Jacek Wakar

Zbyt łatwa prowokacja

Wiem, podkładam się tak, że bardziej się nie da. Zaraz Maciej Nowak wyciągnie z kałamarza naostrzone pióro, być może nie wytrzyma ktoś z „Krytyki Politycznej”, nie daj Bóg odezwą się sami artyści. I znowu dowiem się, kim to ja jestem, że za nic mam teatr stający w obronie wykluczonych, żem wstecznik zachowawczy, zakochany w zatęchłym dobrym smaku pięknoduch. Że chleb kupując w piekarniach warszawskich, pogardzam tymi, co na prowincji nie mają co do garnka włożyć i najchętniej celebrowałbym polskie rocznice, mity, rytuały. A tak w ogóle, tom krytyk fundamentalnie prawicowy, pupilek partii władzy, wiem, z kim trzymać, jako przebrzydły konformista nie ruszam na barykady. Typ przebrzydły i godny wyszydzenia. Wiem, tak może być. A jednak…

Monika Strzępka i Paweł Demirski. Z nią polemizowałem kiedyś, gdy zadeklarowała, że zagłosuje na Jarosława Kaczyńskiego, bo to prawdziwy kandydat wykluczonych. W obronie reżyserki odezwał się wtedy Nowak, no bo jak to tak, w walczącą gwiazdę nowego teatru godzić. W sprawie ich spektakli milczałem jednak, bo widziałem zbyt mało. Słuchałem za to innych i liczyłem spadające na Strzępkę i Demirskiego nagrody. Apogeum przyszło w ubiegłym roku ze zwycięstwem na gdyńskim Raporcie, krakowskiej Boskiej Komedii oraz Paszportem Polityki. Gdyby wierzyć bezkrytycznie werdyktom oraz wpływowej grupie krytyków, okazałoby się, że Lupa, Warlikowski, Jarzyna są już passé jako oglądający się w przeszłość klasycy. Jerzy Jarocki ze swym „Tangiem” nie istnieje. Najlepszy, najważniejszy teatr w Polsce robią dziś Strzępka z Demirskim. I na dodatek jakże odważnie zaczepiają branżę i zadufanych w sobie oficjeli. Tu przygadają Tadeuszowi Słobodziankowi, bo mu się przecież fałszywcowi należy, tam pojadą sobie po prezydencie Komorowskim. Oto prawdziwi rewolucjoniści. Nawet ich salon na swą stronę nie przekabacił.

Wreszcie zobaczyłem. Warszawskie Spotkania Teatralne, a na nich sztandarowe przedstawienie duetu: „Niech żyje wojna!” z wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego. Pierwowzór literacki fundamentalnej, jak przeczytałem w wydanym przez „Krytykę Polityczną” tomie jego dramatów, sztuki Demirskiego: „Czterej pancerni i pies” Przymanowskiego. Ale nie hołd, tylko na nowo przepisanie. I złączenie z krytyką polskiego cierpiętnictwa, mitu powstańczego, umiłowania klęsk. Przenikliwie i boleśnie – przekonywało wielu kolegów po piórze. A to pisali, że Strzępka z Demirskim szokują w dobrej sprawie, że wreszcie ktoś obraża elity, psuje samopoczucie zadowolonym, robi teatr jak lawa gorący. Prawda, podskórnie przeczuwałem, że propozycja artystów może nie dopasować się do mojego widzenia świata, ale sprawdziłem. I co? Nic, zero, nul. Tylko wielkie zdziwienie.
„Niech żyje wojna!” nie wywołuje we mnie bowiem żadnych emocji, poza bezmiernym znudzeniem. Nie, Strzępka z Demirskim mnie nie obrażają ani nie szokują, na to ich spektakl jest zwyczajnie zbyt miałki. Żaden. Tak, grający premiera Mikołajczyka aktor wychodzi nago i jest tak może przez pierwszy kwadrans. Tak, krew leje się strumieniami. Tak, Szarika gra stary aktor i warczy. Tak, inny aktor wali łbem o ścianę może kilkadziesiąt razy, dla swego bezpieczeństwa podkładając sobie dłoń. Tak, gada się coś o powstaniach i bluzga na nie. Tak, wyszydza się aktorskie zwyczaje. Tak, aktorzy imitują rzyganie i puszczanie wiatrów. Tak, w jednej z kulminacyjnych scen wpychają sobie do ust jajka na twardo, po czym je wypluwają, i tak w nieskończoność. Tak, w finale Szarik żąda od towarzyszy minuty ciszy, a ci go wyśmiewają. Tak, to wszystko jest w mniemanym arcydziele Strzępki i Demirskiego. Z tym wszystkim każą nam się mierzyć. I co z tego?

Patrzyłem na okrzyczany wałbrzyski show i nie mogłem wyjść ze zdumienia. Zatem to jest to uderzenie między oczy. To zaszokowało recenzentów i jurorów. Dlaczego więc pozostaję nieczuły, ziewam co chwila, ani myślę być za, ani protestować? Może dlatego, że „Niech żyje wojna!” zdaje mi się przedstawieniem najpierw nieprawdopodobnie nudnym. Aktorzy grają nago, gadają o siurkach, rzygają na scenę – to już było wiele razy i wiele lat temu, ale mocniej i głębiej raniło. Tym bardziej że u Strzępki i Demirskiego za pustymi gestami nie idzie nic więcej. Jeśli traktować ten spektakl jako prowokację, byłby prowokacją bezpieczną i przewidywalną. A przy tym – po prawdzie – nieznośnie grzeczną, bo prowadzoną wedle starych zużytych reguł, bez naruszania jakiegokolwiek porządku. Aktorzy zmyją z siebie czerwoną farbę, założą majtki i mogą już celebrować kolejny sukces. Nic nikogo nie dotyka. Jest to teatr robiony wedle prostej jak konstrukcja cepa metody. Wszystko jest jeden do jednego – krew, sperma, gówno. Narażam się na zarzut, że żądam decorum, że chciałbym rozmiękczającej opis świata metafory. Nie, chciałbym, żeby z odrętwienia budziły mnie nie tylko wystrzały z pistoletów na kapiszony. Chciałbym poczuć się nieswój. Niech mnie ktoś zaszokuje, obrazi, niech wyjdę z teatru wściekły, a nie śmiertelnie znużony.

Nie tym razem. „Niech żyje wojna!” żenuje tym, jak jest łatwa w oskarżeniach i prosta w opisie świata. Naprawdę nie ma o co kopii kruszyć. Monika Strzępka i Paweł Demirski są na fali, na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych robią za gwiazdy. Nie ich wina. Ktoś im tę fetę od miesięcy funduje. Tyle że, abstrahując od wartości artystycznej, ich teatr wypada fałszywie. Nie dres bowiem, nawet taki jak nosi Strzępka, czyni rebelianta. Dziś fantastyczny duet może pogratulować sobie, że nabrali chwalców. Złapali ich na bunt. Bunt na sprzedaż.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 117 (14/2011) z 5 kwietnia 2011 r.