Jacek Wakar
O Kieślowskim
Był marzec, pogoda jakoś podobna do tej, która była dziś. Za oknami wybuchła właśnie wiosna. Ranek, szedłem na pokaz prasowy jakiegoś niemądrego filmu, tytuł kompletnie nieważny. Pokaz jak pokaz, film jak film. Skończył się i kiedy wszyscy mieli wyjść na marcowe słońce, ktoś rzucił w tłum, że Kieślowski nie żyje. Ludzie wiedzieli, że szedł do szpitala. A jednak odpowiedzią mogła być tylko głucha cisza. Pamiętam, jakby to było wczoraj, że wszyscy rozpierzchli się w swoje strony, aby samemu strawić tę tragedię. Mam to w oczach.
Nie ja jeden powracam do Kieślowskiego z uporczywą regularnością. Ma rację Tadeusz Sobolewski, gdy pisze, że on sam i jego kino stały się częściami obiegu inteligenckiego i inteligenckiego kanonu niezależnie od szerokości geograficznej. Ma rację Stanisław Zawiśliński, gdy w poświęconych reżyserowi monografiach wymienia prominentnych dziś twórców, którzy z powoływania się na dziedzictwo Kieślowskiego uczynili swój znak rozpoznawczy. Kieślowski rzeczywiście wywarł wpływ na kino, z polskich artystów najbardziej, tylko on i Polański. A z drugiej strony pozostał nie do podrobienia. Ktoś kręcił po jego śmierci „Niebo”, kto inny – „Piekło”. Za każdym razem wychodziły najzwyklejsze popłuczyny.
Powracam czasem do filmów, a czasem do wybranych scen. Jest „Dekalog I”, a w nim wielka Maja Komorowska w najbardziej przejmującym wyznaniu wiary, jakie kiedykolwiek widziałem na ekranie. Gdy jako ciotka Irena mówi, że „Bóg jest”, nie trzeba żadnych dodatkowych argumentów. Jest „Dekalog IV” i przejmująca psychodrama Adrianny Biedrzyńskiej i Janusza Gajosa – gra w przypominanie przeszłości i pytanie o odpowiedzialność w najprostszej i najbardziej podstawowej relacji. Są oba „Krótkie filmy”, z których po latach wybieram ten o zabijaniu. Może dlatego, że bardziej dosadny. A może ze względu na granego przez Krzysztofa Globisza adwokata, który nie kończy ostatniego widzenia ze skazańcem, bo po nim jest tylko śmierć. A gdy klawisz pyta, czy już, krzyczy mu twarz: „nigdy nie powiem już”. Jest „Podwójne życie Weroniki” z jego liryzmem, nostalgią i smutkiem, ze wspaniałą Haliną Gryglaszewską w roli ciotki i, oczywiście, z Irene Jacob. Oglądałem je po raz pierwszy na Warszawskim Festiwalu, czy jeszcze Tygodniu, Filmowym. Warszawskie kino Kultura nabite po brzegi i cisza, nikt nie kaszlnął nawet. A potem już tylko wielkie wzruszenie.
Potem „Trzy kolory”, lubię wszystkie, ale najbardziej chyba „Czerwony”. Może ze względu na duet Jacob z Trintignantem, bo takie aktorskie spotkania zdarzają się raz na lata świetlne. I na to, że w tym filmie, jak i całym kinie Kieślowskiego nic nie jest czarne i nic nie jest białe. Może dlatego, że w całym tym spokoju, jakim sam chciał zarażać i jakiego oczekiwał bezskutecznie od świata tak bliski był Antoniemu Czechowowi. Jak autor „Wiśniowego sadu” próbował portretować ludzi w ich pięknie i brzydocie, wielkości i małości. A przy tym, choć powiadał, że kino to jest bajka o ludziach, długo odbierał mu zdolności kreacyjne. Mawiał, że kino jest od opisywania świata, to jego jedyne zadanie. Dopiero, kiedy dostrzegł, że jako dokumentalista zbyt głęboko wkracza w życie swych bohaterów, postanowił wycofać się, idąc w fabułę, fikcję. Gdy jednak patrzę na Weronikę albo Valentine albo nawet nieudacznego Karola z „Trzech kolorów” nabieram pewności, że trudno o drugiego artystę pełnego takiej empatii wobec stworzonych przez siebie postaci. Hanna Krall powiedziała gdzieś, że Kieślowski był wobec tworzonego przez siebie świata jak Bóg. Dawał miłości, odbierał życie albo pozwalał na ocalenie. Sugerowała, że zdawał sobie sprawę z tej roli i być może dlatego postanowił z niej abdykować, rezygnując z kręcenia filmów. Mogę zrozumieć przypisywanie artyście cech demiurga, koniec końców demiurgiem jest każdy pełnoprawny reżyser w kinie albo teatrze. Trudno mi jednak podzielać tok myślenia Krall. Może dlatego, że tak mnie ujmowała wyrozumiałość Kieślowskiego wobec bohaterów. A chyba jeszcze bardziej z tego powodu, że zasadą organizującą losy powoływanych przez niego do życia postaci był przypadek. To on tłumaczył wszystko. Dlaczego ludzie opisywani w „Trzech kolorach” ocaleli z katastrofy? Bo tak, dlaczego nie. A dlaczego jakiś bohater literacki pasjami, dajmy na to, zajada się czekoladkami z nadzieniem kakaowym? Bo je lubi – takie wytłumaczenie w zupełności wystarczy.
Zwyczajnie potrzebuję obejrzeć sobie raz na jakiś czas „Przypadek”. Pamiętam, że pierwszy raz widziałem ten film bodaj w 1987 roku, kiedy zwolniono go z półek, Miałem lat 17, większość dobrych filmów oglądałem w nieistniejącym już warszawskim kinie Wiedza. Nie mitologizuję, po seansie dłuższą chwilę nikt nie wstawał z miejsca. Wrażenie było tym silniejsze, że wszyscy oczekiwaliśmy wtedy od kina protestu, ostro traktowanej polityki, a Kieślowski zajmował się całą rzeczywistością, a nie jej wycinkiem. Utrudniał zadanie. Tyle że rodził się z tego przedziwny moralitet a rebours. I były w nim sceny niebywałe. Głos ojca Witka w słuchawce: NIC NIE MUSISZ. Opowieść starego Wernera – Tadeusza Łomnickiego, w której finale zapadał się w sobie i prosił, bo go okryć kocem, bo on ma przecież dużo koców. Zygmunt Huebner jako dziekan, uosobienie najprościej i najpełniej pojmowanej godności, sceny erotyczne, w których konkret ciała spotykał się z jakimś trudnym do zdefiniowania uwzniośleniem. Refren w postaci pogoni za pociągiem, pijaczek przydeptujący monetę, twarz biegnącego Bogusława Lindy. Od realizacji „Przypadku” minęło 30 lat i ten czas jeszcze ugruntował znaczenie filmu. Dziś trzeba myśleć o nim jako arcydziele, utworze prekursorskim, wytyczającym nowe szlaki. A przy tym dobrze jest oglądać „Przypadek” obok „Trzech kolorów” albo „Weroniki”, wtedy okaże się, że mylili się ci, którzy stawiali wyraźną cezurę między Kieślowskim wczesnym, tym z okresu polskiego, a Kieślowskim późnym, pracującym na Zachodzie. A tym bardziej byli w błędzie ci, co tego drugiego odsądzali od czci i wiary. 15 lat po śmierci reżysera jego dzieło jawi się bowiem jako pełne, poszczególne filmy ze sobą rozmawiają, nawzajem się oświetlają, w sobie się przeglądają. Dlatego może nie ma przesady w tym, gdy przyjaciele mówią, że jest wciąż żywy. Dla mnie, przez jego filmy, też w jakimś stopniu jest.
Tak mają najwięksi – Bergman, Antonioni, Tarkowski, Swinarski, Łomnicki, Grzegorzewski. Niewielu więcej.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 114 (11/2011) z 15 marca 2011 r.