Szanowni Państwo,

rocznica katastrofy smoleńskiej była najważniejszym wydarzeniem w polskich mediach. Jakkolwiek stanowiska w sprawie katastrofy zostały już wyraźnie określone, to raczej na wyciszenie atmosfery czy zmniejszenie się liczby ostrych komentarzy nie należy liczyć. Temat Smoleńska wydaje się jednak niebezpiecznie wyeksploatowany: przez ostatni rok za mało było w refleksji o nim ciszy i namysłu, za wiele politycznego przeciągania liny. Wyraźnie widać, że ważne symbole ostatnich lat ulegną przewartościowaniu. Ich interpretacja przed i po 10 kwietnia będzie wyraźnie inna.

W prezydenckim tupolewie w ubiegłym roku znajdowali się członkowie pierwszej Solidarności, wokół „postsolidarnościowego podziału” rozgrywała się w minionych miesiącach debata dotycząca katastrofy, a po 10 kwietnia wiele osób mówiło o odradzaniu się – w osobach stojących pod Pałacem Prezydenckim ludzi – Solidarności.

Ile było w tych stwierdzeniach prawdy, a jak wiele z nich było tylko retorycznymi i medialnymi zagraniami, można rozstrzygać tylko, oglądając każdą z tych tez z osobna. Możemy jednak zapytać: jeśli pierwsza Solidarność – pod pretekstem dyskusji o Smoleńsku – była przywoływana tak często, to w jaki sposób zmieniło się jej postrzeganie? Wydawało się przecież, że Solidarność jest passé, bo nie potrafiono mądrze przekazać jej dziedzictwa następnemu pokoleniu. A tu nagle… niespodzianka.

Jak zatem wygląda nowa odsłona gwałtownej walki o mit Solidarności, która odbywa się właśnie teraz na naszych oczach? Czy jest jeszcze w 2011 roku o co walczyć? A może żałoba po 10 kwietnia była jedyną możliwą powtórką z pierwszej Solidarności w warunkach demokratycznego państwa?

David Ost twierdzi, że kwiecień 2010 roku pozwala wyraźniej dostrzec, jaki problem dotyczy dziedzictwa „S” w Polsce. „Prawicowa inteligencja uważa się za grupę lojalnych następców starej Solidarności, choć jednocześnie depcze tolerancyjne zasady obywatelskiej solidarności, które ten ruch promował. Liberalna lewicowa inteligencja patrzy na Solidarność z nostalgią – z dumą i niedowierzaniem, że kiedyś byli traktowani poważnie przez zwykłych ludzi i że z taką gotowością akceptują, że może się to już nie powtórzyć” – pisze. Zbigniew Bujak zarzuca milczenie elitom akademickim: „ostatni rok, a szczególnie ostatnie dni pokazały, że »gdy rozum śpi, budzą się upiory«. Rozum to Uniwersytet. W sprawie Solidarności, jej istoty, składników i mechanizmów tego Ruchu nasze Uniwersytety milczą. To milczenie pozwala elicie, niczym Janusowi, pokazywać to jedną, to drugą twarz”. Elżbieta Ciżewska twierdzi, że spór o dziedzictwo „S” jest jałowy nie dlatego, że powoduje podziały – ale dlatego, iż są to podziały bezpłodne. Michał Łuczewski zgadza się z tezą, że Solidarność odradza się dziś na Krakowskim Przedmieściu i tłumaczy, co ma na myśli, twierdząc, że Solidarność była socjalizmem z boską twarzą.

Zapraszamy także do lektury tekstu Ewy Serzysko, który znajdziecie Państwo w zakładce „Szybki komentarz”.

Autorem koncepcji Tematu Tygodnia jest Rafał Wonicki z „Kultury Liberalnej”.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 



1. MICHAŁ ŁUCZEWSKI: Socjalizm z boską twarzą
2. ELŻBIETA CIŻEWSKA: Solidarność, sprzeciw, rewolucja
3. DAVID OST: Solidarność, podmiotowość i rozczarowujący intelektualiści
4. ZBIGNIEW BUJAK: Milczenie i twarz Janusa


***

Michał Łuczewski

Socjalizm z boską twarzą

Solidarność była socjalizmem z boską twarzą*. Łączyła wezwanie do rewolucji moralnej, do nawrócenia, z egalitarnymi hasłami ruchu robotniczego. Jej symbolem były krzyż i stocznia; rytuałem – msza święta i strajk. Jan Paweł i Lech byli jej bohaterami, a Matka Boska i Anna Walentynowicz (już wtedy obowiązywały parytety) – bohaterkami. Z takiego socjalizmu wynikał swoisty liberalizm: samorządność, reformizm, dialog; dążenie do tego, żeby dogadać się z komunistami „jak Polak z Polakiem”. Nie powinniśmy się temu dziwić, bo polski liberalizm ma korzenie religijne. Dla Augusta Cieszkowskiego demokracja i tolerancja były realizacją Królestwa Bożego na Ziemi i otwarciem epoki Ducha Świętego. Odwołując się do tych wszystkich sprzecznych tradycji, Solidarność na wielką skalę zrealizowała to, co według Charlesa Tilly’ego stanowi istotę ruchu społecznego: moralność, zjednoczenie, liczność i zaangażowanie.

Co dziś zostało z Solidarności? Mamy dwie postsolidarnościowe partie, przy czym określenie „postsolidarnościowe” jest zarazem trafne i mylące. Trafne, bo rzeczywiście obie partie wywodzą się z „S”. Mylące, bo powołanie się na dziedzictwo „S” służy zdobywaniu kapitału symbolicznego, który następnie wzmacnia konflikty polityczne. Kiedyś walczyliśmy o pokój, dziś – o solidarność! To określenie jest mylące także dlatego, iż sugeruje, że obie partie wyznają taką samą ideologię solidarnościową. Tak jednak nie jest. PO reprezentuje teleologiczną wizję Solidarności, zgodnie z którą istotą Solidarności był jej skutek: Okrągły Stół i III RP. Z kolei PiS wyznaje wizję prymordialistyczną: prawdziwa Solidarność jest tym, czym była na początku, w roku 1980. W pierwszym wypadku skutki mają zaprzeczyć źródłom, a w drugim, źródła – skutkom. PO wybiera z „S” liberalizm, ale pozbawia go religijnych, mesjanistycznych źródeł. Z kolei PiS pozostaje bliższe moralnemu, socjalistycznemu rdzeniowi „S”. PO bierze z Solidarności przede wszystkim nacisk na zjednoczenie i liczność („nie wolno dzielić Polaków!”), a PiS – moralność i zaangażowanie. W ten sposób to, co w ruchu społecznym stanowiło pewną całość, dziś zostało podzielone. Jeśli porównamy Solidarność do Kościoła, PO jest Kościołem bez Boga, a PiS – Kościołem bez wiernych.

Teleologiczna wizja Solidarności jest bliższa elitom, które zyskały na przemianach, a wizja prymordialistyczna – warstwom wykluczonym. Chociaż w swojej wypowiedzi Zbigniew Bujak stara się obie wizje połączyć, górę bierze wizja teleologiczna. Widać to w nieustannym zderzaniu nieprzystających do siebie dyskursów. Z jednej strony Bujak mówi o „cudzie odwagi”, o „godności”, religijnych przywódcach (księdzu Popiełuszce?), których miał szczęście spotkać – powraca zatem do doświadczenia źródłowego „S”, ale z drugiej – odwołuje się do terminologii… współczesnego zarządzania. W ostatecznym rachunku wizja teleologiczna przesłania u niego wizję prymordialistyczną. Kiedyś bowiem Bujak nie pomyślałby o języku zarządzania, zwróciłby się raczej do katolickiej nauki społecznej i zamiast o „misji organizacji”, mówiłby o powołaniu związku zawodowego. Dziś, zgodnie z polityczną teleologią, w Solidarności widzi „agorę”, „prawa człowieka”, działania intelektualistów; kiedyś być może widziałby samorządne zakłady pracy, obowiązki Polaka i działania robotników.

Wizja prymordialistyczna Solidarności, której bliższa jest Elżbieta Ciżewska, kładzie nacisk na źródła, pokazując, że skutki były nie tyle telosem związku zawodowego, co niezamierzonymi, fatalnymi konsekwencjami jego działań. Zgodnie z tą wizją, Grzegorz Popielczyk, który w rodzinnym mieście Bujaka, Żyrardowie, przewodził „S”, nie „przeprasza za Solidarność”, on przeprasza zdradzoną Solidarność – swoją rodzinę, zwalnianych robotników – za nowy system, który stał się dla nich bezlitosny. (http://www.tvp.pl/historia/cykle-dokumentalne/system-09/wideo/bez-swieta/293561)

Mimo że obie partie wyznają konkurujące ideologie solidarystyczne struktura możliwości politycznych sprawia, że PO powoli wycisza odwołania do „S”, a PiS stopniowo je wzmacnia. Dynamika sporu po Smoleńsku i o Smoleńsk prowadzi do tego, że PO sprawuje coraz większą kontrolę nad polityką i przestrzenią publiczną, a PiS nieodwołalnie traci wpływy na instytucje państwowe i media głównego nurtu. Krótko mówiąc, PO staje się partią coraz bardziej systemową, a PiS partią coraz bardziej antysystemową. W takiej sytuacji PO zmierza do konserwowania status quo („tu i teraz”) i w tym sensie, przy wszystkich oczywistych różnicach, zajmuje miejsce, które przed rokiem 1989 zajmowała PZPR.

Natomiast marginalizowane PiS przechodzi od fazy działań instytucjonalnych do fazy mobilizacji społecznej pod hasłami rewolucji moralnej. I zgodnie z prawem retrospekcji przewrotowej Kazimierza Kelles-Krauza powraca w swojej retoryce do poprzedzających je ruchów rewolucyjnych. Gdyby Solidarność nie istniała, PiS by ją wymyśliło. Jego symbolem, podobnie jak w „S”, stał się krzyż, a rytuałem – msza święta. Podobnie jak „S”, głosi ideologię antyelitarną, anty(pseudo)inteligencką, nawołuje do rewolucji moralnej, domaga się niepodległego państwa, wolności słowa, życia w prawdzie. W konsekwencji wokół PiS tworzy się wspólnota moralna, która zakłada nawrócenia. Z tego punktu widzenia bardzo ciekawa jest ideowa ewolucja prawicy laickiej, reprezentowanej przez intelektualistów tej miary, co Zdzisław Krasnodębski, Andrzej Zybertowicz czy Bogusław Wolniewicz, którzy sprzyjając opozycji, coraz śmielej wypowiadają się o sprawach wiary. Tym samym idą oni ścieżką dawnej lewicy laickiej: Adama Michnika, Jacka Kuronia czy Jana Strzeleckiego, którzy nawracając się na Solidarność, również zbliżali się do uznania wartości religii.

Jeśli szukać miejsca, gdzie dziś rodzi się nowa Solidarność, to na Krakowskim Przedmieściu, bo tam, jak się wydaje, powstaje największy polski ruch społeczny. PO, jako partia władzy, ma znacznie mniejsze szanse, żeby mobilizować masy. Kościół bez Boga w końcu traci również i wiernych. Opozycyjne PiS z kolei wchodzi w logikę ruchu społecznego z własnymi mediami (Gazeta Polska, Nasz Dziennik, wpolityce.pl), z własnymi strukturami (partia, kluby Gazety Polskiej, Stowarzyszenie Polska Jest Najważniejsza), z własnymi elitami i, last but not least, z własnym charyzmatycznym przywódcą. Do tego, żeby PiS stało się Kościołem Solidarności potrzeba mu jeszcze wiernych – nie garstki wyznawców, ale powszechnych rzesz. Jego przywódcom, ze względu na postępujące zróżnicowanie polskiego społeczeństwa i związaną z nim sekularyzację, przychodzi jednak działać w znacznie trudniejszych warunkach niż pierwszej Solidarności. Podczas gdy trzy krzyże górujące nad Stocznią były czymś naturalnym, dziś drewniany krzyż na Krakowskim Przedmieściu stał się kontrowersyjny. Kiedyś hasła związków zawodowych były oczywiste, dziś stały się oznaką roszczeniowości. Kiedyś język religijno-moralny był językiem milionów, dziś budzi zdziwienie i irytację. Zmienić ten nowy kontekst kulturowy jest niezmiernie trudno. I na pewno nie uda się tego osiągnąć PiS. Tak jak pierwsza Solidarność musi czekać na jakiś znak z góry. Kiedyś był nim Jan Paweł II, a dziś czterech jeźdźców apokaliptycznego kryzysu.

* Odwołanie do mojego tekstu, wygłoszonego niedawno w IS UW: www.is.uw.edu.pl/badania-i-konferencje/konferencje-i-seminaria/seminarium-instytutu-socjologii//Solidarność-Socjalizm-z-boską-twarzą_15_marca_2011.rtf.

* Michał Łuczewski, doktor socjologii.

Do góry

***

Elżbieta Ciżewska

Solidarność, sprzeciw, rewolucja

Pierwotny zamysł tego tekstu był inny. Chciałam zdać relację z naszych potyczek z solidarnością, relację siłą rzeczy bardzo skondensowaną i pobieżną, ale myślę, że potrzebną. Chciałam pisać o odnalezieniu skarbu solidarności, o jego porzuceniu i płaczu po nim. Chciałam pisać o tym, że dziś solidarność to dobra marka, to popularne hasło z repertuaru ruchów społecznych. Wreszcie o tym, że pojęcie solidarności to wręcz sztandarowy przykład zeświecczonego pojęcia teologicznego, które stało się polityczne w Schmittiańskim sensie, ponieważ jak rzadko które bywa przesłanką do podziału na wrogów i przyjaciół; to także idea służąca mobilizacji i często „odegraniu się” wyzyskiwanych na wyzyskujących, politycznie przegranych na politycznie wygranych. Solidarność to słowo wyjątkowo modne i wyjątkowo niezrozumiane. Rewolucyjny potencjał solidarności jest oczywisty i nie ma sensu go udowadniać. Zamiast tego chciałabym przypomnieć pewne rozważania o solidarności, rozważania mało znane i mało komentowane, które jednak warte są pamięci. Jeżeli wystarczającym powodem ku temu nie będzie ich treść i oryginalność (chociaż tej im nie brakuje), niech dobrym powodem będzie fakt, że w jakiś sposób stały się częścią polskiego doświadczenia (np. pewne ich echa słychać w „Etyce Solidarności” Józefa Tischnera).

Mam na myśli rozważania Karola Wojtyły z 1969 roku. Wojtyła uważa, że „postawy solidarności i sprzeciwu trzeba ujmować łącznie, jedna bowiem jest ściśle potrzebna dla zrozumienia drugiej”. Dlaczego? Dlatego, że solidarność to jeden ze sposobów „bycia razem”, to gotowość udziału w sprawach innych i ponoszenia związanych z tym kosztów, to działanie na rzecz ponadjednostkowego dobra, w pewnym sensie także mojego, którego nie bójmy się nazwać dobrem wspólnym, nawet jeśli nie możemy z całkowitą pewnością zawsze stwierdzić, na czym ono polega. Solidarność to więc sposób uczestnictwa w sprawach ogółu. Wyrazem mojej solidarności z innymi może być więc po prostu to, że zrobię co do mnie należy, aby nie obarczać innych ciężarem moich spraw albo dobrowolnie wezmę na siebie ciężar spraw innych, właśnie ze względu na jakieś wspólne dobro.

Tak rozumiana solidarność wypływa z doświadczenia kruchości życia, zawodności planów czy skończoności naszych możliwości. Można powiedzieć, że „domaga się” jej sama rzeczywistość. Z drugiej strony, solidarność „powstrzymuje od przechodzenia na teren cudzego obowiązku i przyjmowania za swoją część, która należy do kogoś innego”. Dopełnieniem, a czasem po prostu wyrazem solidarności jest sprzeciw. Sprzeciw wobec krzywdy, wobec cierpienia, wobec nieuczciwości, ale też sprzeciw wynikający z tego, że nasze wizje dobra wspólnego są nieuchronnie zakorzenione w naszych partykularnych punktach widzenia. Wojtyła rozumie sprzeciw „nie jako negację dobra wspólnego oraz potrzeby uczestnictwa, ale właśnie jako ich potwierdzenie”. „Doświadczenie różnorodnych sprzeciwów – pisze – poucza, iż ludzie którzy się sprzeciwiają, nie chcą przez to odchodzić od wspólnoty. Wręcz przeciwnie – szukają własnego miejsca w tej wspólnocie”.

Sprzeciw, aby był konstruktywny, musi móc się wyrazić. Stąd ważny jest dialog. Sprzeciw może czynić współżycie trudniejszym, ale „zasada dialogu dlatego jest tak trafna, że nie uchyla się od napięć, konfliktów i walk, o jakich świadczy życie różnych wspólnot ludzkich, a równocześnie podejmuje właśnie to, co w nich jest prawdziwe i słuszne, co może być źródłem dobra dla ludzi”. Solidarność i sprzeciw oznaczają zaangażowanie, wysiłek nazywania rzeczy po imieniu i reakcję. Przeciwieństwami solidarności i sprzeciwu są konformizm i wycofanie, a więc albo ślepe podążanie za innymi bez refleksji, dokąd zmierzają (odmowa sprzeciwu, gdy jest on potrzebny, nieumiejętność podejmowania decyzji, pozór uczestnictwa), albo ucieczka w krąg własnych spraw (brak pozorów uczestnictwa, ale też brak samego uczestnictwa). Jednym słowem: obojętność. Związek między solidarnością a sprzeciwem pozostanie jednak niezrozumiany, jeśli odrzuci się koncepcję dobra wspólnego. Odrzucenie tej koncepcji, uznanie, że nie tylko nie możemy do końca poznać, czym jest dobro wspólne, ale że po prostu nie mamy czego szukać, skazuje nas na rzeczywistość walk frakcyjnych, których rezultatem na poziomie politycznym są zmiany kosmetyczne, wizerunkowe, a nie rzeczywiste. Solidarność będzie wtedy co najwyżej zwieraniem szyków, sprzeciw – propagandą, konformizm – „słusznym” narzędziem w walce, a wycofanie – ich konsekwencją.

Dlaczego o tym piszę? Przecież zdaję sobie sprawę, że powyższe rozumowanie może brzmieć co najmniej abstrakcyjnie. Piszę to po pierwsze dlatego, że etyka solidarności, która „stworzyła” ruch społeczny o tej samej nazwie, opierała się na przeświadczeniu, że „tak niewiele potrzeba, by zmieniło się tak wiele”. Czym było to „niewiele”? „Niewiele” sprowadzało się do pracy nad własnym sumieniem i nazywania rzeczy po imieniu (Pawłowa prośba „Jedni drugich brzemiona noście”, Tischnerowskie przekonanie, że „najgłębsza solidarność jest solidarnością sumień”, Jano Pawłowe wezwanie „nigdy jeden przeciw drugiemu”, Havlowy postulat „życia w prawdzie”). Sumienie nie jest kategorią polityczną. Rewolucja zapoczątkowana na przełomie lat 70. i 80. XX wieku czerpała swoją siłę ze sfery pozapolitycznej, a właściwie przedpolitycznej. Ta egzystencjalna rewolucja bezsilnych, których jedyną siłą było mówienie, co się myśli, nieudawanie, według określeń Václava Havla, okazała się dużo bardziej skuteczna niż doraźna działalność polityczna, skądinąd ważna. Dlatego „Solidarność” nie była zwyczajną rewolucją, chociaż była rewolucyjna. Nie chodziło w niej wcale o wystąpienie jakiś „jednych” przeciw jakimś „drugim”, kierowane gniewem z powodu wykluczenia z bogactwa i władzy. Rewolucja „Solidarności” zakończyła się w dużej mierze sukcesem, ponieważ zaczęła się w sferze przedpolitycznej. To, co z pozoru abstrakcyjne, okazało się bardzo konkretne. Po drugie, piszę też o tym dlatego, że w tej propozycji znajduje się odpowiedź na nasze współczesne publiczne lęki i błędy w myśleniu.

Czy solidarność może się powtórzyć? Jako „Solidarność”, ruch społeczny – myślę, że nie. Owszem, ruch jest stałym punktem odniesienia w debacie publicznej, trwa walka o prawo do jego spuścizny, ale uważam ten spór za jałowy, chociaż spektakularny i bardzo bolesny.  Problemem wbrew pozorom nie są podziały, ani te słuszne, ani te niepotrzebne. Problemem jest to, że nie są one twórcze. Solidarność najpełniej urzeczywistnia swój potencjał, jeśli pozwala jej się działać na poziomie przedpolitycznym. Wtedy jest twórcza, wtedy jest rewolucyjna w dobrym sensie tego słowa. Mamy to szczęście, że wiemy o tym nie tylko z teorii, ale też z praktyki. Jak zechcemy, może sobie o tym przypomnimy.

* Elżbieta Ciżewska, doktor socjologii.

Do góry

***

David Ost

Solidarność, podmiotowość i rozczarowujący intelektualiści

W pierwszej chwili wydało mi się dziwne, że właśnie teraz zapytano mnie o Solidarność. Zajrzałem do kalendarza: to z całą pewnością nie ten czas, kiedy zazwyczaj otrzymuję takie zapytania. Zbliżała się oczywiście inna rocznica, ale co te dwie sprawy mają ze sobą wspólnego?

Z pozoru wydaje się, że niewiele. Nastroje i działania polityczne zeszłego roku nie przypominają tego, co działo się w czasie pierwszej Solidarności. Nie narodził się żaden oddolny ruch społecznego aktywizmu, żadna zbiorowa świadomość, co było tak charakterystyczne dla wczesnej Solidarności. Te miliony, które wyszły na ulice w pierwszych dniach po tragedii, chciały dać wyraz swojemu smutkowi, wspólnie przeżywać żałobę. Te tysiące, które przez kolejne tygodnie trwały na Krakowskim Przedmieściu, przyszły tam ze swoją złością, którą PiS od tamtej pory starannie podsycało. Rozegrano to po mistrzowsku: niewielu polityków byłoby w stanie zamienić wypadek lotniczy wywołany prozaicznymi czynnikami w powszechną krucjatę przeciwko rządowi, i to takiemu, który robił, co mógł, żeby okazać współczucie ofiarom i zorganizować państwowe pogrzeby. Trzydzieści lat temu Solidarność miała, mówiąc najoględniej, ważniejsze powody, żeby sprzeciwiać się władzy, jednak skupiła się jedynie na tworzeniu planów reorganizacji społeczeństwa i systemu ekonomicznego, nie na domaganiu się, żeby przeciwnicy uznali ich ból.

Z drugiej strony, w czasie ostatniego roku widzieliśmy przede wszystkim tę tradycyjną Polskę. Zdarzało mi się usłyszeć, że mój obraz Polski jest zniekształcony, bo poznałem ją w okresie Solidarności. Nie powiedziałbym, że jest „zniekształcony”: Polska Solidarności była równie realna, jak każda inna – choć z całą pewnością był to wyjątkowy czas. To, czego wtedy nie było, to poczucie bezradności, które jest tak wszechobecne w historii tego kraju. Doświadczenie Solidarności potwierdziło teorie demokracji partycypacyjnej, według których ludzie nie biorą udziału w sprawach publicznych, tylko wtedy gdy są przekonani, że te działania są bez znaczenia. Po sierpniu 1980 ludzie zrozumieli, że ich działania mogą mieć znaczenie. Długie negocjacje z urzędnikami partyjnymi/państwowymi i konkretne zmiany w zarządzaniu miejscami pracy jasno to pokazały.

To było niezwykłe wydarzenie dla polskiej historii. Od XVIII wieku panowało w Polsce powszechne przekonanie, że działania nie mają znaczenia. W takiej sytuacji rozsądniej jest rozpaczać nad niesprawiedliwością, ulec idei romantycznego buntu, niż usiąść do rozmów i znaleźć przestrzeń dla kompromisu. To właśnie taką starą Polskę oglądaliśmy przez ostatni rok.

Mamy tu do czynienia z dwoma paradoksami. Pierwszy polega na tym, że wielu ludziom łatwiej było wierzyć w moc własnych działań, gdy nie było formalnej demokracji, niż teraz kiedy jest. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że dawny system, bez realnych wyborów, nie zawierał jasnych zasad dotyczących tego, jak ludzie mogliby wpływać na politykę. Choć miał być prawdziwą emanacją woli narodu, nigdy nie dał przekonujących, politycznie legitymujących powodów, dla których obywatele, a szczególnie robotnicy, nie mieliby mieć wpływu na to, jak społeczeństwo jest zorganizowane. Współczesna demokracja ma jasne zasady: wybory są co cztery lata i ci którzy zostaną wybrani, rządzą, a ci którzy przegrają, mogą wracać do domu.

Drugim paradoksem jest to, że ci, który próbują prowadzić odczuwających dziś bezradność i złość – ruch, rzekomo, bezsilnego narodu przeciw złej i potężnej władzy – twierdzą, że to oni są prawdziwymi spadkobiercami Solidarności. Są w stanie to robić, w dużej mierze dlatego, że druga strona już dawno porzuciła Solidarność. Po roku 1989 ta strona miała inne zadania do wykonania i wsparcie robotników, które było tak istotne w przeszłości, przestało być potrzebne. Liberałowie mają rację, że nie jest ono niezbędne do rządzenia. Jest im jednak potrzebne, jeżeli chcą modernizować „starą Polskę”. Jak można się było spodziewać, robotnicy szybko odeszli od liberałów i otworzyli się na prawicę, która proponuje powrót nie do Solidarności, ale do tego rodzaju bezsilnej, nieufnej Polski, którą Solidarność każdego dnia odrzucała swoimi działaniami.

W ten sposób nikt dziś nie reprezentuje Solidarności poza jej własnymi przywódcami związkowymi. Prawicowa inteligencja uważa się za grupę lojalnych następców starej Solidarności, choć jednocześnie depcze tolerancyjne zasady solidarności obywatelskiej, które ten ruch promował. Jednocześnie liberalna lewicowa inteligencja patrzy na Solidarność z nostalgią – z dumą i niedowierzaniem, że kiedyś byli traktowani poważnie przez zwykłych ludzi i że z taką autodestrukcyjną gotowością akceptują, że może się to już nie powtórzyć. Dziś związek wykazuje większą niż w przeszłości wolę, żeby zaakceptować swoje polityczne osamotnienie. Im szybciej to się stanie, tym lepiej będzie mógł reprezentować interesy swoich prawdziwych, choć nie tak historycznie wsławionych, członków wobec przyziemnych, materialnych wyzwań, z którymi muszą sobie radzić każdego dnia.

Przeł. Agnieszka Wądołowska

* David Ost, politolog, profesor nauk politycznych w Hobart and William Smith Colleges w stanie Nowy Jork. Autor m.in. „Solidarity and the Politics of Anti-Politics” oraz „Klęski Solidarności”. W tym roku pełni funkcję profesora nadzwyczajnego na Wydziale Zamiejscowym SWPS we Wrocławiu oraz profesora goszczącego na Uniwersytecie Tallińskim.

Do góry

***

Zbigniew Bujak

Milczenie i twarz Janusa

Z zaciekawieniem, ale też w nerwach przeglądam dziś książki i artykuły o historii Solidarności. Zaskakują mnie wszystkie elementy tamtej rzeczywistości, których nie znałem. Mogło to być spowodowane naturalną barierą. Na przykład, trudno było wiedzieć cokolwiek o tym, co działo się w Moskwie, Pradze czy Berlinie Wschodnim. Jednak już to, co działo się w Komitecie Centralnym PZPR, było bardziej dostępne. Byli zresztą w Solidarności ludzie, którzy specjalizowali się w obserwacji i analizach tego, co działo się po drugiej stronie barykady. Nie miałem jednak czasu ani ochoty, by się tym zajmować. Dla mnie ważniejsze było wszystko to, co wiązało się z organizacją Związku i Ruchu Solidarność. Ta niemal bezwyjątkowa koncentracja na wewnętrznych kwestiach organizacji i działania nie była przypadkowa. Wiedziałem, że to jedyny obszar, na który mam rzeczywisty wpływ. Było dla mnie oczywiste, że to, co zrobi druga strona, będzie efektem i wypadkową ich wewnętrznych gier, interesów i strategicznych celów, które są sprzeczne z tym, co robi i czym chce być Solidarność.

A czym chcieliśmy być? Chcieliśmy być organizacją budowaną na oddolnej aktywności naszych członków, wspierającą działaczy w regionach i zakładach pracy. W tak zdecentralizowanej organizacji nie ma miejsca i możliwości na nakazywanie, rozkazywanie, egzekwowanie. Rolą krajowych i regionalnych struktur jest wypracowanie ogólnego celu, hasła, które wskazywałoby, co robić i jakimi metodami osiągać postawione cele. We współczesnym zarządzaniu określa się to terminami „misja” i „wizja” organizacji. Pierwszym hasłem i zadaniem było budowanie „podmiotowości społecznej”. Na I Zjeździe Solidarności rozwinęło się w hasło „Samorządnej Rzeczypospolitej”. Takiej organizacji, przy tak formułowanych celach, można przewodzić, nie da się w niej rozkazywać. Ta strategia zapewniła zaskakująco dynamiczny jakościowy i ilościowy rozwój Solidarności. To właśnie najskuteczniej wstrzymywało aparat ówczesnego państwa przed atakiem na Związek. Wciąż mam poczucie, że przez 500 dni wygrywaliśmy ten swoisty wyścig z czasem. Gdy policyjny aparat był gotowy do rozbicia kilkudziesięciotysięcznej organizacji, ta okazywała się liczyć kilkaset tysięcy. Gdy dostosowano siły i środki do tej skali, Solidarność liczyła członków w milionach. To, że postanowiono się z nami rozprawić, uważałem za jedyny pewnik tamtej sytuacji. Hasło „Róbmy swoje” było dla mnie jedyną racjonalną strategią wobec histerycznej reakcji ówczesnego aparatu partyjnego i całego „socjalistycznego obozu” na fenomen Solidarności.

Nerwy puszczają mi za każdym razem, gdy czytam o różnych koncepcjach „politycznego” rozwiązania tamtej sytuacji. Wiara w tak zwany „system ograniczonego pluralizmu politycznego” jako alternatywy wobec hasła podmiotowości społecznej kompromitowała się wielokrotnie i w różnych krajach ówczesnego Bloku. O nędzy tych koncepcji niech świadczy fakt, że do rangi heroizmu urósł gest posła Znaku, który wstrzymał się od głosu przy zmianach Konstytucji w 1976 roku. Tymczasem zmiany te były wiernopoddańczym hołdem złożonym ówczesnemu ZSRR. Oskarżanie Solidarności, że zajmuje się polityką, że powinna „powrócić do czysto związkowych funkcji” brzmi dla mnie jak obelga. W praktyce oznaczało to sprowadzenie Solidarności do zadań, jakie realizowały ówczesne koncesjonowane związki zawodowe (przysłowiowe zaopatrzenie pracowników na zimę w kartofle, cebulę, jabłka). Tymczasem Solidarność powstała i rozwinęła się właśnie w sprzeciwie wobec tak rozumianej, ubliżającej ludzkiej godności, roli związków zawodowych. W wielu książkach o historii Solidarności czytam o koncepcjach „politycznego rozwiązania” ówczesnej sytuacji. Zdumiewa mnie i denerwuje fakt, że tworzone są w oderwaniu od wewnętrznej sytuacji w Solidarności, od dynamiki całego Ruchu, od woli działania i wielkiej pracy nad projektami reform wszystkich dziedzin życia społecznego. To przecież konstytuowało ten Ruch. Pomijanie tego to symptom groźnego, bo autorytarnego, stosunku do obywateli i ich publicznej aktywności.

Solidarność stała się dla obywateli grecką agorą. Wszelkie koncepcje odgórnego, elitarystycznego kierowania życiem publicznym, wciągnięcie w to Solidarności, prowadziłoby do zniszczenia agory. A to przecież ona była największą wartością. Solidarność przyciągała uwagę, uznanie i podziw nie tyle swoim przywództwem. Pod naszym adresem sypało się dość zasadnej krytyki. „Sentymentalna Panna S” odbierała hołd za stworzenie i ochronę publicznej przestrzeni, w której panowała wolna dyskusja, wolna twórczość, wolna nauka. Żyłem i działałem z przeświadczeniem, że porozumienia sierpniowe były chwilowym cudem cywilnej odwagi i obywatelskiej odpowiedzialności. Tę chwilę należało przedłużać w czasie, ale nie za cenę uległości, sprostytuowania. Agory bowiem nie niszczy najgłupsze nawet wystąpienie, niszczy ją prostytuujący wszystkich autorytaryzm.

Nie obawiamy się jednak tyranów, nie musimy bać się tajnych i jawnych policji. Wcześniej czy później poradzi sobie z nimi solidarnościowa, pomarańczowa czy aksamitna rewolucja. Boję się tego, co następuje „dzień po”. Zwycięstwo ujawnia nam drugą twarz przywódców. Jeszcze wczoraj niosły nas ich słowa, że odzyskujemy Państwo dla siebie, że nasza obywatelska aktywność, przedsiębiorczość wsparte będą usługową rolą administracji. Dzisiaj słyszymy, że wszystko idzie dobrze, że jest lepiej niż było, że przecież jest lepiej niż gdzie indziej. Nowi (nasi) ministrowie gwarantują nam godne życie na emeryturze, najwyższe standardy leczenia, wspaniałe szkoły i wygodne mieszkania. Żeby to mieć trzeba nam tylko oddać na nich głos. Tak zaczyna się miękki autorytaryzm. Popadają w niego wszystkie porewolucyjne gabinety. Czy wobec tego zjawiska istnieje szansa wprowadzenia w praktykę rządzenia państwem i zarządzania jego administracją kultury opartej na solidarnościowym doświadczeniu? Mój krótki epizod na stanowisku Prezesa Służby Celnej pokazał mi, że tak. Aby tego dokonać, trzeba jednak zmiany mentalnej na szczytach elity Państwa.

Dopóki bowiem ta elita „wie”, że pieniądze w budżecie biorą się z podatków, będzie „uszczelniać system”, „precyzować przepisy”, „doskonalić metody”, „intensyfikować kontrole”, „usprawniać egzekucję należności”. W czasach Solidarności wiedzieli, że pieniądze w budżecie biorą się z aktywności obywateli. Nawet mnie tego nauczyli. To dla tego trzeba usuwać kłody, zasypywać wilcze doły, obalać bariery, które stworzyła obalona dyktatura. Co spowodowało, że nagle ujawnia się ów miękki autorytaryzm? Ta droga jest łatwa, nie wymaga myślenia. Wymaga jedynie sprawności erystycznej. Najskuteczniejsze chwyty znane są już dwa i pół tysiąca lat, więc opanować je nietrudno. Kampanie wyborcze na tym się skupiają. Rządzenie wolnymi i równymi też ma za sobą tyle lat. Wymaga jednak arete, wymaga episteme i techne, które w tej dziedzinie okazują się być Himalajami dla współczesnych elit. Co zatem robić? Ostatni rok, a szczególnie ostatnie dni pokazały, że „gdy rozum śpi, budzą się upiory”. Rozum to Uniwersytet. W sprawie Solidarności, jej istoty, składników i mechanizmów tego Ruchu nasze Uniwersytety milczą. To milczenie pozwala elicie, niczym Janusowi, pokazywać to jedną, to drugą twarz.

* Zbigniew Bujak, polityk, działacz opozycji demokratycznej w czasach PRL, poseł na Sejm I i II kadencji.

Do góry

***

„Kultura Liberalna” nr 118 (15/2011) z 12 kwietnia 2011 r.

 

* Autor koncepcji Tematu Tygodnia: Rafał Wonicki.
** Współpraca przy realizacji: Agnieszka Wądołowska.
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk.