Szanowni Państwo, eksperci na całym świecie prześcigają się w porównywaniu rewolucyjnych przemian, które mają dziś miejsce w krajach arabskich, do najróżniejszych wydarzeń, znanych z historii. Najczęściej pojawiają się analogie do roku 1989 i 1980, chociaż niektórzy idą dalej: choćby Robert Darnton proponował ostatnio oś „Anglia 1640; Francja 1789; Rosja 1917… Egipt 2011”.

W „Kulturze Liberalnej” „twitterową rewolucję” komentowali już między innymi Józef Pinior, Paweł Śpiewak, Paweł Marczewski i Łukasz Pawłowski. Przekonani o niebagatelnej wadze tych wydarzeń, poświęcamy jej aktualny Temat Tygodnia. Pytamy, czy ma sens porównywanie wydarzeń w północnej Afryce do upadku komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej.

Możliwych analogii jest kilka. Pierwsza: w latach 80. zachodni przywódcy, jak Margaret Thatcher czy Ronald Reagan, z jednej strony popierali otwarcie „Solidarność”, z drugiej jednak obawiali się upadku status quo, destabilizacji i konieczności „nowego planu Marshalla”. Dziś nastroje wydają się podobne. Druga: na placu Tahrir w Kairze Egipcjanie żądali bezwarunkowego ustąpienia Mubaraka, a nie zreformowania przez niego systemu, tak jak w Europie Środkowo-Wschodniej 20 lat temu. Owszem, wybory 4 czerwca 1989 wysłały jasne żądanie odejścia dawnej władzy, ale nie byłoby ich, gdyby nie porozumienie z władzą. Ostatecznie my swoich Mubaraków nie wygnaliśmy. Trzecia analogia to możliwość porównania „arabskiej wiosny ludów” raczej z rokiem 1980 niż 1989?

Na powyższe pytania odpowiadają dziś trzej autorzy. Gilles Kepel w tekście „Zdejmowanie arabskiej klątwy” przeprowadza drobiazgową analizę polityczną i społeczną sytuacji w Tunezji, Egipcie i Libii, koncentrując się raczej na jej swoistych cechach, a nie łatwo narzucających się porównaniach. Marek M. Dziekan ostrzega przed prostymi generalizacjami. „Są to wydarzenia, które należy oceniać jako pojedyncze w tym sensie, że nie należy spodziewać się przyjęcia przez te kraje jednego kursu ideologicznego” – zaznacza. Z kolei Piotr Wciślik odwraca zadane przez nas pytanie: Czy aby Polacy nie byli w 1989 roku Egipcjanami? Innymi słowy, czy reakcje Zachodu, będące mieszaniną nadziei, obaw i kalkulacji strategicznych, nie usprawiedliwiają analogii z Polską?

Zapraszamy również w piątek do zakładki Felieton bez „ąc”: Paweł Marczewski, autor koncepcji niniejszego Tematu Tygodnia, poświęci pytaniom o północną Afrykę swój najnowszy tekst. A już wkrótce druga odsłona tego tematu, w której głos zabiorą między innymi Paul Berman i Janusz Danecki.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja


1. GILLES KEPEL: Zdejmowanie arabskiej klątwy

2. MAREK M. DZIEKAN: „Rewolucyjny” czas w świecie arabskim

3. PIOTR WCIŚLIK: Szanse analogii, analogia szans


* * *

Gilles Kepel

Zdejmowanie arabskiej klątwy

Rewolucje demokratyczne, które obserwujemy w świecie arabskim, dają wgląd w szerszy kontekst historii współczesnej. Wgląd w rodzaj czaru, powiedziałbym wręcz „arabskiej klątwy”, która do tej pory uniemożliwiała Arabom poradzenie sobie z demokracją. Reżimy Ameryki Łacińskiej i Europy Środkowo-Wschodniej upadały i były zastępowane przez demokracje. W muzułmańskich krajach niearabskich – Indonezji czy Turcji – stało się tak samo: reżimy wojskowe zostały zastąpione strukturami pluralistycznymi. Kraje arabskie natomiast utknęły między młotem cen ropy a kowadłem konfliktu arabsko-izraelskiego. Zwłaszcza ten ostatni przygotował grunt pod swego rodzaju l’union sacrée, która arabskim reżimom pozwalała twierdzić, iż wszelkie przejawy debaty wewnętrznej mogą zostać wykorzystane przez naszych wrogów. Używając takich argumentów, nie dopuszczano do stworzenia pluralizmu, a klasę średnią powstrzymywano przed podejmowaniem reprezentacji politycznej, zamykając jej usta okruchami dobrobytu.
Jednocześnie, owe demokratyczne rewolucje odbywają się w dość dziwnej sytuacji. Przez 10 lat po 11 września 2001 w autorytarnych reżimach w Afryce Północnej widziano cytadele chroniące przed Al Kaidą i Bin Ladenem. Okazało się jednak, że islamskie ruchy ekstremistyczne nie są w stanie – mimo stosowanej przez siebie przemocy – zmobilizować mas świata arabskiego. Dlatego istnienie reżimów legitymizujących swoje istnienie za pomocą argumentu walki z Bin Ladenem zdezaktualizowało się, a błędne koło Ben Alego i Bin Ladena uległo rozpadowi.

To tło w sposób oczywisty różni się tak od rewolucji 1989 roku, jak i innych dotychczas znanych przykładów demokratyzacji. Podobieństwa tkwią w sferze ideologicznej: wydarzenia w Afryce Północnej, tak samo jak te w Europie Środkowo-Wschodniej, łączy uznanie za naczelne tych samych wartości: demokracji, praw człowieka i suwerenności obywateli. Wspólna jest im zatem chęć obalenia broniących dostępu do tych wartości reżimów autorytarnych, spośród których część czerpała przecież swoją legitymację z mglistego nawiązania do socjalizmu (system militarny Egiptu pod rządami Hosniego Mubaraka, mimo iż proamerykański, zbudowany został na strukturze pamiętającej jeszcze rządy Nassera, silnie wspomagane przez Związek Radziecki. A inne dawne państwa komunistyczne Europy Środkowo-Wschodniej były jeszcze względnie niedawno silnie obecne w Egipcie i Algierii). Różnic jest jednak więcej.

Wymiar pierwszy: przygotowanie polityczne

Ruchy dysydenckie w byłym bloku sowieckim były dobrze zorganizowane już przed 1989 rokiem. Najlepiej widoczni byli Polacy z „Solidarnością”, ale była i Karta 77 w Czechosłowacji, ruchy dysydenckie związane z Kościołami protestanckimi w NRD czy dysydenckie ruchy chrześcijańskie na Węgrzech i wiele innych. Mimo że ich członkowie byli represjonowani i zamykani w więzieniach, stworzyli choćby wiele istotnych publikacji. Dla ludzi takich jak Václav Havel czy Lech Wałęsa polityka nie była nowością. Dlatego byli później w stanie przejąć władzę, gdy u schyłku ZSRR Gorbaczow podjął decyzję, by nie podejmować interwencji zbrojnej.

W wypadku rewolucji arabskich sytuacja wygląda inaczej, ponieważ ruchy społeczne, prowadzące do rewolucji, możliwe były dzięki portalom społecznościowym, takim jak Facebook czy Twitter. Młode pokolenie zaangażowało się w nie bez jakiegokolwiek wcześniejszego doświadczenia politycznego. Ma to swoje pozytywne aspekty: służby bezpieczeństwa, równie przecież silne jak w Europie Środkowo-wschodniej w czasach komunizmu, nie miały w swoich archiwach teczek z danymi protestujących, a zatem nie były ani świadome ich siły, ani przygotowane intelektualnie, by z nimi walczyć. Szczególnie widoczne było to w wypadku Egiptu. Złą stroną nieobycia z polityką jest to, że niedawni protestujący mają dziś problemy z przejściem od pierwszej fazy rewolucji, czyli obalenia dyktatury, do drugiej – budowania instytucji koniecznych do dalszego funkcjonowania państwa. W Europie Środkowo-Wschodniej po 1989 roku także nie obyło się bez problemów: Havel został odsunięty od władzy przez otoczenie Václava Klausa, w Polsce dużą część pierwszej „Solidarności” zmarginalizowano, jednak odbyło się to w ramach demokratycznych instytucji.
To zupełnie nieporównywalne z polityczną niepewnością w Afryce Północnej. W Egipcie odsunięto co prawda skompromitowanego Mubaraka, kraj kontrolowany jest jednak wciąż przez armię, nawet jeśli zgodnie z żądaniami z placu Tahrir premier i generał sił powietrznych Ahmed Mohammed Shafik ustąpił na rzecz profesora uniwersytetu Essama Abdel-Aziz Sharafa.

Wymiar drugi: społeczeństwo

W krajach komunistycznych rewolucja 1989 roku była dziełem klasy średniej, która w poprzednim systemie pozbawiona była wpływu na władzę. Przed przełomem przeciwstawiano ją klasie robotniczej, która – choć sztucznie zaprojektowana i niekonkurencyjna – była jednak podstawą, na której opierał się system. Natomiast dynamiczny element społeczeństwa – klasa średnia i inteligencja – były marginalizowane, ponieważ nie chciały dopasować się do komunistycznego modelu społeczeństwa.

Wystarczy spojrzeć na Tunezję, by zobaczyć, że początek rewolucji dał tam – inaczej niż w Europie Środkowo-Wschodniej – bunt miejskiej biedoty, bez pracy i perspektyw. Młody człowiek, który stał się symbolem opozycji – Mohamed Bouazizi – był przecież ulicznym sprzedawcą warzyw. Do biednych dołączyła bogatsza ludność stolicy, która wykorzystała okazję do obalenia Ben Alego, choć przecież wcześniej go popierała. Ciekawym przypadkiem był tu krąg krewnych żony Ben Alego, z zawodu fryzjerki. W Tunezji mamy więc koalicję klasy średniej z ubogą klasą młodych mieszkańców miast. Transformacja w łagodnym, środkowoeuropejskim stylu może udać się tylko, jeśli klasa średnia będzie potrafiła zapewnić miejsca pracy biednym. Wymaga to naprawy gospodarki – rzeczy wcale nie niemożliwej w wypadku Tunezji, która jest stosunkowo małym krajem z 10 milionami mieszkańców, silnie zintegrowanym z rynkiem Unii Europejskiej. Rozwinięta jest tam branża tekstylna, jak również przemysł turystyczny, który jednak pozostanie sparaliżowany, jeśli nie zapanuje spokój.

Egipt to odmienny przypadek. Tu rewolucji nie wywołali biedni. Wręcz przeciwnie – na Placu Tahrir protestowała wykształcona miejska młodzież. To ich można nazwać „Twitter class”. Domagali się udziału we władzy, odsunięcia od władzy starzejących się wojskowych i obalenia trącącego myszką reżimu. Jednak Egipt to 80-milionowy kraj o wielkich dysproporcjach ekonomicznych. Tak jak w Chinach, jeśli ktoś ma przyzwolenie reżimu na robienie pieniędzy, jego konkurenci są eliminowani z rynku. Skutkiem tego żyjących z dnia na dzień biednych i tych, którym udało się zbić olbrzymie fortuny, dzieli prawdziwa przepaść. Dobrym przykładem jest syn Mubaraka, Gamal, który zebrał wokół siebie grupę czerpiącą korzyści finansowe z reżimu, nieinwestującą jednak w społeczeństwo – ludzie ci nie tworzyli chociażby nowych miejsc pracy.

Pamiętam uderzający obraz z placu Tahrir, kiedy młodzi ludzie z telefonami komórkowymi w kieszeniach byli taranowani przez jeźdźców na koniach i wielbłądach. Było to jak zderzenie cywilizacji XXI wieku ze średniowieczem. Kim byli atakujący? Ludźmi, których praca polegała na wożeniu turystów wokół piramid na wielbłądach i zależała od obrotów w turystyce – działalności, której zaszkodziły protesty. W czasie tych ostatnich biedni nie byli w stanie wypowiedzieć swoich postulatów. Dziś w Egipcie mnożą się strajki, instytucje nie funkcjonują. Konieczność reform prawdopodobnie doprowadzi do wytrącenia władzy ekonomicznej z rąk armii. A to coś, czego wojskowi bynajmniej sobie nie życzą. Demokratyzacja stoi więc pod znakiem zapytania.

Libijska specyfika polega z kolei na tym, że Kaddafi nie został obalony i póki co niewiele wskazuje na to, żeby tak się stało. Brak zorganizowanego ruchu opozycyjnego jest w Libii dużo bardziej widoczny niż Egipcie i Tunezji, gdzie miejska inteligencja była w stanie – mimo braku przygotowania – podjąć chociaż próbę, jeśli nie przejęcia władzy, to przynajmniej organizowania protestów. W Libii znacznie większą rolę odgrywają Beduini i podział ropy naftowej. Nie bez znaczenia było, że zamieszki rozpoczęły się na wschodzie kraju, gdzie dostęp do zysków z handlu ropą był dużo mniejszy. Tu ponownie mamy do czynienia z reżimem, który pozostawiano w spokoju ze względu na ropę naftową, ale którego militarny charakter pochodzi jeszcze z czasów współpracy ze Związkiem Radzieckim.

Innym problemem Libii jest masowa emigracja. Przez lata Libia potrzebowała imigrantów, którzy wykonywali prace, jakimi nie chcieli się parać jej rodowici mieszkańcy. Ludzie ci chcą teraz uciekać. To oczywiście problem nie tylko dla Europy, ale i dla bezpośrednich sąsiadów Libii, mających własne problemy ekonomiczne związane z rewolucyjnym zamieszaniem: Tunezji i Egiptu. Tysiące ludzi powracają do swoich krajów, wśród nich wielu biednych. Któż chciałby zaprosić ich do siebie? Podobny problem wystąpił po upadku muru berlińskiego. Objawił się na przykład w postaci masowej migracji polskich pracowników fizycznych na Zachód. Jednak wymiary obserwowanej przez nas w tej chwili migracji są zupełnie nieporównywalne.

Nowa puszka Pandory

Decydująca dla przyszłości rewolucji będzie sytuacja w regionie. Nie wszystko kręci się wokół ekonomii – jednak ten aspekt jest szalenie ważny. Problematyczna jest kwestia ropy naftowej – libijska produkcja zatrzymała się niemal zupełnie, Arabia Saudyjska musi uzupełnić te braki na rynku światowym, a na Półwyspie Arabskim też nie jest spokojnie. W Bahrajnie mamy głęboki podział między sunnitami i szyitami. Jemen ma własne zamieszki przeciwko rządzącemu od ponad trzydziestu lat prezydentowi Salehowi. Jeśli zamieszanie w Bahrajnie nie ustanie, może mieć wpływ na sytuację w Arabii Saudyjskiej. Oprócz aspektów społecznych są także ekonomiczne i polityczne, na które również należy zwracać uwagę. Jest to sytuacja odmienna od tej, z którą mieliśmy do czynienia w wypadku Europy Środkowo-Wschodniej w 1989, ponieważ ten region nie odgrywał tak istotnej roli, głównie ze względu na brak takich zasobów, jak ropa naftowa.

Dostrzegam dwa scenariusze na przyszłość. Zgodnie z pierwszym, optymistycznym, ale raczej niepewnym, społeczeństwa obywatelskie arabskie i izraelskie zaczną negocjować. Tak jak to miało miejsce w wypadku procesu pojednania Niemców i Francuzów, Niemców i Polaków rozpoczętego ze względu na interesy handlowe i ekonomiczną komplementarność. Scenariusz drugi, pesymistyczny, zakłada, że wobec zatrzymania w jej pierwszej fazie, nad demokratyzacją górę weźmie demagogia, eksportująca niepowodzenia na najbliższego możliwego wroga. W takim wypadku byłby to najprawdopodobniej Izrael. Żadna z rewolucji roku 1989 nie przerodziła się w takie działanie – ale z historii znamy podobne przypadki, jak choćby wydarzenia międzynarodowe po rewolucji francuskiej czy wrogość wobec Iraku po rewolucji irańskiej. Jedno jest pewne: arabskie rewolucje są dla światowego ładu jak otwarcie puszki Pandory.

* Gilles Kepel, politolog, profesor Institut d’Études Politiques w Paryżu, stały komentator francuskiej telewizji, znawca współczesnej historii świata muzułmańskiego.

** Opracowały Ewa Serzysko i Karolina Wigura.

Do góry

* * *

Marek M. Dziekan

„Rewolucyjny” czas w świecie arabskim

Spektakularne wydarzenia w jednej części świata, szczególnie tak politycznie wrażliwej jak Bliski Wschód, wywołują naturalną chęć porównań do tego, co dzieje się lub działo się gdzieś indziej. W Polsce falę takich porównań wzbudzają wydarzenia w północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie, których punktem wyjścia było samospalenie się młodego sprzedawcy warzyw na zachodzie Tunezji w proteście przede wszystkim przeciwko niskim standardom życia znacznej liczby mieszkańców tego kraju.

Wypadek ten doprowadził do upadku prezydenta Zajn al-Abidina Ibn Alego. Następnie – co można odczytywać jako echo wydarzeń tunezyjskich – nastąpił upadek prezydenta Egiptu Hosniego Mubaraka. W lutym rozpoczęły się protesty w Libii, od czasu do czasu słychać także o niepokojach w Bahrajnie, Jemenie i Jordanii oraz, w mniejszym stopniu, w Maroku i Algierii. Co wiąże te wydarzenia? Przede wszystkim region polityczno-kulturowy. Wszystkie te kraje należą do świata arabskiego. Innym elementem łączącym jest protest przeciwko władzom oraz, częściowo, hasła, z jakimi występują protestujący. Żądania politycznej zmiany słychać we wszystkich tych krajach, choć mamy do czynienia z państwami o rozmaitej strukturze politycznej i społecznej oraz rozmaitym poziomie zamożności: chodzi zarówno o biedne Jemen i Egipt, jak i względnie zamożną Libię i bogaty Bahrajn.

Egipt i Tunezja to państwa despotyczne, które przyjęły na zewnątrz postawę proamerykańską, co innego lansując w polityce wewnętrznej. Jemen i Libię należałoby określić jako antyamerykańskie, Irak w rzeczywistości pozostaje – bez względu na deklaracje obu stron – amerykańskim protektoratem, z władzą wybraną w wyborach przeprowadzonych pod lufami amerykańskich wojsk. A zatem w rzeczywistości mamy do czynienia z bardzo niejednolitą sytuacją, co tym bardziej utrudnia jej uogólnienie, a jednocześnie praktycznie uniemożliwia racjonalne prognozy na przyszłość. W tym regionie bowiem jedynym stałym elementem jest nieprzewidywalność.

Wróćmy jednak do porównań. Pojawiają się w tym kontekście dwa ich rodzaje: do wydarzeń z 1980/81 roku i tych z roku 1989. Jeśli już takie porównanie trzeba przeprowadzić, to sądzę, że nie ma w tej chwili żadnych podstaw, żeby porównywać arabską „wiosnę ludów” z sytuacją w Europie Wschodniej z roku 1989. Wówczas mieliśmy do czynienia z upadkiem hegemona, jakim był Związek Radziecki i rozpad bloku wschodniego z tym właśnie był związany. W świecie arabskim żaden hegemon, nawet regionalny, nie upadł i nie upadnie, bo na skalę porównywalną do ZSRR takiego hegemona nie ma. Arabia Saudyjska, Egipt, Syria czy dawniej, przed upadkiem Saddama Husaina, Irak, do takiej ogólnoarabskiej czy nawet na miarę całego Bliskiego Wschodu hegemonii pretendowały, ale bez skutku.

Są to zatem wydarzenia, które należy oceniać – przynajmniej na obecnym etapie – jako pojedyncze w tym sensie, że nie należy spodziewać się przyjęcia przez te kraje jednego kursu ideologicznego po ewentualnym całkowitym upadku elit państwowych, które stały się celem protestów. Tym bardziej, że w Egipcie przy władzy pozostały te same elity – nie ma tylko prezydenta Mubaraka. W Tunezji powoli następuje erozja dawnej elity, czego odzwierciedleniem jest odejście „nowego” premiera, jednego z najbliższych współpracowników usuniętego prezydenta. W pozostałych krajach dotkniętych protestami sytuacja jest cały czas płynna, ale niemal z pewnością Maroko i Bahrajn pozostaną monarchiami, a Amerykanie będą wszelkimi siłami dążyć do utrzymania się przyjaznych im kręgów politycznych w Iraku.

W tym kontekście reakcja świata zachodniego na ostatnie wydarzenia wydaje się jedyną sensowną. Nauki z Afganistanu i Iraku nie poszły na szczęście na marne. Bezpośrednia interwencja w którymkolwiek z tych krajów, nawet gdyby chwilowo nastąpiło tam uspokojenie sytuacji, w bardzo krótkiej perspektywie doprowadziłaby niemal na pewno do wojen domowych, w których stanęłyby naprzeciwko siebie ugrupowania „wierne swej arabskiej ojczyźnie” oraz ugrupowania „zdrajców i sługusów Zachodu”. Wynikiem tego bez wątpienia w każdym z tych krajów byłaby wojna domowa. Być może nie uniknie się jej i teraz, ale będzie to rodzaj wewnętrznej walki o władzę. Wygra silniejszy i z pewnością na dłuższy czas jego polityczna hegemonia zostanie uznana przez wszystkie walczące strony.

* Marek M. Dziekan, profesor arabistyki, pracuje w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego.

Do góry

* * *

Piotr Wciślik

Szanse analogii, analogia szans

Analogie są prawdopodobnie nieuniknione. Narzucają się same. Polskie media obiegła niedawno wiadomość, że analitycy Departamentu Stanu USA uważnie przyglądają się również naszemu modelowi przejścia do demokracji. Nieskrywana duma polskiej opinii publicznej nie przełożyła się jak na razie na zaangażowanie MSZ wykraczające poza porady dla turystów. A krajów, które mają powody, aby służyć radą, jest więcej. Jest Turcja Erdoğana, ze względu na prozachodnią orientację i wzajemne miejsce modernizującej elity wojskowej i islamu w sferze publicznej. Na pozytywną rolę wojska w transformacji powołują się również Portugalczycy. Jest też Hiszpania i kraje Ameryki Łacińskiej. W trochę innym kluczu, do inspiracji poczuwa się Iran, przy czym Mahmud Ahmadineżad zachowuje się jak pierwszy sekretarz KPCz Antonín Novotný, który na fali odwilży argumentował, że skoro pozbyto się w swingowanym procesie Rudolfa Slánskiego, a Slánský był stalinistą, to znaczy że w Czechosłowacji odnowa już się wydarzyła i dalsze zmiany są niepotrzebne.

Tak więc analogie są nieuniknione – ale intencje, które nadają im sens, mogą być różne. Dominuje intencja paternalistyczna: niech Egipt uczy się z naszych sukcesów. W przypadku polskiego roku 1989 oczywiście z założeniem, że ostatnie dwadzieścia lat było sukcesem. Nie podejmuję się tutaj nawiązywać do całej debaty na ten temat ani nawet jej streszczać. Natomiast proponuję mały eksperyment myślowy, odwracający pytanie: zamiast „czego Egipt może się od nas nauczyć”, zapytajmy, czy my byliśmy Egipcjanami w 1989?

Pytanie to jest pytaniem o kairos okresu przejściowego. O polityczno-intelektualny klimat, towarzyszący aktom założycielskim demokracji, na który składają się nadzieje i obawy zarówno uczestników przemian, jak i zaangażowanych obserwatorów. Od tego, jaki jest ów kairos, zależy nasze rozumienie dylematów, przed którymi staje młoda demokracja.

Polskę 1989 i Egipt 2011 łączy zdecydowanie widmo „chomeinizacji”. Jest dość osobliwe, że często komentatorzy, którzy widzieli groźbę państwa wyznaniowego w Polsce wczesnych lat 90., wciąż nie nabrali dystansu do swoich czarnych proroctw i dość niefrasobliwie posługują się tym terminem w odniesieniu do arabskich rewolucji. Państwo wyznaniowe, nacjonalizm, populizm, roszczeniowy homo sovieticus… obawy, jakie kryją się za tymi pojęciami, towarzyszyły polskiej transformacji. Według niektórych są wciąż obecnym zagrożeniem.

Ale były też nadzieje i entuzjazm. Ze strony Polski i Europy Środkowej była to nadzieja na „powrót do Europy”. Całkiem niezależnie od tego, czy do ustroju praw człowieka, sprawiedliwości społecznej, rządów prawa i parlamentarnej demokracji, Europa Środkowa rzeczywiście wracała. Po stronie Zachodu, entuzjazm miał jeszcze inne oblicze. Całkiem trafnie pisał o tym w 1990 roku Slavoj Žižek, wtedy jeszcze w charakterze przybysza zza żelaznej kurtyny:

„Dlaczego Zachód fascynuje się tak bardzo niedawnymi wydarzeniami w Europie Wschodniej? Odpowiedź wydaje się oczywista: zachodnie spojrzenie jest zauroczone odkryciem demokracji na nowo [re-invention of democracy]. Jak gdyby demokracja, która na Zachodzie przejawia rosnące objawy zmierzchu i kryzysu, zagubiona w biurokratycznej rutynie i kampaniach wyborczych w reklamowym stylu, była w Europie Wschodniej wynajdywana na nowo w całej swojej świeżości. Funkcja tego zauroczenia jest czysto ideologiczna: w Europie Wschodniej Zachód szuka swoich utraconych korzeni, autentycznego doświadczenia «demokratycznej inwencji». Innymi słowy, dla Zachodu Europa Wschodnia spełnia rolę Ideału Ja: pozycji, z której Zachód widzi siebie w przychylnej, wyidealizowanej formie, jako wart miłości. Prawdziwym obiektem zauroczenia Zachodu jest więc spojrzenie, a mianowicie rzekomo naiwne spojrzenie, z którym Europa Wschodnia zwraca się ku Zachodowi, zauroczona jego demokracją”*.

Dzisiaj role się zamieniły. Žižek, jako filozof-celebryta, mówi w imieniu zachodniego spojrzenia, ale to samo możemy powiedzieć o sobie. Z perspektywy dwudziestu lat jest niewykluczone, że odzwierciedlając spojrzenie Zachodu, obdarzając ideologicznym pragnieniem normalności europejski „znany i sprawdzony” model, przyczyniliśmy się do odroczenia kryzysu tego modelu o 20 lat. Bo czyż dokonany przez Žižka opis politycznego stanu rzeczy nie pasuje do dzisiejszych czasów? Czy nasze obecne zadowolenie z tego, że Arabowie dojrzeli do cywilizowanych rozwiązań, nie będzie miało podobnego, odraczającego, efektu? Czy nie jesteśmy w tym samym miejscu co w 1989, tylko po drugiej stronie lustra?

W istocie, kairos okresu przejściowego kryje w sobie dwa alternatywne dylematy, między którymi istnieje nieuniknione napięcie. Kombinacja hipotezy „chomeinizacji” i ideologicznego entuzjazmu przekładają się na dylemat: stabilność albo fanatyzm. Podobne postawienie sprawy skutkuje tworzeniem takich demokratycznych instytucji, które, w imię stabilności i w obronie przed fanatyzmem, pozostawiają mało miejsca na obywatelską inicjatywę i społeczną kontrolę nad poczynaniami politycznych elit. Zwłaszcza elit starego reżimu, z założenia bardziej wprawnych w rządzeniu niż przywódcy rebelii.

Tyle, że dylemat „stabilność czy fanatyzm” przesłania nam inny: eksperymentować czy nie eksperymentować, iście Arendtiańskie pytanie o możliwość zaczynania na nowo. W 1989 roku istniała możliwość, aby „Solidarność” stała się całkiem bezprecedensową instytucją demokratyczną. „Solidarność” była obietnicą upodmiotowienia społeczeństwa, tak, by porządek polityki instytucjonalnej był zakorzeniony w społeczeństwie obywatelskim, gdzie programy polityczne były nie tylko narzucane w ofercie wyborczej, ale również oddolnie budowane, przy uczestnictwie organizacji społecznych, takich jak związki zawodowe czy stowarzyszenia środowiskowe. Mimo początkowych prób ze strony przywódców Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, „Solidarność” nie odrodziła się w tej formie, ponieważ, w kontekście dezintegracji postsolidarnościowego obozu politycznego, zabrakło zarówno woli, jak i wyobraźni politycznej, aby nadać odpowiednią instytucjonalną formę relacjom między reprezentacją parlamentarną, lokalnymi komitetami obywatelskim i odradzającym się związkiem. Ale dużą rolę grał też sam kairos okresu przejściowego: z jednej strony obawa „chomeinizacji” – niezależnie, czy uzasadniona czy nie − studziła zapał przed otwieraniem sceny politycznej dla obywateli; z drugiej, język „powrotu do Europy” i „sprawdzonych modeli” nie bardzo szedł w parze z rozwiązaniami, które przypominały raczej Meksyk albo Indie.

Którą drogę wybiorą rewolucje arabskie? Jest prawdopodobne, że w Egipcie, Tunezji i Libii ideologiczny entuzjazm Zachodu będzie odzwierciedlony ze szczyptą sceptycyzmu i w granicach, w jakich to będzie sprzyjało urządzaniu świata społecznego w nowy sposób, jest to dobra wiadomość. Ten sceptycyzm jest prawdopodobny nie tylko ze względu na dotychczasowe wysiłki Zachodu w świętym dziele stabilizacji Bliskiego Wschodu. Zachód to dzisiaj również Włochy, kraina bunga-bunga, których przywódca stawia sobie dwór Kaddafiego za pozytywny punkt odniesienia. Zachód to również Angela Merkel i David Cameron, to odwrót od polityki multikulturalizmu. Zachód to również Grecja i fakt, że wszelkie zasługi w rozwoju gospodarczym przypisuje się zniesieniu barier dla kapitału, natomiast odpowiedzialność za negatywne efekty tego posunięcia ponoszą zawsze poszczególne społeczeństwa, a wewnątrz nich ta biedniejsza część. Wreszcie Zachód to stan Wisconsin i ograniczanie praw pracowniczych w imię radzenia sobie z kryzysem. To w Wisconsin pracownicy budżetówki chcą się uczyć od Egipcjan, nie na odwrót.

Ale jednocześnie, przynajmniej w przypadku Polski, długi marsz do NATO i UE był czynnikiem wprowadzającym minimalny konsensus. Pytanie było o „pozę”, w jakiej będziemy się integrować − na kolanach, w kuckach czy z podniesionym czołem. Sam cel nigdy nie był poważnie kwestionowany. Arabowie nie mają Europy, nie tylko w sensie „planu Marshalla”, ale również w sensie analogicznej organizacji arabskiej, z którą integracja mogłaby wyznaczać horyzont konsensusu.

Ale nie musi to koniecznie czynić scenariusza „chomeinizacji” bardziej prawdopodobnym. Wiele mówiło się o tym, że już dzisiaj arabska ulica nie jest ani przesadnie islamistyczna, ani antyizraelska. Ale to nie wszystko. Podobno na rozwój Praskiej Wiosny i późniejszej opozycji demokratycznej duży wpływ miał fakt, że w czechosłowackiej telewizji pokazywano na okrągło „kryzys imperializmu” w postaci ruchu obrony praw człowieka w USA i rozruchów studenckich w maju 1968 roku. Teza o kryzysie imperializmu nie do końca się przyjęła, natomiast idea praw człowieka − owszem. Dzisiaj świat arabski, przyglądając się poczynaniom Ahmadineżada, niewczesnego Novotnego, oraz Kaddafiego, niewczesnego Jaruzelskiego, którzy kompromitują odpowiednio model państwa wyznaniowego oraz model modernizacyjnej dyktatury, raczej nie będzie skłonny podążać tą samą drogą.

Od 1968 roku media stały się zasadniczym czynnikiem rewolucji. Dzisiaj dyskutujemy o rewolucji Facebooka i Twittera. Na pewno internet odegrał dużą rolę w tworzeniu niezależnego obiegu myśli i idei, analogicznie do drugiego obiegu w Polsce, a dla zaangażowanych obserwatorów czytanie raportów prosto z placu Tahrir było poruszające. Ale − paradoksalnie − gutenbergowskie, a czasem i pregutenbergowskie technologie miały jedną przewagę nad internetem − brak centralnego wyłącznika.

Poza tym, twitterowa rewolucja kreuje gwiazdy-symbole oporu, raczej niż przywódców ruchu na miarę Bujaka czy Frasyniuka. Wael Ghonim to osoba, z którą można się emocjonalnie identyfikować, ale – z tego co wiem – nie okazała się jak na razie zdolna do myśli programowej ani do stworzenia instrumentów kolektywnego działania innych niż demonstracje. A rewolucji arabskiej potrzebni są teraz właśnie Bujak i Frasyniuk, konieczny jest oddolnie budowany ruch społeczny na miarę „Solidarności”. Może ktoś taki wyjdzie z Bractwa Muzułmańskiego, może wyłoni się z tłumu demonstrantów, może ze związków zawodowych, które, przypomnijmy, walnie przyczyniły się do obalenia dyktatur w Tunezji i Egipcie. Chociaż, w tym ostatnim przypadku, nie powinniśmy zapominać, jak to się kończy, kiedy organizacja powołana do obrony interesów pracowników przyjmuje punkt widzenia państwa.

Koniec końców, mądre myślenie analogiami to pewien instrument heurystyczny: służy do stawiania pytań, a nie do dawania odpowiedzi. Pytanie Egipskie to pytanie o możliwości i granice demokratycznej inwencji. W 1989 roku, będąc Egipcjanami, nie chcieliśmy być porównywani do Indii i Mesyku. Może tym razem czegoś się przy okazji nauczymy?

* Slavoj Žižek, „Eastern Europe’s Republics of Gilead”, New Left Review 1/183 (1990), s. 50.

** Piotr Wciślik, iberysta, socjolog, historyk. Absolwent MISH UW, doktorant Central European University w Budapeszcie.

Do góry

* * *

* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski

**Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.

*** Współpraca przy realizacji tematu tygodnia: Ewa Serzysko.

„Kultura Liberalna” nr 113 (10/2011) z 8 marca 2011 r.