Piotr Kieżun
Kłopoty z pisarzem. O francuskich obchodach 50. rocznicy śmierci Céline’a
„Jeśli Pan Céline sieje zgorszenie, dzieje się tak, ponieważ Bóg go do tego stworzył”, napisał Bernanos po ukazaniu się „Podróży do kresu nocy”. Jeśli wierzyć Bernanosowi, Bóg wykonał solidną robotę, ponieważ Céline znów stał się we Francji obiektem kontrowersji. I to w pięćdziesiątą rocznicę swojej śmierci.
Całą burzę rozpętał Serge Klarsfeld, przewodniczący francuskiego stowarzyszenia „Synowie i Córki Żydów Deportowanych z Francji” (Fils et filles des déportés juifs de France). Zaprotestował on głośno przeciwko umieszczeniu nazwiska Céline’a w „Zbiorze obchodów narodowych”, dokumencie wydawanym na początku każdego roku przez francuskie Ministerstwo Kultury. Zbiór stanowi rodzaj urzędowego bryku i zawiera zestaw postaci „zasługujących na uczczenie”, jak pisze we wstępie Alain Corbin. Są to osoby, których „dzieło, życie, postawa moralna oraz reprezentowane wartości są dziś rozpoznane jako znaczące”.
No właśnie, „postawa moralna”. Z Céline’em kłopot polega na tym, że jest jednocześnie autorem genialnych powieści i twórcą zajadle antysemickich pamfletów. Wydane w 1937 „Bagatelles pour un massarce” (Przyczynek do pogromu) i rok później „L’École des cadavres” (Szkoła trupów) to prawdziwe seanse nienawiści i pogardy, pełne epitetów i spiskowych teorii. Siła antysemickich resentymentów Céline’a była tak wielka, że potrafiła zaskoczyć niemieckich żołnierzy stacjonujących w Paryżu. Ernst Jünger w wojennych pamiętnikach z niedowierzaniem opisuje spotkanie z pisarzem w Instytucie Niemieckim: „Wypowiadał swoje zdziwienie, zwoje zdumienie faktem, że my, żołnierze, nie rozstrzeliwujemy, nie wieszamy, nie wypleniamy Żydów – swoje zdumienie faktem, że ktoś, kto ma do dyspozycji bagnety, nie robi z nich nieograniczonego użytku. »Gdyby w Paryżu byli bolszewicy, toby to panom pokazali, toby panom zademonstrowali, jak przeczesuje się mieszkańców dzielnica po dzielnicy, dom po domu. Gdybym ja miał bagnet, wiedziałbym, co mam robić«”.
Dodajmy jeszcze do tego słynny bon mot Céline’a o przywódcy Trzeciej Rzeszy („Ludzie nie lubią Hitlera, bo jest antysemitą. Ja w nim to właśnie lubię najbardziej”) i będziemy mieli wystarczającą próbkę poglądów samotnika z Meudon.
Nic zatem dziwnego, że Klarsfeld zażądał „natychmiastowego wycofania zbioru i usunięcia w tym, który go zastąpi stron poświęconych Céline’owi”. Frédéric Mitterand, obecny minister kultury, po dwóch dniach namysłu przychylił się w końcu do jego postulatu i nazwisko enfant terrible francuskiej literatury zniknęło z dokumentu. Wzbudziło to jednak głosy oburzenia wśród obrońców artystycznego dorobku Céline’a. Philippe Sollers nazwał Mitteranda ministrem cenzury, pisarz David Alliot na łamach „Le Monde” określił żądania Klarsfelda mianem „literackiego stalinizmu”, a Pierre Lainé wspomniał o jego obsesji polegającej na dostrzeganiu nazistów wszędzie. Pisano też o wybiórczym potraktowaniu Céline’a. Dlaczego bowiem przy podobnych okazjach zapomina się o antysemityzmie Woltera, Gide’a czy Geneta, albo o wojującym komunizmie Aragona? Wreszcie wszyscy przypominali, że Céline jest obok Prousta największym pisarzem francuskim pierwszej połowy XX wieku, twórcą na miarę Joyce’a i Faulknera.
Ta ostatnia uwaga wydaje się utrafiać w sedno kontrowersji. Co bowiem zrobić z człowiekiem, który jest, by użyć słów Bertranda Delanoë, jednocześnie „wspaniałym pisarzem i doskonałym łajdakiem”? Wydaje się, że Republika już dawno rozgrzeszyła tego pierwszego. Céline został wydany w prestiżowej serii „Plejad” i trafił na listę lektur przygotowujących do zdania agrégation. Jest również bohaterem niezliczonych kolokwiów i prac krytycznych, w których częściej analizuje się jego styl niż ideologiczne zacietrzewienie. Wystarczy sięgnąć po lutowy „Le Magazine Littéraire”. A co z drugą twarzą pisarza? Co z Mr Hyde’em?
Dotykamy tutaj problemu bardziej uniwersalnego, który najlepiej w całej dyskusji wyraził Henri Godard, autor notki poświęconej Céline’owi w inkryminowanym zbiorze, pisząc w „Le Monde”: „Dotarliśmy do tego momentu w historii naszej cywilizacji, w którym kreacja artystyczna stała się dla nas pełnoprawną wartością, a nie tylko ornamentem, upiększeniem, rozrywką. (…) Kreacja artystyczna, gdy jest autentyczna, ustanawia sama z siebie porządek, który nie łączy się z innymi porządkami wartości, w szczególności z moralnością. Może nawet, w sytuacjach skrajnych, jej się przeciwstawiać, nie będąc przez nią unieważniana. Céline jest jednym z tych przypadków, które nas zmuszają do pogłębienia naszego namysłu nad tą kwestią”.
W całej sprawie chodzi zatem o granice autonomii sztuki. Na ile dzieło pisarza usprawiedliwia jego czyny? Czy można smakować jego styl, bez goryczy wywołanej przewinieniami autora? Przypomina się tu Broniewski, którego Herling-Grudziński opisuje w „Dzienniku pisanym nocą”, jak w pijackim monologu rewindykował „wartość artystyczną” swojego „Słowa o Stalinie”, niezależnie od bohatera. Albo Jan Emil Skiwski, doskonały przedwojenny krytyk i wojenny kolaborant-antysemita.
W wypadku Céline’a wyłączenie jego nazwiska z państwowej listy obchodów chyba nie bardzo by go zmartwiło. Był anarchistą do szpiku kości. Żył na marginesie z wyboru. Pogardzał wszystkim i wszystkimi z wyjątkiem swojego kota Béberta. Pytanie polega na tym, co my tracimy lub zyskujemy na tego typu zabiegach? I czy należy wierzyć w odkupicielską moc sztuki?
* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 110 (7/2011) z 15 lutego 2011 r.