Tomasz Jarząbek
Dimetylotryptamina i „Opowieść wigilijna”
Byliśmy w gimnazjum, kiedy ojciec przywiózł z zagranicy dużą butelkę 81-procentowego rumu. Chłopaki przychodzili do mnie po szkole i próbowaliśmy. Po jednym łyku nastoletnia ofiara turlała się po dywanie z twarzą zwiniętą w kształt litery „x”, a jej oczy łypały na nas wściekle i mówiły, że to nie jest śmieszne. Przyglądaliśmy się temu z satysfakcją, nigdy jednak nie byliśmy do końca pewni, czy nie trzeba będzie dzwonić po karetkę. Momenty niepewności zagłuszaliśmy przekleństwami i zdrowym, sadystycznym śmiechem, przez co wszystko razem składało się na dobrą zabawę. Osobą, która najgorliwiej nalegała, żeby numer powtórzyć na kimś innym, był oczywiście sam poszkodowany. Wszyscy, na czele z nim samym, czuliśmy chyba, że jest w tym entuzjazmie coś niezdrowego, ale nikogo to nie obchodziło. Eksofiara, udając lekkie znużenie całą tą akcją, mówiła zwykle: „Próbowałem tydzień temu. Nie wiem – chcesz, to spróbuj. Jest całkiem mocne”.
Każdy pewnie przerabiał takie niewinne historie. Nie każdemu jednak dane było zaglądać i próbować trunków z barku Gaspara Noego. Nie jestem pewien, kim są jego rodzice i dokąd jeździli za granicę. Nie wiem, czy w ogóle jeszcze z nimi mieszka. Pewnie nie, ale wiem, że zastanowię się dwa razy, zanim znowu pójdę do niego po lekcjach.
Dimetylotryptamina (DMT) jest silną substancją halucynogenną, którą w śladowych ilościach wytwarza także ludzki organizm. Podobno to ona odpowiada za wizje, których człowiek doznaje w momencie śmierci. W ostatniej chwili mózg uwalnia DMT, aby uspokoić zdezorientowany organizm i pozwolić mu spokojnie się wyłączyć. Tę samą substancję dostaliśmy od Gaspara w piątek. Kosztowała dwadzieścia złotych i było ładnie sprasowana. Mówił, że to tylko bilet.
„Wkraczając w pustkę” nie jest, co prawda, jedynie zlepkiem narkotycznych wizji. Widz dowiaduje się o tym dość szybko, bo już po dwudziestu minutach imitujące zgon DMT zostaje zastąpione zwykłą kulą w głowę. Autentyczność doznań raptownie wzrasta. W pogrążonym w neonowej nocy Tokio ginie młody dealer, a jego duch unosi się nad miastem i przygląda światu, którego właśnie przestał być częścią. Świadomość zanurza się w stanie, w którym życie, śmierć i pustka nie dają się od siebie odróżnić. Fabuła przywodzi na myśl klasyczny motyw z „Opowieści wigilijnej”, jednak w opowieści Noego śmierć przestaje być już hipotezą, a zło i głupota są nieodwracalne. Podobnie zamiast świątecznego puddingu są tu bolesne wspomnienia, narkotyki i dużo seksu. Dlatego wszystkie dobrze ułożone ciotki powinny zostać wieczorem w domu albo poprosić o bilet na inny film. Po wyjściu z kina mogą się czuć bardzo speszone.
Ja w każdym razie tak się czułem. Obrazy, które przewijają się przez cały film Noego, nie są generowane po to, by szokować. Nie można tu mówić o pornografii czy epatowaniu śmiercią, ponieważ – mimo całego odrealnienia – „Wkraczając w pustkę” jest zbyt mocno osadzone w kontekście zwykłego życia, z którego sączy się zwykła intymność. Ta intymność – która naprawdę leje się tutaj wiadrami, oglądana z boku, w ciszy – przygnębia i nuży. Ciekawe, ale o to chyba właśnie chodzi we „Wkraczając w pustkę”, w którym Gaspar Noe i grupa ludzi, która mu się zawierzyła, poszerzają pewne granice języka filmowego. Warto to zobaczyć.
Zresztą nie wiem. Widziałem ostatnio ten film. Można obejrzeć, całkiem mocny.
Film:
„Wkraczając w pustkę”
Reż. Gaspar Noe
Francja, Niemcy, Włochy 2009
Polska premiera: 21 stycznia 2011 r.
* Tomasz Jarząbek, współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 108 (5/2011) z 1 lutego 2011 r.