Szanowni Państwo, podczas gdy Polska pochyla się nad Miłoszem, Austria po raz kolejny mierzy się z twórczością innego doskonałego pisarza, Thomasa Bernharda. W lutym mija bowiem 80. rocznica jego urodzin. Sam Bernhard całe zamieszanie odnośnie swojej osoby przyjąłby zapewne z ironicznym uśmieszkiem i nie oszczędziłby nam kilku zgryźliwych monologów. Być może całą rzecz opisałby w książce, tak jak opisał uroczystości wręczania mu przeróżnych nagród. Bez skrupułów wytknąłby nam naszą hipokryzję i kabotyństwo. Moglibyśmy wówczas powiedzieć: „Cały Bernhard!”. Gorzki, bezlitosny i zawsze krytyczny.
Jednak czy jest to pełny obraz austriackiego pisarza? Kim był ten wielki arbiter naszych mniejszych i większych potknięć? Co możemy dla siebie znaleźć w jego książkach?
W najnowszym Temacie Tygodnia na powyższe pytania odpowiadają znakomici autorzy. O swoim Bernhardzie opowiadają Krystian Lupa oraz Agata Barełkowska. Jacek Wakar przypomina polskie inscenizacje jego dramatów. Zaś Adam Lipszyc i Agnieszka Wądołowska analizują ostatnią książkę Bernharda, wydane niedawno w Polsce „Moje nagrody”.
Jednocześnie zapraszamy na uroczyste obchody 80. urodzin Bernharda, które odbędą się już w najbliższy czwartek, 24 lutego. Organizatorami wydarzenia są Austriackie Forum Kultury w Warszawie, Wydawnictwo Czarne, Wydawnictwo PIW oraz Zakład Literatury Instytutu Germanistyki UW. „Kultura Liberalna” objęła je swoim patronatem. Więcej informacji: TUTAJ.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. KRYSTIAN LUPA: Konstelacje Bernharda
2. JACEK WAKAR: Utzbach, czyli świat
3. ADAM LIPSZYC: Tak zwany ja. O „Moich nagrodach” Thomasa Bernharda
4. AGATA BAREŁKOWSKA: Głos sprzeciwu
5. AGNIESZKA WĄDOŁOWSKA: Autoportret alternatywny
Krystian Lupa
Konstelacje Bernharda
Czytanie Bernharda jest jak podróżowanie po wielkim kraju, takim jak na przykład Rosja. Za każdym razem można zobaczyć coś zupełnie nowego. Dlatego myślę, że jego literatura nie zestarzeje się tak szybko. Każde następne pokolenie będzie mogło z niego wydobyć jakieś elementy dla siebie.
Ciągle jeszcze nie do końca zgłębiliśmy, co pozostawił nam Bernhard. W Austrii jego książki czytane są jako pamflet na austriackość, charakterystyczny dla tego narodu sposób rozumienia historii czy – nieustannie podważany przez autora „Wymazywania” – system wartości. Możemy skorzystać, interesując się stosunkiem Bernharda do religii, zwłaszcza katolicyzmu, i wszystkiego, co dotyczy kultury i zjawisk społecznych. Możemy pójść drogą jego odczuwania i przeżywania procesu pisania. Zapytać, jakie zakłamania tkwią w naszej tradycji i w naszych literackich postawach i pre-instalacjach. Jego pisarstwo rozgrywa się w bezkresnej krainie, która dotyczy człowieka i jego doświadczenia z Drugim, wszystkich tych nieporozumień, które zachodzą pomiędzy jednostkami a społeczeństwem, nieumiejętności jednostki z samopoznaniem, kłopotów z samym sobą.
Każda z książek Bernharda zawiera wiele światów. Każda jest monologiem inicjującym nową perspektywę. Z jednych monologów rodzą się inne. Można powiedzieć, że są zbudowane niczym cebula… Tworząc teatr na podstawie Bernharda, jest się najczęściej skazanym na pozostawanie tylko w jednej warstwie tej cebuli, nie do końca zdając sobie sprawę, jak daleko jest do środka. Tak jak na przykład w „Kalkwerku”, gdzie wypowiedzi bohaterów powołują się na centralną postać, która z kolei opowiada o czymś innym, o innych zdarzeniach. Prawda w klasycznym rozumieniu tego słowa ostatecznie zostaje u Bernharda zanegowana: prawda jest tam, gdzie w tej chwili jesteśmy, wynika z perspektywy, z której w danej chwili patrzymy. Perspektywa może w każdej chwili ulec zmianie.
Nie zgadzam się ze zdaniem, że Bernhard jest twórcą pesymistycznym. On jest – jak czasem zresztą sam siebie określał – twórcą negatywnym. W odróżnieniu od klasycznych pesymistów, takich jak Kafka, którego świat pozbawiony nadziei był w jakiś sposób skazany na zagładę, Bernhard nie mówi o nadziei, czy o jej braku… Jego atak jest subiektywny. Niekoniecznie musimy przyjmować perspektywę mówiącego… Słuchając tego głosu poety przesady bynajmniej nie jesteśmy zmuszeni do przyjęcia jego wizji, bo na równi jesteśmy rozbawieni i przedstawionym światem, i głosem, który go tak przedstawia. Mówiący zwraca się do nas gwałtownie, kategorycznie, można powiedzieć, że tyranizuje nas do tego stopnia, że musi w nas wywołać osobliwy rodzaj oporu… jak ostro podświetlony negatyw budzi w oku obraz pozytywu. Już sama owa energia monologu nie jest pesymistyczna, ale zdradza instynkt życia, pasję walki i humor.
Jest kilka książek Bernharda, od których odpadłem i do dziś nie udało mi się do nich powrócić. Dobrym tego przykładem jest „Gehen”. Tytuł ten znaczy tyle co „iść” i rzeczywiście „Gehen” ma w sobie coś takiego, za czym można pójść. Wielu jest też fanów tej książki mówiących, że jest najlepszym, najbardziej szalonym spośród dzieł Bernharda – ja jednak nie do końca potrafię za nią podążyć. Może jeszcze nie przyszedł dla mnie moment na tę książkę – może docenię ją należycie dopiero za jakiś czas.
Moją ukochaną książką Bernharda jest, obok „Kalkwerku”, „Bratanek Wittgensteina”. Natomiast powieść, do której nieustannie wracam, która jest dla mnie literacką Wieżą Babel, to „Wymazywanie”. Mógłbym z niego zrobić jeszcze dziesięć spektakli, a każdy byłby inny. Nie chodzi tylko o rozmiary monologu, ale również o to, że czytając ją, ma się do czynienia z drogą pełną wewnętrznych zaprzeczeń i labiryntów. Od tego, na co położymy nacisk, podążając tą drogą, zależy, dokąd przemieścimy się i w konsekwencji to, co z niej wydobędziemy. Z „Wymazywaniem” łączy się bardzo dziwne uczucie: sięgając po nie, za każdym razem miałem wrażenie, że czytam inną książkę. Nie byłem wstanie odszukać tam tych dróżek, tych ścieżek myślowych, które pamiętałem z wcześniejszych lektur. Napisałem o tym nawet kiedyś trochę absurdalny tekst: ta książka leży u mnie w bibliotece i po kryjomu zmienia się, a Bernhardowskie literki za każdym razem układają się w inne opowieści.
Większość zapisków na temat Bernharda z moich dzienników, jako rzeczy nie do końca intymne, ujawniałem przy okazji kolejnych spektakli – zawsze umieszczałem je gdzieś w programach. Jest również parę tekstów bardziej osobistych, związanych na przykład z moim pobytem u Fabiana Bernharda i niekończącymi się rozmowami z nim. Nie mam jednak zamiaru na razie ich publikować. Ale po śmierci… pierwszą rzeczą jaką zrobię, to wydrukuję dzienniki…
* Krystian Lupa, reżyser teatralny.
***
Utzbach, czyli świat
Bruscon to człowiek niemłody, znać, że kotłuje się w nim energia wiecznego niespełnienia. Mówi o sobie, że jest największym aktorem świata, ale widzimy go, gdy wraz z rodzinną trupą zjeżdża do zapadłej dziury, czyli do Utzbach, by tam, w miejscu kompletnie do tego nieprzystosowanym, grać swoje „Koło historii”. Sztuka ta stanowi summę jego doświadczeń, a spotykają się w niej między innymi Churchill, Neron, Metternich i Maria Skłodowska-Curie. Dzieło Bruscona jest oczywiście niczym więcej, jak tylko ostatecznym dowodem na kompromitację jego umysłu i rozpad mrzonek o własnej wielkości, jawiących się jako rojenia domowego tyrana i nieudacznika jednocześnie. Bo wszystkie filipiki o własnym geniuszu to nic więcej jak tylko żałosne dowody gargantuicznej wręcz manii wielkości. Rzeczywistość to Utzbach.
„Co tu w tej stęchliźnie” – tak brzmią pierwsze słowa „Komedianta”. „Jakbym to przeczuwał” – dodaje po chwili Bruscon, zdając sobie sprawę z całej nędzy własnego położenia. Z początku zdaje się może, że bohater dramatu Thomasa Bernharda ma powinowactwa z postaciami z Kafki, ale to błędny trop. Bernhard wydaje się pisarzem na wskroś autonomicznym. Do opisu świata stworzył własny niepodrabialny język, szlifowany do końca, do granic obsesji. Gdy traktować jego książki jako osobny literacki mikrokosmos – a inaczej się rzecz jasna nie da – okaże się, że w narzuconych samemu sobie regułach austriacki autor osiągnął doskonałość. Tyle że i dla niego samego, i dla nas, jego czytelników, ma ona wyjątkowo gorzki smak.
W „Komediancie” zamyka bowiem Bernhard jeden z dwóch najważniejszych tematów swego dzieła. Jest nim wiwisekcja artysty, w całej jego immanentnej małości. Pisarz raz po raz zajmuje się postaciami, które same sobie przypisują wielkość, ale prędzej czy później osuwają się w śmieszność, przeistaczając się jedynie w smutną karykaturę własnych wyobrażeń o sobie samych. Bruscon, Meister z „Na szczytach panuje cisza”, także Konrad z „Kalkwerku”, również Kant z „Immanuela Kanta”… Ten i ów tworzy studium, kolejny wstrząsa światem, czy teorią wszystkiego. A dziś zostaje im tylko szaleństwo, w dodatku w rysunku Bernharda wcale nie fotogeniczne. Dlatego czytając Bernharda i oglądając teatralne inscenizacje jego sztuk, warto uważnie przysłuchiwać się śmiechowi własnemu i innych na widowni. Nie, on nie jest niczym niestosownym, przecież bohaterowie tych dzieł sami jak najchętniej wystawiają się na wyszydzenie. A jednak zawsze mam w takich razach wrażenie, że może nieświadomie wypełniamy scenariusz Bernharda, zachowujemy się dokładnie tak, jakby sobie tego życzył. Tymczasem jego twórczość, chociaż do bólu austriacka, przesiąknięta tamtym dusznym powietrzem, nie pozwala na bezpieczny dystans. Nie jest tak jak choćby przy lekturze co słabszych kawałków Elfriede Jelinek, kiedy możemy powiedzieć sobie, że nas to nie dotyczy. Albo wtedy, kiedy przypadkiem trafią nam w ręce lewicujące farsidła Dario Fo i po lekturze otrząśniemy się z obrzydzenia. No, ale Jelinek i Fo mają swoje Noble, Bernhard na szczęście na ten zaszczyt nie zasłużył.
Poznawaliśmy jego dzieło najpierw przez teatr. Bodaj w latach 70. Erwin Axer, który zakotwiczony był mocno w niemieckojęzycznym kręgu kultury, pokazał w warszawskim Teatrze Współczesnym „Święto Borysa”. Axer był reżyserem, który w autorze „Wymazywania” dostrzegł sceniczny potencjał i materiał dla aktorów. Nie od rzeczy w „Święcie Borysa” oraz wystawionym już w latach 90. „U celu” główne role grała wielka Maja Komorowska. Pamiętam ją z tego drugiego przedstawienia. Unieruchomiona na olbrzymim fotelu matka rodziny, tyranka za jedyną broń mająca swoje słowa. Podobny obraz miałem oglądać potem jeszcze nie raz. W „Przed odejściem w stan spoczynku” role rozpisane są jasno. Brat tęskni za dawnym faszystowskim porządkiem sankcjonującym przynajmniej jasno określone normy. Siostra pilnuje domu i tego, by brud nie wydostał się poza fasadę. I gada, gada, gada. Ale jest jeszcze druga siostra. Kaleka, wyrzut sumienia, siedem nieszczęść. Siedzi przy stole na swym wózku inwalidzkim i nie mówi prawie nic. Ale lektura sztuki oraz obejrzenie rozsądnie pomyślanej jej scenicznej wersji nie pozostawiają wątpliwości. Jak w „Silniejszej” Strindberga milczenie przebija się przez magmę słów. Bernhard okazuje się zatem mistrzem kontrapunktu. Buduje swe dramaty z porażających długością monologów głównych bohaterów, zapisywanych niczym poematy dygresyjne (warto spojrzeć, jak wygląda strona zapisu jego sztuki), z rzadka przerywanych monosylabicznymi wtrąceniami innych postaci. Co nie znaczy wcale, że mówiący wygrywają. Przeciwnie, u Bernharda bywa raczej tak, że słowotok jest sposobem na zamaskowanie klęski.
W świecie austriackiego pisarza jest ona nieuchronna, chociaż przynajmniej w szyderczych dramatach przebiega w tonacji buffo. Minęło ponad dwadzieścia lat, a ja wciąż mam pod powiekami Tadeusza Łomnickiego jako Bruscona w „Komediancie” Axera. Łomnicki zagrał potwora, którego przerósł teatr. Był śmieszny, mały i olbrzymi jednocześnie, bluźnierczy i uniżony. Uważam tamto przedstawienie za najmocniejszą wypowiedź artystyczną o samym teatrze, jaką zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać. W ustach Łomnickiego tyrady Bruscona o własnej wielkości zmieniały się w jeden przytłaczający rzyg, jedno oskarżenie teatralnej blagi. Przypominałem to sobie także wtedy, kiedy w warszawskim Teatrze Dramatycznym widziałem „Na szczytach panuje cisza” z wielką Komorowską i Władysławem Kowalskim w rolach głównych. Reżyserował Krystian Lupa, artysta, któremu recepcja Bernharda w Polsce zawdzięcza zdecydowanie najwięcej.
Ten spektakl był jednak inny, bliski „Komediantowi” i jakoś też realizowanemu przed laty przez Lupę „Immanuelowi Kantowi”, odległy od „Kalkwerku”, „Rodzeństwa” albo „Wymazywania”, bo utrzymany w lżejszej, czasem wręcz prześmiewczej tonacji. Dla tych, co przyzwyczaili się do Lupy metafizycznego, było to niemal szokujące. A jednak dopełniło obrazu Bernharda możliwego do wyczytania z jego teatru. I pokazało niedowiarkom, że jest on artystą obdarzonym poczuciem humoru na własny temat, nieunikającym autoironii. W tym była siła – w dostrzeżeniu, że oto Lupa umie natrząsać się z własnej artystowskiej pozy, z przynależnych guru gestów, z mniemanej skali myślenia o sztuce Meistra i jemu podobnych. Ten spektakl, podobnie jak wcześniejszy „Immanuel Kant”, jest nie do przecenienia, bo pomaga pokazać Bernharda w pełni. Bez nich jego wizerunek byłby u nas zakłamany.
Z szyderstwem i goryczą, z ostrzem pióra wymierzonym w siebie i sobie podobnych, jest Thomasowi Bernhardowi niewątpliwie do twarzy.
Autotematyzm, przede wszystkim obecny w dramaturgii, jest jednym z wielkich tematów tej twórczości. Drugi opisywany był szerzej, dlatego tym razem poświęcę mu mniej uwagi. Będzie nim dziwna zależność między pisarzem i jego ojczyzną. Nazwać ją miłością się nie da. Do nienawiści znacznie bliżej, lecz to też będzie uproszczenie. Wystarczy wspomnieć wznowione właśnie przez wydawnictwo Czarne „Autobiografie”, a przede wszystkim opus magnum Bernharda, czyli „Wymazywanie”. Można powiedzieć o nim, że jest gigantycznym rozrachunkiem z domem, rodziną, z Wolfsegg, które każdy w nas nosi w sobie. Można powiedzieć, że jest artystycznym przepracowaniem austriackiej traumy, bowiem kto jak kto, ale ten pisarz doświadczył jej z wyjątkową mocą. To wszystko oczywiście prawda, ale nie warto na tym poprzestawać. Dobrze natomiast wrócić do scenicznej wersji „Wymazywania” Krystiana Lupy, na szczęście zarejestrowanej przez TVP Kultura. I spojrzeć, jak gra Franza Piotr Skiba, tworząc skądinąd swą życiową kreacje. Okaże się wówczas, że portretuje go z ogromną delikatnością, by nie rzec – czułością, unikając ostrzejszych tomów. Wolfsegg wyłania się z zakamarków pamięci jako miejsce mieszczańskich rytuałów, dziwnej skrzywionej codzienności. Dzięki arcydziełu Lupy i zakotwiczonym w jego teatrze skojarzeniom, da się połączyć „Wymazywanie” z „Lunatykami” Brocha. Ta sama drobiazgowość w opisie ludzi, opisywanie ich w całej, choć nieodrzucającej przecież zwyczajności.
Dlatego, może kierowany przez Lupę i Skibę, wolę patrzeć i czytać „Wymazywanie” najpierw jako intymną historię, dopiero później przechodząc do społecznej wiwisekcji, wielkiej metafory. Dlatego też powracam wciąż do „Komedianta” i „Na szczytach panuje cisza”, a zostawiam po jednej lekturze młodzieńcze „Wzburzenie”. Wiem, że nie przebiorę Bernharda w nie jego szaty, ale mam swoją wersję austriackiego pisarza. Jak dla mnie wcale nie mniej wyrazista od tej powszechnie obowiązującej.
*Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
***
Tak zwany ja. O „Moich nagrodach” Thomasa Bernharda
Pomysł jest skandaliczny. Napisać całą – owszem, krótką – książkę wyłącznie o tym, jak odbierało się nagrody za dokonania literackie, kolejne rozdziały poświęcając po prostu kolejnym wyróżnieniom? Jeśli ktoś potrzebował jeszcze dowodu na to, że Bernhard jest geniuszem, tutaj ma go na talerzu: tylko geniusz potrafi przekuć tak bezczelnie egotyczny koncept w literaturę najwyższych lotów. W żadnym razie nie należy traktować „Moich nagród” jako tekstu drugorzędnego. Rzecz jest arcywybitna, wielowarstwowa – i nieprawdopodobnie śmieszna. Śmieszne oczywiście są także inne książki Bernharda – któż z nas nie rechotał podczas lektury passusów o segregatorach firmy Leitz w „Zaburzeniu” czy „Wymazywaniu”? – a dziełko o nagrodach nie wydaje się ani trochę mniej zgryźliwe niż tamte. Bernhard po prostu musi być wredny: jaki kraj, taki geniusz. A jednak „Moje nagrody” są lżejsze niż pozostałe książki, bardziej burleskowe, błazeńskie. Co nie znaczy, że nie sięgają głęboko.
Mistrz jadowitej anegdoty, czyli jak obrazić nagradzających
Swoboda i lekkość manifestuje się przede wszystkim w tym, że inaczej niż w innych („właściwych”?) książkach, które najczęściej wypełnione są monologami szalonych umysłów, dosłownie zatapiającymi cały świat (nie)przedstawiony wraz ze wszystkimi osobami dramatu, tutaj Bernhard okazuje się mistrzem anegdoty, znakomitych epizodów, najkrótszych scenek naszkicowanych w niezrównany sposób. Z naturalnych względów to właśnie ta anegdotyczna warstwa jako pierwsza rzuca się w oczy czytelnikowi. Modelowa pod względem kunsztu narratorskiego, zwięzłości, dowcipu i autoironii wydaje mi się choćby historia o Bernhardzie kupującym dom na wsi za pieniądze z nagrody miasta Bremy: domostwo jest w fatalnym stanie, ale niezrażony pośrednik powtarza wciąż, że dom ma „wyjątkowe proporcje”, co już wkrótce udziela się samemu Bernhardowi, który wchodząc z pośrednikiem w jakiś osobliwy, gombrowiczowski balet słowny, zaczyna także kompulsywnie mówić o „wyjątkowych proporcjach” domu.
Anegdoty te nabierają jadu czy ostrza, gdy dotyczą tego, co – przynajmniej na pierwszy i drugi rzut oka – stanowi jeden z zasadniczych tematów książki, a mianowicie zakłamania i groteski życia kulturalnego w Austrii, Niemczech czy gdziekolwiek indziej. W tym kontekście absolutnie mistrzowski wydaje mi się z kolei finał rozdziału o nagrodzie bremeńskiej, gdzie Bernhard relacjonuje obrady jury, w których – już jako laureat nagrody – uczestniczył. Autor „Zaburzenia” przybył do Bremy, jak twierdzi, z wyłącznym zamiarem przeforsowania kandydatury Eliasa Canettiego. Na dźwięk tego nazwiska członkowie jury krzywią się jednak z niesmakiem, a gdy Bernhard ponawia propozycję, ktoś rzuca nagle: „ale przecież to też jest Żyd”. Pisze Bernhard: „Do dziś dnia słyszę to zdanie: »Ale przecież to też jest Żyd!«, choć nie wiem, kto je przy tym stole wypowiedział. Jednakże dziś jeszcze bardzo często je słyszę, dotarło z całkiem niesamowitego kąta”. Pointa tej sceny jest wszakże taka, że gdy jury nie może dojść do porozumienia, a z kuchni – obrady odbywają się w restauracji – dochodzi już zapach pieczonego mięsa, ktoś wyciąga książkę Wolfganga Hildesheimera, proponuje jego kandydaturę, a wszyscy szybko i bez zastanowienia na nią się godzą. „Panowie podnieśli się i przeszli do sali jadalnej. Nagrodę dostał Żyd Hildesheimer”.
Jak wiadomo, Bernhard chętnie zadzierał z państwem austriackim i anegdotyczna warstwa „Moich nagród” daje wgląd w tę batalię. Odbierając „Austriacką Nagrodę Państwową”, Bernhard wygłosił mowę, która nie mogła się raczej spodobać zebranym oficjelom i tak zwanym ludziom kultury. W przemówieniu tym – dołączonym do książki wraz z kilkoma innymi mowami wygłoszonymi przez Bernharda podczas odbierania nagród – pisarz obwieszczał między innymi: „ten nieświadomy naród, ten piękny kraj – to umarli lub sumiennie wyzbyci z sumienia ojcowie, ludzie prości i nikczemni, o prymitywnych potrzebach (…). Czasy są tępe, a nasz demonizm to ustawiczny ojczyźniany karcer, w którym głupota i bezwzględność stały się codzienną potrzebą. (…) Jesteśmy Austriakami, jesteśmy apatyczni; jesteśmy życiem, któremu brak jakiegokolwiek zainteresowania życiem”. Całą rzecz kończył przy tym słowami całkiem rozbrajającymi: „W imieniu własnym oraz pozostałych odznaczonych serdecznie dziękuję Jury oraz wszystkim zebranym”. Choć Bernhard udaje niewiniątko, rzecz była w oczywisty sposób obliczona na wywołanie skandalu i skandal istotnie wywołała. Z satysfakcją ucznia, któremu udało się wytrącić z równowagi znienawidzonego dyrektora szkoły, Bernhard opisuje, jak to rozsierdzony mową minister kultury wybiegł z Sali, trzaskając drzwiami i pociągając za sobą resztę zgromadzonych. Scena opisana jest w sposób znakomity, nie ulega jednak wątpliwości, że Bernhard ulega tu uczuciom nader dziecinnym. Hurra, ale narozrabiałem! Na szczęście, na tym rzecz bynajmniej się nie kończy. Albowiem na głębszym poziomie „Moje nagrody” są zawrotną, ironiczną i autoironiczną opowieścią o stosunkach między pisarzem a społeczeństwem, o relacji między człowiekiem a jego rolą społeczną, a być może nawet – o warunkach istnienia jednostki po prostu.
Gdy wyjdzie się poza warstwę anegdoty, zwracają uwagę dwa momenty całej narracji. Po pierwsze, zaaferowanie Bernharda finansowym wymiarem otrzymywanych nagród. Po drugie, nieustanne podkreślanie pomyłek i nieporozumień, do jakich miało dochodzić przy okazji wręczania kolejnych nagród i które pozostawiają wątpliwość, czy to naprawdę Bernhard, ten właśnie człowiek, jest nagradzany przez społeczeństwo darzone przezeń odwzajemnioną nienawiścią. Zacznijmy od sprawy pieniędzy.
Chciwi pisarze, chciwe społeczeństwo, czyli buchalteria nagród literackich
Bernhard ostentacyjnie rozwodzi się nad finansowym aspektem kolejnych nagród. W każdym rozdziale skrzętnie odnotowuje, jaka to suma wiązała się z wyróżnieniem, o którym dany rozdział traktuje. Inaczej jest tylko w rozdziale pierwszym, poświęconym Nagrodzie Grillparzera, ale w tym wypadku wyjątek potwierdza tylko regułę, oto bowiem Bernhard pisze: „Kiedy w czasie obiadu [już po wręczeniu nagrody] zapytano mnie, ile wynosiła ta nagroda, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nie była ona związana z żadną kwotą. Dopiero wtedy poczułem się upokorzony, to była haniebna bezczelność”. Poza tym jednak zawsze jakieś pieniądze dawali, a czytelnik zawsze dowiaduje się, ile dokładnie. Objaśnia się nas też chętnie, na co szły otrzymane pieniądze: a to na dom (Bremeńska Nagroda Literacka), a to na samochód (Nagroda Campego), a to na nowe okna (Nagroda Wildgansa). Swoją skwapliwość w przyjmowaniu tych gratyfikacji Bernhard komentuje na różne sposoby. I tak w jednym miejscu pisze: „W ogóle myślałem, że człowiek, jeśli mu proponują, zawsze powinien przyjmować pieniądze i nie zaprzątać sobie zbyt długo głowy tym, że niby jak i skąd znowu”. W wypadku Austriackiej Nagrody Państwowej rozterki są nieco poważniejsze. Myśl o pieniądzach ratuje Bernharda od poczucia niesmaku związanego z samą ideą przyjęciu tej nagrody, zarazem jednak jego chęć przyjęcia pieniędzy wzbudza w nim poczucie, że jest człowiekiem bez charakteru, wreszcie dochodzi do wniosku, że „od państwa powinniśmy brać każdy grosz, którym ono rok w rok szasta bez umiaru i sensu”. Te medytacje kulminują w nader błyskotliwym rozumowaniu, zgodnie z którym ta gratyfikacja finansowa miałaby być zadośćuczynieniem za poniżenie, jakim jest przyznanie samej nagrody! Z pozoru są to jedynie autoironiczne rekonstrukcje rozważań, jakie towarzyszyły Bernhardowi dawniej, podczas odbierania kolejnych nagród, a jego „obecne stanowisko” miałby wyrażać następujący fragment na koniec rozdziału poświęconego o Nagrodzie Csokora: „Gardziłem tymi, co dawali nagrody, ale nigdy zdecydowanie nie odmawiałem przyjęcia. Wszystko to wydawało mi się wstrętne, ale najwstrętniejszym wydawałem się sobie ja sam. Nienawidziłem tych ceremonii, ale brałem w nich udział, nienawidziłem fundatorów nagród, ale brałem od nich pieniądze. Dziś już bym tego nie zrobił”. Być może. Nie sposób jednak stwierdzić, czy ten passus nie jest tylko jeszcze jednym elementem tych niekończących się rozterek i czy też nie jest zaprawiony sporą dozą autoironii. Jakkolwiek by się sprawy miały, wyeksponowanie całej tej buchalterii domaga się komentarza.
Rzeczywista chciwość Bernharda ma tutaj chyba tylko marginalne znaczenie. Być może należałoby powiedzieć, że w literackiej prezentacji osobista chciwość staje się elementem strategii określającej kontakty pisarza z honorującym go społeczeństwem. Owszem, mówiłby Bernhard zgodnie z tym ujęciem, jestem chciwy. Ale redukując wasze nagrody do pieniędzy, pokazuję, ile warte są wasze pretensje do świata ducha, do wielce wytwornego królestwa kultury. Co więcej, jeśli sprowadzę te nagrody do finansów, nie uwikłam się może w wasze pseudokulturalne gierki – rozliczę się z wami na czysto. Takie ujęcie, jakkolwiek atrakcyjne, mogłoby jednak chyba sugerować nadmierną, niemal pogodną skuteczność owej strategii i nie dotykałoby wymiaru rozpaczy, który skrywa się pod powierzchnią tej arcyśmiesznej, błazeńskiej opowieści. Jeśli bowiem ta redukcja świata kultury wymaga autoredukcji – sprowadzenia samego siebie do kalkulującego chciwca – czy mamy pewność, kto tu ostatecznie jest górą, ja czy społeczeństwo? A z innej strony: czy nie jest tak, że te pieniądze nigdy nie są tylko pieniędzmi, że owo ja daje się mimo wszystko honorować? Jakkolwiek by się sprawy miały, wydaje się, że mamy tu do czynienia nie tyle z pyszałkowatą opowieścią o grze, jaką prowadzi ze społeczeństwem stabilny, pewny siebie podmiot, ile raczej z ironiczną i autoironiczną prezentacją szamotaniny ja uwikłanego w sieć zależności od znienawidzonego społeczeństwa – z szeregiem gestów rozpaczliwych i dwuznacznych, czymś w rodzaju nieustannego targania łańcuchem. To zaś prowadzi nas do drugiej kwestii, a mianowicie do motywu nierozpoznania bądź błędnego rozpoznania Bernharda podczas ceremonii wręczania nagród.
Publiczna tożsamość pisarza, czyli jak nie rozpoznać nagradzanego?
Motyw ten powraca w tekście kilkakrotnie. I tak, gdy Koło Kultury Związku Przemysłowców Niemieckich przyznaje swoje Odznaczenie Honorowe (słowami autora „Moich nagród”: „dbam zawsze o precyzyjne określenie”) Thomasowi Bernhardowi i poetce Elisabeth Borchers, podczas ceremonii prezes Związku ogłasza, że nagroda przypada w udziale „pani Bernhard i panu Borchersowi”. A w opublikowanym wiele lat później spisie laureatów brakuje ponoć tylko nazwiska Bernharda. Gdy zaś podczas wręczania Nagrody Państwowej laureaci przedstawiani są przez ministra, który już wkrótce – obrażony przemówieniem Bernharda – wybiegnie z Sali, trzaskając drzwiami, w jego relacji roi się od błędów: „z tego, co powiedział o mnie, niemal wszystko było nieprawdą, w ordynarny sposób zostało wyssane z palca. Nadmienił na przykład, jakobym napisał powieść rozgrywającą się na morzach południowych, o czym usłyszałem po raz pierwszy w momencie, w którym oznajmił to pan minister. Wszystko, co powiedział, było nieprawdziwe, najprawdopodobniej jego sekretarz pomylił mnie z kimś innym. (…) Na tępej i, ogólnie rzecz biorąc, całkowicie niewrażliwej, amuzykalnej twarzy ministra kultury, malowała się nieopisana buta, kiedy obwieszczał zgromadzonym na sali, kim to ja niby jestem”.
W innej postaci wątek faktycznej i publicznej tożsamości Bernharda pojawia się też w książce jeszcze w kilku miejscach. Udzieliwszy pierwszego w życiu wywiadu Bernhard z przerażeniem ogląda swoją fotografię w gazecie: „na zdjęcie patrzyłem ze wstrętem, jeśli ja naprawdę wyglądam tak, jak na tej fotografii, pomyślałem, to już lepiej byłoby zaszyć się na zawsze w jakimś odludnym zakątku w górach i nie pokazywać się światu zewnętrznemu”. Po wypadku w Jugosławii, podczas którego zniszczeniu uległ samochód nabyty za pieniądze uzyskane dzięki Nagrodzie Campego, przypadkowy kierowca odwozi Bernharda do szpitala: „Przyszło mi na myśl, że powinienem zapisać na papierze przynajmniej moje nazwisko, bo inaczej, kiedy się wykrwawię, nikt nie będzie wiedział, kim jestem”. Myśl całkiem naturalna, lecz odnotowanie jej w książce o „moich nagrodach”, o obecności bądź nieobecności pisarza w społeczeństwie, nie jest chyba pozbawione znaczenia.
Wątek tożsamości i błędnego rozpoznania zostaje wszakże uwypuklony najsilniej w pierwszym, chyba najlepszym rozdziale książki, poświęconym Nagrodzie Grillparzera – tekściku, który sam w sobie stanowi absolutne arcydzieło krótkiej formy literackiej, a zarazem rozprawkę o relacjach między pisarzem i społeczeństwem. W budynku Akademii Nauk, gdzie ma się odbyć uroczystość wręczenia nagrody, nikt nie czeka na Bernharda i jego ciotkę (czyli jego przyjaciółkę Hedwig Stavanicek): „Kilkakrotnie przeszedłem z ciotką tam i z powrotem po holu, nikt nas jednak nie zauważył. (…) Ciotka, podobnie jak i ja, bez przerwy wypatrywała jakiejś ważnej osoby, która miała nas powitać. Na próżno”. Sala jest wypełniona, początek uroczystości się zbliża, „ale nas, którzy przecież powinniśmy byli znaleźć się w samym centrum wydarzeń, nikt absolutnie nie zauważył”. Bernhard postanawia więc usiąść z ciotką w jednym ze środkowych rzędów i to bynajmniej nie z brzegu – przepycha się przez siedzących ku ich wielkiemu niezadowoleniu. Uroczystość jednak oczywiście nie może się zacząć, po podium biegają bez przerwy „podekscytowani panowie, jakby czegoś szukając. I faktycznie czegoś szukali, a mianowicie mnie”. W końcu któryś z nich dostrzega Bernharda i wskazuje go z podium: „tylko ja wiedziałem, że wskazuje na mnie”. Ów człowiek przepycha się do Bernharda i błaga go, by zajął „swoje miejsce” w pierwszym rzędzie, obok pani minister nauki. Bernhard jednak domaga się, by pofatygował się do niego osobiście prezes Akademii, który wcześniej nader czołobitnie powitał panią minister, właściwego bohatera uroczystości wcale nie zauważając. Prezes jest więc zmuszony spełnić to żądanie, Bernhard siada tam, gdzie powinien i uroczystość może się zacząć. Samo wręczenie dyplomu nagrody przebiega bez zakłóceń, wyjąwszy może fakt, że prezentując laureata, prezes wymienia „kilka tytułów sztuk, rzekomo przeze mnie napisanych, których jednakże wcale nie napisałem”. Gdy jednak dyplom zostaje wręczony, tłum gromadzi się wokół prezesa i pani minister, a pisarz znów wypada z centrum uwagi. „Po jakimś czasie minister zaczęła rozglądać się wokół i z bezprzykładną arogancją i głupotą w głosie zapytała: »no, a gdzie ten nasz literat?« Byłem tuż obok, nie śmiałem jednak dać się poznać. Wziąłem ciotkę pod rękę i opuściliśmy salę”.
To jednak nie wszystko. Mistrzowską ramę dla tej po mistrzowsku opowiedzianej anegdoty stanowi historia garnituru, który tuż przed uroczystością kupił sobie Bernhard. W istocie cała książka – bez żadnego uprzedzenia – zaczyna się od słów: „Na wręczenie Nagrody Grillparzera w Akademii Nauk w Wiedniu musiałem kupić garnitur, naraz bowiem, na dwie godziny przed ceremonią, uprzytomniłem sobie, ze na tak niezwykłą bez wątpienia uroczystość nie mogę przecież iść w spodniach i swetrze…”. Garnitur zostaje kupiony bardzo szybko (w sklepie Bernhard zerka „krytycznym okiem na swoje odbicie w lustrze”), ale już podczas krótkiego posiłku przed ceremonią („U Gerstnera chcieliśmy [z ciotką] jeszcze przed uroczystościami na wszelki wypadek zjeść jedną czy dwie kanapki, żeby zapobiec ewentualnym mdłościom czy nawet omdleniu w trakcie całej procedury”) Bernhard czuje nagle, że zarówno spodnie, jak i marynarka są za ciasne, tłumaczy sobie jednak, że w wypadku nowego ubrania to całkiem normalne. Gdy po uroczystości siedzi w knajpie w gronie znajomych, wrażenie wszakże powraca: garnitur jest bezapelacyjnie za ciasny. Pisarz wraca więc do sklepu, gdzie wymienia garnitur na taki sam, tyle że o numer większy (gdyby wymienił na garnitur tego samego rozmiaru, mógłby, jak Witold Przedziwny, „zdumieć samego siebie”!). Pod koniec rozdziału pisze zatem: „Ktoś, kto kupi garnitur, który właśnie oddałem, nie będzie wiedział, że był on już, garnitur, wraz ze mną, na przyznaniu Nagrody Grillparzera w Akademii Nauk w Wiedniu, pomyślałem. To była absurdalna myśl. Ale ta absurdalna myśl nieco mnie podniosła na duchu”.
Społeczeństwo samo się nagradza, czyli jak odróżnić autora od garnituru?
Bezpośredni sens całego tego motywu błędnego rozpoznania czy nierozpoznania pisarza wydaje się stosunkowo jasny. Społeczeństwo, które przed samym sobą chce uchodzić za kulturalne, z zapałem wyszukuje sobie pisarzy, by obsypywać ich nagrodami, tak by ich nagrodzona twórczość uzasadniała jego pretensje do duchowości: my cię nagrodzimy, a ty będziesz nas legitymizował; jesteś wielki, bo cię nagrodziliśmy, więc i my jesteśmy wielcy, skoro nagradzamy wielkiego pisarza. Tyle że ponieważ w istocie społeczeństwo ma gdzieś samą kulturę, a zależy mu tylko na legitymizacji własnych pretensji do kulturalności, ponieważ ostatecznie zainteresowane jest bardziej splendorem władzy niż literaturą, bardziej panią minister niż pisarzem-laureatem, postać pisarza musi mu ciągle umykać, wypadać z jego wewnętrznych gierek, gdy zaś już coś musi o pisarzu powiedzieć, w tę prezentację po prostu muszą nieuchronnie wkraść się komiczne byki. Ta nieunikniona produkcja błędów i ich całkowita obojętność z perspektywy funkcjonowania maszynerii kołtuńskiego życia pseudokulturalnego pokazuje tylko, że maszyna zajmuje się w istocie nagradzaniem samej siebie, nie zaś jakiegoś pisarza.
Zarazem jest oczywiste, że tak silne wydobycie tego motywu to przejaw Bernhardowskiego egotyzmu – jestem taki ważny, a nikt mnie nie dostrzega! – a być może też służy swoistemu samousprawiedliwieniu. To trochę tak, jakby głupota mechanizmów życia kulturalnego, te nieustanne pomyłki co do tożsamości honorowanego pisarza, a ostatecznie całkowity brak zainteresowania jego faktyczną osobą i jego faktycznym dziełem, miały stanowić potwierdzenie czy wręcz gwarancję, że to nie jego w istocie honorowano, a on sam nie splamił się uczestnictwem w tym cyrku. Takie byłoby może jedno ze znaczeń historii z garniturem. Opowieść o zbyt ciasnym ubraniu kupionym na dętą uroczystość gra oczywiście komizmem, jaki daje zestawienie czegoś prozaicznego z czymś pozornie wzniosłym – kontrast między psim gównem na podeszwie buta rozpaczliwie przyciskanego do podłogi a podniosłą deklamacją tak zwanej artystki scen polskich (na faktach). Taka zresztą jest też z pewnością jedna z funkcji, jaką w narracji Bernharda pełnią wyliczenia kwot uzyskanych w związku z kolejnymi nagrodami. Historia garnituru ma też jednak chyba i taki sens, że Bernhard mówi tutaj: to nie ja tam byłem, tylko ten za ciasny garnitur. W każdym razie wam nie zrobiłoby to różnicy, ciągle mnie gubiliście lub myliliście się co do mojej tożsamości, a więc – być może – ja sam w ogóle nie uczestniczyłem w tej imprezie.
Nie jest też chyba przypadkiem, że dwa zasadnicze motywy tej książki, motyw finansowy i motyw tożsamości, zbiegają się poniekąd w rozdziale przedostatnim, poświęconym Nagrodzie Literackiej Federalnej Izby Handlowej. Tutaj, wśród ludzi handlu i pieniądza, a nie pozorowanego życia kulturalnego, nikt jakoś nie pomylił przy stole tabliczki z ręcznie wypisanym nazwiskiem pisarza, tutaj też Bernhard, który rzeczywiście pracował kiedyś w sklepie i zdał egzamin na praktykanta kupieckiego, jest w siódmym niebie: „Pośród czcigodnych przedstawicieli kupieckiego stanu czułem się wyśmienicie i przez cały czas przebywania z nimi miałem wrażenie, że nie należę do świata literatury, tylko do świata kupiectwa”. Zamiast dętych kulturalnych imprez, w których moje ja pozostaje nierozpoznane i w których faktycznie nie uczestniczy, zamiast nabzdyczonego życia kulturalnego, które trzeba zredukować do tego, do czego w istocie się sprowadza, czyli do pieniędzy – tutaj oto mielibyśmy wyrazisty świat, który nie skrywa, że chodzi w nim o pieniądze, a ja pisarza, rozpoznane, pasuje do niego jak ulał.
Ale nawet jeśli Bernhard naprawdę oddaje się na pewnym poziomie takim kokieteryjnym rozgrywkom i fantazjom, jest w miarę jasne, że tego rodzaju fragmenty lepiej czytać nie tyle jako opowieści o jakiejś rzekomej autentyczności życia kupieckiego, ile jako moment w wywodzie dotyczącym wszechmocnego fałszu życia kulturalnego. A ten fałsz bezpardonowo zagarnia także pisarskie ja. Fakt, że podczas niekończącej się ceremonii wręczania nagród prawdziwe ja pozostaje nieobecne, a właściwym laureatem jest zawsze tylko społeczeństwo w swoim zakłamaniu, nie oznacza przecież, że owo prawdziwe ja gdzieś bezpiecznie istnieje.
Oczywiście, wszystko w tym świecie jest dęte. Bernhard nieustannie kpi z biznesu kulturalnego, opatrując i kompromitując rozmaite wzniosłe słowa i frazy określeniem „tak zwany”. Tak zwana jest ceremonia, tak zwany jest członek jury, tak zwane jest popieranie młodych talentów. Wszystko jest tutaj tylko tak zwane i wszystko samo sobie (nie)odpowiednie miano nadaje. Autoironia, którą Bernhard nasyca zawsze swoje drwiny z otoczenia – autoironia wytryskująca ze skrajnej ostentacji, z jaką pisarz eksponuje swoje fanfaroństwo – wskazuje jednak, że nie miał on wątpliwości, do jakiego stopnia ja przykute jest do tak zwanego świata, do jakiego stopnia samo jest tylko za ciasnym garniturem. Nagrody odbiera tak zwany ja, ale jakiś autentyczny ja – prosty handlowiec czy też naprawdę wzniosły pisarz skutecznie odgrodzony od kołtuństwa i pseudoducha – w świecie Bernharda z pewnością nie istnieje. Moje istnienie w ogóle nie jest tutaj sprawą pewną. Może naprawdę trzeba zapisać swoje nazwisko na kartce, bo nie znajdziemy go w wykazie nagrodzonych.
Pisarz wreszcie nagrodzony
W „Moich nagrodach” Bernhard dwukrotnie przyrównuje mechanizmy życia kulturalnego do mechanizmów sądownictwa. Pisze: „Pojechaliśmy na egzekucję” – czyli na wręczenie Nagrody Państwowej. A wcześniej jeszcze, w związku z Bremeńską Nagrodą Literacką: „kilku panów prowadziło mnie do ratusza, miałem wrażenie, że prowadzą mnie do sądu na rozprawę. Posadzili mnie między sobą jak więźnia i zawieźli tego więźnia z hotelu do miasta, do ratusza”. Komentując sprawę najsłynniejszego podsądnego w dwudziestowiecznej literaturze, którego także odwiedzają tacy „panowie”, Theodor Adorno pisał, że „Proces” Kafki jest zarówno prezentacją procesu, jak i procesem nad procesem, a zatem – inaczej rzecz ujmując – próbą jego literackiej rewizji. Być może pisarstwo Bernharda także dąży do takiej rewizji, choć w próbę tę wpisana jest oczywiście ironiczna świadomość beznadziei tego przedsięwzięcia. Bohaterowie jego powieści mają usta wypełnione społeczeństwem, którego nienawidzą, w niekończących się powtórzeniach starają je z siebie wypluć, próbują je wymazać, a zarazem przepisują je na nowo, świadomi, że to ono stanowi substancję, z której są zrobieni. Tutaj ja nie istnieje samo przez się, nie istnieje też z pewnością tylko dzięki temu, że wierzy w swoją osobność. Zaistnieć potrafi tylko w permanentnej, niekonkluzywnej, napędzanej nienawiścią, literackiej rewizji procesu, który wytacza mu społeczeństwo. To jego prawdziwa nagroda.
Książka:
Thomas Bernhard, „Moje nagrody”, przeł. Marek Kędzierski, Czytelnik, Warszawa 2010.
* Adam Lipszyc, eseista, tłumacz, zajmuje się współczesną filozofią żydowską, w szczególności myślą Harolda Blooma i Waltera Benjamina.
** Śródtytuły w tekście pochodzą od redakcji.
***
Głos sprzeciwu
Po wydaniu „Verstoerung” (Zaburzenia) Ingeborg Bachmann pisała, że w dziele Bernharda kryje się Nowe i stwierdziła: „Jak bardzo te książki objawiają własną epokę, wcale tego nie chcąc, rozpozna tylko przyszłość. (…) W tych książkach wszystko jest dokładne, naznaczone tą straszliwą dokładnością, tyle że jeszcze nie znamy owej rzeczy, którą tak dokładnie się tu opisuje, a więc i siebie nie znamy”.
Myślę, że w pisaniu Thomasa Bernharda pozostało jeszcze wiele do odkrycia i że każdy może w nim znaleźć coś Nowego. Dla mnie Bernhard to przede wszystkim pisarz radykalnego sprzeciwu, buntu wobec zastanej rzeczywistości, na którą nie sposób wyrazić zgody. Bernhard zawsze idzie „w przeciwnym kierunku”, nie obchodzą go konwencje, zasady, inni ludzie. Nie szuka wzorców, nie wpisuje się w oczekiwania, w jedyny, niepowtarzalny sposób przygląda się światu i kontestuje go. Posługuje się przy tym obrazami, których nie sposób zapomnieć. Raz przeczytane pozostają na długo w wyobraźni czytelnika.
Bernhard jest pisarzem, który jednocześnie kocha i nienawidzi do granic możliwości (wystarczy przypomnieć słynną formułę dotyczącą Austrii z „Dawnych mistrzów”: „kocham ten kraj, nienawidzę tego państwa”), który poraża intensywnością, tak wyraźnie widoczną przede wszystkim w jego powieściach. W żadnej innej literaturze nie spotkałam takiej siły, takiej zajadłości i takiej pasji.
Thomas Bernhard przez całe życie protestował wobec tego, co wydawało mu się kłamstwem otaczającej go rzeczywistości. Sam żyjąc w cieniu śmiertelnej choroby, wypowiadał najostrzejsze sądy tak, jakby każdy z nich miał być ostatnim. Jego bezlitosna krytyka była wymierzona przede wszystkim w Austrię, jej polityków i obywateli, jej winy, o których Austriacy tak bardzo starali się zapomnieć. Ale protest Bernharda ma dla mnie wymiar nie tylko polityczny. Przy całej mroczności jego tekstów jest w nich dla mnie coś niezwykle pozytywnego. Apoteoza działania, piękno zaangażowania na granicy szaleństwa, wezwanie do odwagi realizacji swoich zamierzeń, nawet za cenę najwyższych wyrzeczeń. Powieści Bernharda czytam przede wszystkim jako protest przeciwko byciu nikim i wezwanie do tego, żeby naprawdę być sobą.
* Agata Barełkowska, doktorantka w Zakładzie Estetyki Literackiej UAM w Poznaniu, znawczyni dzieł Thomasa Bernharda.
***
Autoportret alternatywny
Po śmierci Thomasa Bernharda wśród jego dokumentów znaleziono teczkę z niepublikowanym pięćdziesięciostronicowym tekstem. Na ostatniej stronie widniało słowo „koniec” i inicjały autora. Pozwoliło to wierzyć odkrywcom, że mają do czynienia z tekstem w gotowej formie, którego autor po prostu nie zdążył oddać do wydawnictwa. „Moje nagrody” to rodzaj żartobliwego pamiętnika, zbiór krótkich, autobiograficznych anegdot zbudowanych wokół przyznawanych mu literackich nagród, a zwłaszcza ceremonii ich wręczania. Te ironiczne i w znacznym stopniu autotematyczne teksty pozwalają w inny sposób spojrzeć na życie autora.
Nie brakuje tu imperatywu buntu, o którym pisze Agata Berełkowska, choć przybiera on znacznie lżejszą, żartobliwą, a czasami wręcz dziecinną formę. Dla przykładu: przed ceremonią przyznania mu Nagrody Grillparzera, niewitany przez żadnych oficjeli, przez nikogo niezauważony Bernhard spokojnie siada sobie w jednym z ostatnich rzędów i czeka, aż ktoś go znajdzie, a minister osobiście zaprosi na podium. Serią dowcipnych – choć jednocześnie mocno absurdalnych opowieści – Bernhard ośmiesza niedbałość i ignorancję establishmentu środowisk literackich, polityków i organizacji przyznających nagrody. W czasie jednej z ceremonii pani minister smacznie pochrapuje, kiedy indziej we wstępnym odczycie mówią o nim „Pani Bernhard” i mylą podstawowe fakty z życia. Ze zgrozą opisuje także doświadczenia jurora. Gdy pierwszy (i ostatni) raz uczestniczy w obradach jury przyznającego nagrodę literacką, po krótkiej, ale pozbawionej konkluzji debacie, jeden z jurorów wyciąga na chybił trafił z potężnej sterty jakiś tytuł i, mimo że nazwisko to nic nikomu nie mówi, gremium ochoczo przyjmuje propozycję. Wszak zbliża się pora obiadu!
Jednak krytyka autora nie dotyczy jedynie wszystkich dookoła, bije się on też we własne piersi. Wyrzuca sobie, że przyjmuje przyznawane mu nagrody, podczas gdy swojej istocie nie mają dla niego żadnej wartości. Wyjawia jednak, że materialna gratyfikacja, jaką oferują, jest dla niego zbyt cenna. Z wręcz ekshibicjonistyczną szczerością opisuje, jak za kolejne czeki spłaca niezliczone długi, lekką ręką kupuje samochód czy spontanicznie staje się właścicielem podupadłej posiadłości. Prócz względów moralnych jego niechęć do oficjalnych uroczystości potęguje jeszcze konieczność wygłaszania przemówień. Zdaniem Bernharda wystarczyłoby lakoniczne: „dziękuję”, ale nie takie są oczekiwania, z którymi musi się zmierzyć, by otrzymać czek. Swoje przemówienia tworzy w bólach, najczęściej w ostatniej chwili, na kolanie i mimo prób zachowania neutralności wywołuje kolejne skandale, kończące się trzaskaniem drzwiami w wykonaniu ministrów i wszystkich możliwych zaproszonych gości.
Swoje perypetie opisuje z humorem i rozmachem godnym dobrego gawędziarza, jednak ten obraz żartobliwego ekscentryka, lekkoducha i materialisty kłóci się z wizją enigmatycznego samotnika, za jakiego uważa się Thomasa Bernharda. Chyba że czytamy te historie przez słowa Doktora z jego sztuki „Ignorant i szaleniec”: „Co dla postronnych jest komedią, jest tragedią w samej rzeczy”.
Zgodnie z dopiskiem autora do książki dołączone zostały teksty trzech przemówień, które wygłosił podczas obierania nagród. Z całą powagą, bardziej znajomym dla swoich czytelników głosem, mówi tam o alienacji, traumatycznych przestrzeniach lęku i o uwikłaniach w egzystencję. Snuje wizje Europy odartej z baśni i skazanej na coraz „wyższą jasność i chłód przenikliwszy”. Skończywszy lekturę, aż trudno uwierzyć, jak krańcowe kreacje samego siebie potrafił stworzyć Thomas Bernhard, czy też jak wiele różnych postaci mógł w sobie łączyć.
„Moje nagrody” zostały opublikowane dopiero w dwadzieścia lat po śmierci autora. W 2010 roku w polskim tłumaczeniu.
Książka:
Thomas Bernhard „Moje nagrody”, przeł. Marek Kędzierski, Czytelnik, Warszawa 2010.
* Agnieszka Wądołowska, absolwentka filologii angielskiej UW, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
* * *
* Autorzy koncepcji numeru: Jacek Wakar i Karolina Wigura.
** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.
*** Współpraca: Robert Tomaszewski.
„Kultura Liberalna” nr 111 (8/2011) z 22 lutego 2011 r.