W grupie przeciwników premiera znaleźli się bowiem zarówno ci, którzy twierdzą, że Konserwatyści właśnie rozpoczynają kulturową wojnę, jak i ci, którzy z rozżaleniem stwierdzają, że nie wnosi ono nic nowego i równie dobrze mógłby się pod nim podpisać Tony Blair lub Gordon Brown.
„Kiedy ludzie porzucają ideały, które uformowały ich charakter narodowy, kiedy je ignorują lub wyszydzają, wówczas przestają być ludem i stają się tłumem” – to nie słowa Davida Camerona, ale konserwatywnego filozofa Rogera Scrutona, na którego powoływał się… Gordon Brown, kiedy w 2004 roku wygłaszał swoje przemówienie na ten sam temat. Za porażką w zintegrowaniu społeczeństwa wokół jakiegoś katalogu brytyjskich wartości stała według ówczesnego ministra skarbu „utrata pewności siebie oraz kierunku rozwoju, zgoda na upadek narodu, utrata pewności siebie, która sama w sobie staje się dziś naszą historią”. Obok przywołanego już Scrutona Brown powoływał się także na myślicieli lewicowych, takich jak Neal Ascherson, zdaniem którego jedyne, co pozostało z brytyjskości, to „państwo, flaga i siły zbrojne (…) jedynie instytucje (…) zamiast społecznej rzeczywistości”.
„Niech nikt nie ma wątpliwości, że reguły gry się zmieniają” – mówił z kolei Tony Blair rok później po zamachach w Londynie, zapowiadając nawet reformę prawa ułatwiającą deportację imigrantów podżegających do nienawiści. „Nasz kraj jest otwarty dla ludzi, którzy podzielają nasze wartości i nasz sposób życia. Nie radzę jednak mieszać się w ekstremizm, bo jeśli to zrobicie… wrócicie tam, skąd przyszliście”.
„W Wielkiej Brytanii wielu młodym ludziom trudno utożsamić się z tradycyjnym islamem praktykowanym w domu przez rodziców (…). Ale trudno im także utożsamić się z brytyjskością, bo dopuściliśmy do osłabienia naszej zbiorowej tożsamości. Przyjąwszy doktrynę państwa wielokulturowego, zachęcaliśmy różne zbiorowości do życia osobno, z dala od siebie (…). Nie zaoferowaliśmy wizji społeczeństwa, do którego chcieliby przynależeć”. To już nie słowa Browna sprzed siedmiu lat, ani Blaira sprzed sześciu, ale właśnie Davida Camerona sprzed kilku tygodni.
A więc ponadpartyjny konsensus? I tak, i nie. Zgodność deklaracji nie przełożyła się bowiem jak dotychczas na żadne poważne zmiany w brytyjskiej polityce imigracyjnej. A zmiany są bardzo potrzebne i to co najmniej z kilku powodów. Od kilku lat rośnie popularność dwóch radykalnie antyimigracyjnych ugrupowań – UK Independence Party oraz British National Party. W ostatnich wyborach parlamentarnych w 2010 roku obie partie uzyskały odpowiednio 4. i 5. wynik, otrzymując łącznie blisko 1,5 miliona głosów. Tylko ze względu na specyficzny system wyborczy, promujący skoncentrowany geograficznie elektorat, żadnej z nich nie udało się jeszcze wprowadzić do parlamentu żadnego posła (dla porównania Scottish National Party zdobyła niecałe 500 tysięcy głosów, a parlamentarzystów ma aż sześciu). Jeśli jednak frekwencja wyborcza na Wyspach nadal będzie spadać, wówczas zdyscyplinowanie elektoratu radykałów przyniesie w końcu rezultaty. Podobnie jakakolwiek zmiana w kierunku proporcjonalnego systemu wyborczego automatycznie uczyniłaby z tych ugrupowań potężną siłę polityczną.
Niektórzy publicyści przypuszczają, że Cameron zajmując w sprawie multikulturalizmu zdecydowane stanowisko, chce wytrącić im z ręki główny oręż retoryczny. Wychodzi z założenia, że jeśli należy zaostrzyć politykę imigracyjną, lepiej, by zrobiło to ugrupowanie „głównego nurtu”. Czy jednak przyjęcie ostrego tonu w sprawie migracji rzeczywiście osłabi radykałów? Tego nikt nie może zagwarantować. Pewne jest jednak to, że dotychczasowy model polityki niespecjalnie przeszkadza im w rozwoju. Dla milionów Brytyjczyków (ok. 25 proc.) imigracja to najważniejsze wyzwanie, przed jakim stoi państwo. Trudno się więc dziwić, że premier tego kraju zajmuje stanowisko w tej sprawie.
Z drugiej jednak strony miejsce i okazja, przy której David Cameron ujawnił swoje plany sugerują, że wypowiedź ta była skierowana nie tylko do Brytyjczyków, ale także (przede wszystkim) do siedzącej wówczas obok kanclerz Angeli Merkel. Nie od dziś wiadomo, że prowadzenie odrębnej polityki imigracyjnej przez poszczególne państwa członkowskie Unii skazane jest na niepowodzenie. Nawet najbardziej radykalne rozwiązania okażą się nieskuteczne bez wsparcia innych krajów, szczególnie tych należących do strefy Schengen. W Monachium Cameron zgodził się dołączyć do liderów Niemiec i Francji, którzy już kilka miesięcy słowem (Angela Merkel) lub działaniem (Nicholas Sarkozy) zanegowali dotychczasową politykę wielokulturowości.
Rzecz jednak w tym, że mimo podobnych kłopotów ich przyczyny nawet w tej wąskiej grupie trzech krajów są diametralnie różne. Specyfika Wielkiej Brytanii w tym gronie wynika ze złożoności tego kraju. Zanim jego przywódcy zaczną nawoływać do uczynienia imigrantów bardziej brytyjskimi, najpierw muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czym ta brytyjskość jest i czym różni się od tożsamości angielskiej, szkockiej, walijskiej, irlandzkiej itd. Debata na ten temat trwa zresztą od dziesięcioleci. W tym miejscu warto jedynie zwrócić uwagę, że bardzo wielu imigrantów (zwłaszcza z dawnych kolonii) nie ma większych problemów z przyjęciem nowej samodefinicji i od dawna określa się mianem „Brytyjczyków”. Cóż z tego jednak, kiedy biali mieszkańcy Wysp wolą mówić o sobie raczej jako o Anglikach, Szkotach, Walijczykach itd. Dla imigrantów te kategorie pozostają w dalszej mierze raczej niedostępne. Brytyjczykiem zostać jest więc względnie łatwo – być może właśnie ze względu na enigmatyczność tej kategorii – Szkotem lub Anglikiem o wiele trudniej. Rozpoczynając batalię o zmianę polityki imigracyjnej przez uczynienie społeczeństwa brytyjskiego bardziej „lepkim”, premier Cameron będzie musiał zmierzyć się ze sceptycyzmem wobec „brytyjskości” przejawianym nie tylko przez część „nowych” obywateli Zjednoczonego Królestwa, ale także przez wielu jego „rdzennych” mieszkańców.
Mimo tych wszystkich zastrzeżeń, wypowiedzi Camerona nie powinno się łatwo dyskredytować jako użytecznego w dobie kryzysu tematu zastępczego, a to ze względu na historię środowiska politycznego, z jakiego wywodzi się premier, a której media nie omieszkały przypomnieć także i tym razem.
Przeszło 40 lat temu, w 1968 roku, jeden z ówczesnych liderów Partii Konserwatywnej, Enoch Powell wygłosił do swoich partyjnych kolegów słynne przemówienie na temat rzekomych zagrożeń związanych z napływem imigrantów, któremu media nadały następnie tytuł „Rzeki krwi”. Powell ostrzegał, że biała społeczność Wysp zostanie w ciągu najbliższych 15-20 lat zdominowana przez czarną. W najczęściej przywoływanym fragmencie, cytując fragment „Eneidy”, ostrzegał zaś przed możliwym wybuchem przemocy: „Kiedy patrzę w przyszłość, ogarnia mnie złe przeczucie »I hojnie krwią spienione widzę Tybru fale!«. Tragiczne i trudne do opanowania zjawisko, które z przerażeniem obserwujemy po drugiej stronie Atlantyku, które tam jednak związane jest ściśle z historią i samym istnieniem Stanów Zjednoczonych, dociera także do nas z powodu naszej bierności i zaniedbania. […] Jedynie przemyślane i natychmiastowe działanie może odwrócić obecną tendencję. Czy pojawi się powszechna wola, by takie działanie podjąć? Tego nie wiem. Wiem jednak, że widzieć to, co widzę, i milczeć byłoby dowodem wielkiej nielojalności”.
Przemówienie wywołało natychmiastową reakcję ówczesnego kierownictwa partii i Powell został usunięty z gabinetu cieni, gdzie pełnił funkcję ministra obrony. Mimo wielu manifestacji poparcia dla polityka (którym oczywiście towarzyszyły kontrmanifestacje), dominująca reakcja była jednoznacznie negatywna. Kariera polityczna Powella dobiegła końca, ale Partia Konserwatywna w kwestii polityki imigracyjnej na wiele lat znalazła się na cenzurowanym. Ponowne zajęcie stanowiska w tej delikatnej kwestii przez premiera Camerona jest więc chyba czymś więcej niż jedynie próbą odwrócenia uwagi od bieżących kłopotów finansowych Wielkiej Brytanii. Pytanie tylko, czy w dobie niespotykanych od czasu II wojny światowej cięć w wydatkach publicznych, zapowiadana „promocja” brytyjskości ma jakiekolwiek szanse, by zakończyć się sukcesem.