Łukasz Kowalczyk

Dziewczyna na polowaniu. „Hadewijch” Bruno Dumonta

Myślałem, że znowu poprzestaną na przypomnieniu o skutkach poszukiwań Boga przez młodą i wrażliwą jednostkę – w tej laickiej, spranej duchowo Europie, zasiedlonej przez sytych duchowych analfabetów. W tym przypuszczeniu utwierdziły mnie recenzje i dostępne streszczenia. Też państwu streszczę, żeby państwo wiedzieli, jak łatwo było się pomylić.

Smutki żarliwej postulantki

Céline mieszka w Paryżu, w pałacu zdobnym niczym jajko Fabergé. Jest nastolatką, córką ministra, ma duże, dość ładne oczy i studiuje teologię. Są wakacje, ale ona wcale nie wyjeżdża na Korsykę, tylko zostaje w dusznym mieście, żeby znaleźć Chrystusa. W poszukiwaniach zapuści się aż na przedmieścia, gdzie społecznie wykluczeni Arabowie w skupieniu studiują Koran. Ale przedtem zdąży jeszcze eksplorować podparyski klasztor, do którego zaciąga się jako postulantka o imieniu Hadewijch (wziętym po XIII-wiecznej brabanckiej mistyczce). Niestety, narzucone samej sobie ścisłe posty i żarliwe modlitwy, odnoszą fatalny, odwrotny od zamierzonego skutek. Nie dość, że nie otwierają bram percepcji, to jeszcze powodują eksmisję z sieni. Siostra przełożona traktuje bowiem bezkompromisowe umartwianie się jako przejaw młodzieńczego, histerycznego egotyzmu, a nie dojrzałej potrzeby Boga, którą klasztor winien wspierać. Odsyła więc Céline do Paryża, wyrażając nadzieję, że znajdzie tam inną, bardziej dla niej stosowną, drogę ku Bogu i ludziom.

Céline nie ustaje w wysiłkach. Niestety, pustka nie znika. Pan nie chce do niej przyjść. Mimo, że jest smutna, uśmiecha się uroczo. Jej oczy równie łagodnie patrzą na nas, jak na nieliczne postaci (rodzice i kolejni arabscy imigranci), z którymi przyjdzie Céline w filmie interagować. Uprzejmy uśmiech i subtelne spojrzenie nie znikną nawet wtedy, gdy zabrana do Palestyny przez islamskiego fundamentalistę, zobaczy skutki izraelskich bombardowań i da się przekonać do motywowanej religijne, terrorystycznej action directe w szeregach obrońców Wiary. Najwyraźniej: skoro brama nie chce się przed nią otworzyć, Céline postanawia ją wysadzić.

Droga od postulantki w żeńskim zakonie kontemplacyjnym do dziewczyny detonującej (w ramach najprościej pojętego dżihadu) w paryskim metrze silny ładunek wybuchowy, nie może widza cieszyć. Tym bardziej, że to nie „Fight Club” – w ślad za burzeniem i agresją nie następuje u bohaterki duchowe wyzwolenie.

W dalszym ciągu większości recenzji możemy więc przeczytać, że opowiadając o wakacjach Céline przestrzeżono nas przez skutkami odrzucenia młodzieńczej, żarliwej potrzeby duchowości przez europejskich filistrów i przeintelektualizowany, skostniały kościół katolicki. Na skutek tego obcy cywilizacyjnie terroryści przekują zawiedzionych wrażliwców w zelotów i uczynią nam, z ich użyciem, krzywdę. Jeśli zostać by przy tej interpretacji, to zamiast iść na „Hadewijch” można przypomnieć sobie dowolny z filmów o młodych, na wpół-oszukanych wrażliwcach, którzy szukając tego, co Niecesarskie, pozwolili zmielić swoją duszę młynom tego czy innego Cesarza. O tym, że polityka (zwłaszcza grana w rytmie rewolucyjnego marsza) deprawuje, a młodzież jest naiwna, już wiemy, a walory formalne „Hadewijch” nie są aż tak wielkie, by nam musiała o tym przypominać.

Tyle, że w tym filmie przedłożono nam pod rozwagę, problem inny, i dużo świeższy. Trzeba tylko uważniej popatrzeć na samą bohaterkę, odsuwając na dalszy plan spektakularne wydarzenia, w których uczestniczy.

Arystokracja poluje

Warto pamiętać że Céline odebrała arystokratyczne wychowanie (co w filmie pokazywane jest wielokrotnie i na wiele sposobów). Dzięki temu nie sprawia jej trudu zgrabne poruszanie się w rzeczywistości, która jej nie obchodzi. Beztreściowe rozmowy z rodzicami, niezaangażowana uprzejmość względem wpatrzonego w nią arabskiego młodzieńca, a przy tym wzrok podniesiony wysoko lub odwrócony ku sobie. Jest to wyniosłość tak wysokiej próby, że łatwo pomylić ją z otwartością. Ale Céline wcale nie jest otwarta. Co prawda nie odmawia siebie ludziom, ale zaledwie siebie im udziela, niczym jałmużny. Jeżeli to zauważymy, zupełnie inaczej będziemy patrzeć na jej rzekomą delikatność i uprzejmość. Pewne dysonanse zabrzmią mocniej. Arabski absztyfikant nie mogący zrozumieć, z jaką lekkością Céline zdobywa się na pogardę dla swojego ojca. Łatwość, z jaką dziewczyna kumpluje się z arabskimi łobuzami jako efekt bezwolnej indyferencji, a nie tolerancji i braku uprzedzeń.

Emocjonalny letarg znika bez śladu, gdy Céline wywęszy Chrystusa. Gdy zdaje się jej, że trafia na jego trop, spina konia ostrogami i rusza na polowanie. W jej dialogicznych modlitwach oraz kontaktach z mniszkami z podparyskiego klasztoru czy islamskim aktywistą pojawia się wtedy bezczelna łapczywość. Céline wydaje się rościć sobie prawo do kontaktu z Chrystusem, nie zważając na wolę ludzi, którzy mają ją do niego przybliżyć. Bo droga Céline nie wiedzie poprzez ludzi. Są oni dla niej najwyżej źródłem informacji o miejscu pobytu ściganego (mniszki), względnie psami gończymi za pomocą których można Go schwytać (islamscy fundamentaliści). Ci, których uważa za przeszkody w dojściu do celu (rodzice) lub osoby nieprzydatne (arabski rówieśnik) – zgrabnie omija.

Takiej gwałtowności można się przestraszyć. Nic dziwnego, że Chrystus się przed nią chowa. Kluczy. Myli ślady. I tu pojawia się kolejna cecha Céline, która pogarsza sprawę: żaden z niej poszukiwacz Świętego Graala, żadne to polowanie na Białego Jelenia. Owszem, jest uparta i twarda; może się zagłodzić niemal na śmierć, mrozić na klasztornym dziedzińcu w cienkim sweterku czy też trwać na modlitwie godzinami, ale jest też niecierpliwa. Wysiłek nie może być bezkonkluzywny, powinien dawać efekt. I to efekt namacalny – jak sama wyznaje, pragnie fizycznej obecności Boga. Nic mniej nie ukoi tęsknoty, nic innego nie zaspokoi ogromnej do Niego miłości.

„I want it and I want it now”, jak śpiewał inny arystokrata, Chris de Burgh. Taki jest horyzont wolitywny Céline, jeśli idzie o złowienie Chrystusa. Stara się wymusić objawienie tak natarczywie, że wreszcie zaczyna oskarżać samego Boga o opieszałość.

Patrząc na sprawę w ten sposób, musimy uznać przybranie przez Céline imienia Hadewijch za rozpaczliwą uzurpację. Rzeczywiście, Hadewijch, jak i inne współczesne jej mistyczki, doznawała Boga bez potrzeby instytucjonalnych czy ludzkich pośredników, a swe doświadczenia opisywała w języku namiętnych miłosnych pieśni truwerów i minnesingerów. Z tą jednak drobną różnicą, że ona tę obecność czuła. A Céline jedynie się jej domaga, jest pusta i łaknąca. Nie może zrozumieć, czemu odmawia się jej Czegoś, czego tak bardzo chce i za co jest w stanie z góry zapłacić twardą walutą swoich wyrzeczeń, umartwień i klepanych z przekonaniem modlitw. Dlaczego druga strona nie przyjmuje oferty, nie wywiązując się z transakcji?

Jeżeli mielibyśmy wierzyć w to, że boskie Oko jest jednak zwrócone na Céline, to Jego odmawianie jej siebie wydaje się oczywistą nauczką za to, jak postępuje względem bliźnich. Przy tej interpretacji końcowe sekwencje filmu uzyskują jednoznacznie religijną wymowę.

Natomiast jeśli uznamy, że to jednak tylko opowieść o pewnej współczesnej paryżance i Istota Najwyższa nie gra w nim istotnej roli, wtedy będziemy mieli prawo powiedzieć, że to jeden z najmniej dosłownych i najbardziej subtelnych filmów o nędzy konsumeryzmu, jaki zrobiono w ostatnich latach.

Film:

Hadewijch, reż Bruno Dumont, Francja 2009.

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 107 (4/2011) z 25 stycznia 2011 r.