W przypadku koncertu i płyty „Ciechowski. Moja krew” Kasi Kowalskiej niewątpliwie mamy do czynienia z przypadkami pierwszym i ostatnim – Kasia zawdzięcza Grzegorzowi (i własnemu talentowi tekściarskiemu) wybitnie wyprodukowaną debiutancką płytę, której sukcesu nie powtórzyła żadna późniejsza. Niestety, samymi dobrymi chęciami i szczerymi intencjami muzyczne niebo nie bywa wybrukowane.
Kowalska niejednokrotnie udowodniła, że potrafi świetnie wykonywać cudze utwory. Umie zaśpiewać je po swojemu, nadać im właściwy sobie charakter. I nie chodzi tu wyłącznie o stronę wokalną, gdyż przez długi czas współpracowała z doskonałymi muzykami, umiejącymi zadbać o nową aranżację. Pokazała, że radzi sobie z liniami wcześniej wykonywanymi przez Arethę Franklin, Roberta Planta, Ryśka Riedla czy Czesława Niemena. Poprzeczka zawsze była powieszona wyjątkowo wysoko. Niestety: było to dawno temu i nie znalazło chlubnej kontynuacji w przypadku piosenek Grzegorza Ciechowskiego i Republiki.
Miłośnicy mashupów, remiksów – wszelkiej kreatywności na bazie danych zastanych – i antysystemowi nihiliści powiedzą oczywiście, że nie ma świętości – każde nowe wykonanie wnosi wszak cegiełkę w budowaniu muzycznego uniwersum. W porządku, w końcu jak zrodził się blues, jeśli nie poprzez powtarzanie znanych melodii folkowych czy religijnych? Czym są też standardy jazzowe? Czasami jednak należy mierzyć zamiar podług sił i nie silić się na poprawianie ideału, bez umieszczania go w zupełnie nowym muzycznym kontekście. Innymi słowy: niewątpliwie istnieją takie utwory, których – mimo wszelkich pokus – bez dobrego, a może raczej wybitnego, pomysłu nie powinno się w ogóle ruszać. Niestety, współczesna muzyka, działając według reguł kultury popularnej, uwielbia stylistyczne cytaty i wielkie powroty. Takie są też prawa wolności artystycznej. I oczywiście zdarza się, że geniusze coverują geniuszy: pamiętać jednak należy także o wpadkach. Jest różnica między Hendrixowskimi „All Along the Watchtower” czy „Like a Rolling Stone”, „Whiskey in the Jar” Metalliki, a tegorocznymi ekscesami Santany z „Riders on the Storm” czy „Under the Bridge”. Z klasykami trzeba uważać, nawet będąc (jeszcze żywym) bogiem rocka.
Kasia Kowalska bogiem rocka wprawdzie nie jest, ale na pewno stanowi legendę polskiej sceny muzycznej lat 90. (która od prawie dekady ma problemy z doborem repertuaru), więc właściwie – również poprzez związki z Ciechowskim – ma prawo brać na swój warsztat utwory legendarne. Od jej debiutu nic się przecież nie zmieniło: nadal umie świetnie śpiewać. Jej głos musi mieć jednak szczególne warunki do pokazania swoich walorów. Nie znajduje się w krzyku, krótkich, rwanych, agresywnych frazach – a niestety takie są właśnie teksty Ciechowskiego i muzyka Republiki. Mało tam miejsca na melodyjne rozczulanie się nad sobą. Stąd podczas koncertu promującego album Kowalska lepiej czuła się w „Reinkarnacjach”, „Tak tak to ja” czy „Nie pytaj o Polskę” – niż w „Telefonach” czy „Kombinacie”. Nie jest także wokalistką o głosie jak stara ścierka – nie do zdarcia, choć przepalonym milionem papierosów i zalana morzem whisky. Dlatego całość wyszła trochę śmiesznie, a trochę jak na amatorskim przeglądzie piosenki aktorskiej, gdzie nadrabia się pozą, a nie interpretacją.
Kowalska nie znalazła swojego sposobu na teksty i manierę śpiewania Ciechowskiego. Wydaje się, że sentyment do jego tekstów i przebojów wygrał z realistyczną oceną własnych możliwości i charakteru. Towarzyszący na scenie zespół także nie docenił ascetycznego podejścia do formy i oszczędności muzyków Republiki. Nowe aranżacje nie powalały oryginalnością, stały w rozkroku pomiędzy imitacją, a innowacyjnością. Taka pozycja rzadko służy efektowi końcowemu. Szkoda. Legendarne Trójkowe studio im. Agnieszki Osieckiej często czyni cuda. Chyba jednak nie tym razem.