Paweł Marczewski
Libia i mit wiecznego powrotu
Czytając komentarze na temat deklaracji prezydenta Obamy, że Stany Zjednoczone wezmą na siebie zasadniczy ciężar interwencji w Libii, nie mogę pozbyć się uczucia déjà vu.
Kiedy USA wysyłały wojska do Iraku, amerykańscy intelektualiści z prawa i z lewa dyskutowali, czy mamy do czynienia z interwencją humanitarną, czy też chodzi raczej o obalenie nieakceptowanego reżimu. W pierwszym przypadku mielibyśmy do czynienia z obroną uniwersalnych wartości, stawaniem na straży praw człowieka, w drugim – z interwencją w wewnętrzne sprawy innego państwa, owszem, autorytarnego i zbrodniczego, ale mimo wszystko niewypisującego się (przynajmniej w danym momencie) przez swoje działania ze społeczności międzynarodowej. Niedawna wymiana zdań, która wywiązała się po ogłoszeniu amerykańskiej interwencji w Libii między Michaelem Walzerem a Williamem Galstonem na łamach „The New Republic”, jest niemal dokładnym powtórzeniem sporów sprzed kilku lat.
Walzer wskazuje, że jest zasadnicza różnica między obaleniem Kaddafiego a obroną praw człowieka (http://www.tnr.com/article/world/85509/the-case-against-our-attack-libya). „Obalanie tyranów i ustanawianie demokracji musi być dziełem miejscowych”, wyrokuje. W przeciwnym razie demokracja nie ma szans się utrzymać. Jako ustrojowi wprowadzonemu z pomocą „obcych”, „imperialistów”, „przedstawicieli innej kultury i religii” zawsze będzie jej brakowało legitymizacji. Jeśli powstańcy z Bengazi przegrają, Zachód powinien zrobić wszystko, by umożliwić im ucieczkę i uchronić przed represjami, ale zwycięstwo muszą sobie wywalczyć sami.
William Galston nie otwiera na nowo kluczowej dyskusji wokół tego, czy demokracja musi być legitymizowana przez kontekst kulturowy (http://www.tnr.com/article/politics/85676/libya-philosophy-war-intervention). To zmusiłoby go do wytoczenia ciężkich, filozoficznych dział, woli więc sprawę przemilczeć. Chociaż komentarz Galstona ma, zgodnie z tytułem, dowodzić „filozoficznego błędu” Walzera, autor akceptuje zasadniczą tezę oponenta, że interwencja zbrojna jest uzasadniana przez łamanie praw człowieka oraz widmo masakry, i koncentruje się wyłącznie na kwestii technicznej – czy sytuacja w Libii stanowi przypadek naruszenia praw człowieka, czy też nie. Otóż tak, powiada Galston, ponieważ Kaddafi jasno zadeklarował, że pokonanych rebeliantów będzie ścigał „ulica po ulicy”. Enuncjacja despoty odgrywa w tej dyskusji tę samą retoryczną funkcję, co domniemany arsenał broni masowego rażenia w posiadaniu Saddama.
Wrażenie déjà vu potęguje jeszcze tekst Bruce’a Ackermana, który jak zwykle dowodzi, że ostatnia interwencja w Libii jest niekonstytucyjna, ponieważ decyzję o niej podjęto bez zgody Kongresu (http://www.foreignpolicy.com/articles/2011/03/24/obama_s_unconstitutional_war). Redaktorzy tekstu Ackermana dla efektu retorycznego sygnalizują w leadzie, że zdaniem profesora Obama jest tym samym bliżej „imperialnej prezydentury” niż Bush, ale pamiętam, że piewca „liberalnej rewolucji” wysuwał niemal te same konstytucyjne argumenty przy okazji inwazji na Irak.
Dyskusje amerykańskich liberałów koncentrują się zatem po raz kolejny na interpretowanych wyrywkowo faktach i proceduralnych szczegółach, unikają zaś sporu o zasadnicze dla liberalizmu wartości. Zapewne w tej samej formie zostaną powtórzone przy okazji kolejnego kryzysu humanitarnego, wojny czy ludobójstwa. Ponieważ dyskutanci nie chcą sięgnąć do sedna problemów, skazani są na wieczny powrót tego samego.
Jak dowodzili pojętni uczniowie Nietzschego, z Deleuze’em na czele, powrót tego samego nie polega na prostym powtórzeniu. „To samo” wraca zawsze nieco inaczej, jest jednocześnie powtórzeniem i zmianą. Dyskusja Walzera i Galstona oraz uwagi Ackermana brzmią niemal tak samo, jak argumenty sprzed kilku lat, ale zmieniły się warunki. Kiedy Amerykanie wkraczali do Iraku, trwał jeszcze „moment unipolarny”, ich kraj był niekwestionowanym światowym hegemonem. Dziś Stany Zjednoczone wątpią we własną hegemonię, co wyraźnie widać w mętnych deklaracjach Obamy, czemu ma służyć interwencja w Libii. Ratowaniu życia przegrywających powstańców? Obaleniu Kaddafiego? Budowaniu demokracji w świecie arabskim? Obronie praw człowieka? Opowiedzenie się za którąś z odpowiedzi oznaczałoby nakreślenie granic i planu działania w Libii, jednocześnie zaś stanowiłoby jasne określenie roli USA w nowej, wielobiegunowej rzeczywistości.
Podczas gdy liberałowie spierają się o szczegóły i unikają jednoznacznego rozstrzygnięcia, czemu ma służyć obecność amerykańskich wojsk w Libii, konserwatyści nie mają wątpliwości – chodzi o utrzymanie zbawiennej, światowej hegemonii Ameryki. „Dajmy wojnie szansę!”, apeluje William Kristol, parafrazując tytuł głośnego, pacyfistycznego protest songu Johna Lennona „Give Peace a Chance” (http://www.weeklystandard.com/articles/give-war-chance_555522.html). Odpuśćmy na chwilę Obamie, przekonuje Kristol, ostatecznie biedny, nieporadny prezydent robi dokładnie to, czego chcemy, tylko sam nie wie czemu. Zadanie jest proste, mimo całej nieudolności zapewne wygra, a w 2012 roku pozbawimy go urzędu i wytłumaczymy Amerykanom, co tak naprawdę stało się w Libii i w całym świecie arabskim.
Może jednak Nietzsche, a z nim Deleuze nie mieli racji? Czasami wieczny powrót oznacza powtórzenie dokładnie tego samego.
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy – magazynu idei”.
„Kultura Liberalna” nr 116 (13/2011) z 29 marca 2011 r.