Katarzyna Kazimierowska

Droga donikąd na pustym przebiegu, czyli o filmie „Somewhere” Sofii Coppoli

Prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. Sofia Coppola jest kobietą, ale… choć zaczyna swój film genialnie, ma problemy z zakończeniem. To niepokojące, bo zdarza się po raz pierwszy. Czyżby było tak dlatego, że tym razem jej bohaterem jest mężczyzna?

Powiem wprost: dla mnie mistrzostwo Sofii zaczyna się i kończy na „Przekleństwach niewinności”. Wszystko, co potem, jest wnikliwym, ale jednak wtórnym spojrzeniem na dziewczęcy świat, skrywany pod zasłaniającymi oczy rzęsami. Od nadwrażliwych nastolatek, przez zagubioną w życiu znudzoną młodą żonę, aż do XVIII-wiecznej niepełnoletniej celebrytki.

A tu nagle Sofia decyduje się na przewrót, rezygnując z wrażliwości kobiecej na rzecz wrażliwości męskiej. Przez chwilę jest to zabawne. Za bohatera obiera sobie Johnny’ego: hollywoodzkiego aktora, bożyszcze nastolatek, który czas między zdjęciami spędza jeżdżąc swoją wypasioną furą po pustyni, pijąc w samotności i uprawiając seks z kolejnymi mieszkającymi w jego hotelu aktoreczkami. Dorosły facet żyje swobodnie i lekko jak nastolatek, a gdy jest mu smutno, zamawia tańczące na rurze bliźniaczki. Jego świat – nudny, pusty i monotonny jak jedzenie z McDonald’s – na chwilę rozświetla kilkudniowa wizyta córki. Jedenastoletnia Cleo to dla mnie kontynuacja rekonstrukcji dziewczęcej emocjonalności, w której Coppola jest specjalistką. Jej bohaterka ma w sobie dziewczęcą lekkość i radość, mądrość nastolatki i wrażliwość dziecka, emocjonalnie osieroconego przez kochających, ale egoistycznych rodziców.

Gdy pojawia się Cleo, świat Johnny’ego zmienia się jak za dotknięciem magicznej różdżki. Znikają dziwki, alkohol i nuda, pojawia się domowe jedzenie, drobne przyjemności (jedzenie lodów w łóżku), rozmowy i zwykłe, wspólne spędzanie czasu z kimś, komu zależy na jego towarzystwie. Przekaz jest prosty jak konstrukcja cepa (na której to konstrukcji zbudowana jest postać głównego bohatera): życiu nadają sens tylko te chwile, które spędzamy z osobą, której jesteśmy potrzebni i której na nas zależy.

Gdy Johnny wpada w depresję po wyjeździe córki, jedyną osobą, której płacze przez telefon jest jego była żona i matka dziewczynki. Johnny uświadamia sobie, jak wiele stracił, dobrowolnie i na własne życzenie wybierając wersję siebie jako żyjącego na pół gwizdka egoisty. Johnny już to wie, my to wiemy od samego początku. Tylko co z tego? Wizyta córki jest iskrą w beczce prochu, wybuch przebiega łagodnie, ale jego konsekwencje pozostaną nieznane. I tu Coppola przedobrzyła. Wiemy, że przemiana w bohaterze musi się dokonać, a Sofia jest mistrzynią niuansów. Tu jednak tych niuansów i subtelności zabrakło. Tu mamy przemianę bohatera pokazaną krok po kroku, aż po amerykański plan, szeroki horyzont i wyraz pewności na twarzy. Ktokolwiek okrzyknął „Somewhere” drugą częścią „Między słowami”, był w błędzie. Bo tu nic nie jest lost in translation, wszystko jest dopowiedziane do samego końca.

Sofia jest najlepsza w tych fragmentach, w których niechcący opowiada o sobie, o swoim wciąż dziewczęcym świecie. Może zamiast zgłębiać męskie umysły, mogłaby podjąć się filmu, który będzie krokiem do przodu w jej własnym wewnętrznym rozwoju – już nie niepewnej siebie dziewczyny, a spełnionej kobiety i matki. Takiej Sofii jestem bardzo ciekawa.

Film:

„Somewhere. Między miejscami”
reż. Sofia Coppola
USA 2010
Premiera w Polsce: kwiecień 2011

* Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Cwiszn”, redaktorka RPN. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

Kultura Liberalna” nr 118 (15/2011) z 12 kwietnia 2011 r.