Przemiany w naszym regionie świata były, jeśli nie orkiestrowane przez Moskwę, to z pewnością od decyzji radzieckich zależne. W czasie wizyty w Warszawie w 1988 roku Gorbaczow otwarcie wyrzekł się doktryny dominacji, zwanej zasadą Breżniewa. Szef KPZR jasno wtedy powiedział, że los satelitów zależy od nich samych. Obiecał, że nie powtórzy się kolejna inwazja, że nie będzie tak jak w 1956 roku na Węgrzech czy w 1968 w Czechosłowacji. Tym samym Gorbaczow wprost wezwał rządy komunistyczne do zmian lub – już nie wprost – zapowiedział, że centrala nie będzie interweniowała, gdyby polskie, czeskie czy węgierskie ruchy protestu podjęły próbę przejęcia władzy. Rządy „czerwonych” w ten sposób utraciły zaczną część swojej legitymizacji. One wszak dotąd reprezentowały Moskwę w swoich krajach, a interesy własnych państw miały reprezentować na Kremlu.
Stało się być może coś więcej. Znamy historię przeszmuglowanych w roku 1990 przez Leszka Millera dużych pieniędzy z Rosji, przeznaczonych na odbudowę partii komunistycznej już w nowej, socjaldemokratycznej wersji. Można było wtedy odnieść wrażenie, że Sowieci użyli części dawnej nomenklatury do utrzymania swoich wpływów i kontrolowania przebiegu zmian. Profesor Jadwiga Staniszkis w 1989 roku twierdziła wręcz, że to sowieckie służby specjalnie organizowały owe ludowe przewroty w kolejnych tak zwanych „demoludach”. Być może, ale żadnych pewnych dowodów nie mamy. Mamy domysły potwierdzane przez wydarzenia w Rumunii czy w Bułgarii. Rewolucja w Rumunii była z pewnością inspirowana z zewnątrz, a Bułgarscy komuniści mocą decyzji Moskwy w jedną noc zmienili kostiumy i nazwali się demokratami. Rządzą po dziś dzień.
Tymczasem zmiany w państwach arabskich – tragiczne i optymistyczne zarazem – wskazują na realne, oddolne, przez nikogo niesterowane ożywienie antydyktatorskich ruchów społecznych. Mamy do czynienia z efektem domina. Protesty rodzą się na ulicy. Powstają w slumsach Kairu i w zamożnym Bahrajnie. Jeśli byłbym skłonny te wydarzenia z czymś porównywać, to moim punktem odniesienia będzie ruch „Solidarności” w 1980 roku, który stał się ku zaskoczeniu Polaków, komunistów, ku przerażeniu i osłupieniu polityków z państw skupionych w NATO.
Podobnie, jak się wydaje, jest teraz. Dokonują się wielkie zmiany nazywane, mam nadzieję, nie na wyrost, prodemokratycznymi. Widzimy, jak ideały zachodnie wkraczają do narodów islamskich, rzekomo niezdolnych do funkcjonowania w wolnych systemach, a zarazem państwa Unii Europejskiej, Stany Zjednoczone okazują się nie tylko zaskoczone wydarzeniami, ale zaniepokojone tym, że upadają bezpieczne dla nich dyktatury i że Arabowie chcą wolności.
Na naszych oczach dzieje się wielka Historia. Piszę przez wielkie H, bo mam poczucie, że zapowiada się najpotężniejsza od dekad zmiana w układach geopolitycznych, a wreszcie widzimy, że rusza czwarta fala demokratyzacji. Mam nadzieję, że moje pragnienia okażą się rzeczywistością.
Jest to rewolucja kosztowna. Ofiarami są Egipcjanie i Libijczycy. Dyktatorzy okazują strach i bezwzględność. Trzeba pamiętać o ofiarach, o ludziach ginących na ulicach od bomb zrzucanych przez Kadafiego. O takich zbrodniach należy pamiętać tym bardziej, że nie znajdują one precedensu w historii świata w czasach pokoju.
** Na ten temat patrz także: Richard Wolin, A Fourth Wave Gathers Strength in the Middle East, “The Chronicle Review”, February 8, 2011.