Magdalena M. Baran
Odwaga czy oportunizm?
Nihil Novi nisi commune consensu
Spodziewaliśmy się referendum, tymczasem w dniu, na który początkowo je zapowiadano nowa ustawa zasadnicza Węgier – świeżutka jeszcze i ciepła – jest już podpisana. Przygotowana w ekspresowym tempie, jak wiele „fideszowych” zabiegów oparta na uprzedzeniach, pewnym resentymencie, nieustannym rozliczaniu się z tymi czy innymi odcieniami przeszłości, na lęku o własną tożsamość czy wreszcie na żywej wciąż legendzie Wielkich Węgier. Konstytucja, pierwsza od czasów komunistycznych (gdy zatwierdzał ją jeszcze sam Stalin), która po raz kolejny o zgodę nie pyta obywateli. Zakłada ją milcząco, zważając na mandat do rządzenia, jaki w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych uzyskał Fidesz.
Zapisy, jakie w niej znajdujemy nie są wcale niespodzianką. Wiele z nich można uznać za odwzorowanie tradycyjnego barometru odczuć sporej grupy obywateli, którzy hołdują światopoglądowi co najmniej konserwatywnemu, w tym właśnie duchu wychowując kolejne pokolenia. Dziadkowie i rodzice wielu moich węgierskich znajomych chowały bowiem dzieci nie tylko w duchu i prawach religii (chętnie posyłając je do pojawiających się po roku 1990 katolickich szkół), ale przede wszystkim w swoistym kulcie ojczyzny – tej w Europie niezrozumianej, zdradzonej przez Europę po I Wojnie Światowej. Nawet młodzi spacerując po ulicach Wiednia, niby żartem, potrafią rzucić „To wszystko wyrosło na węgierskiej krwi”, zaś wśród mieszkańców południowo-wschodniej Słowacji nietrudno znaleźć kogoś, kto dobrze pamięta, gdzie przebiegała węgierska granica. Lata i pokolenia mijają, ale historyczna zadra pozostaje, przeradzając się w kwitnącą i owocującą politycznymi działaniami nieufność. Także dlatego trudno dziś – jak chcieliby niektórzy rodzimi publicyści – mówić, iż polityczne wahadło wychyliło się na Węgrzech w prawo. Wychyliło się raczej ku Węgrom – za kogokolwiek się dziś uważają.
Niebagatelną rolę odgrywa w całej historii Victor Obran i jego partia. Przypomnijmy, iż przeszła ona znaczącą przemianę: od formacji liberalnej (czy momentami, szczególnie we frakcji po roku 1990 kierowanej przez Orbana, wręcz libertariańskiej), przez ostrożną centroprawicę (po wyborach z maja 1998), aż do konserwatywnej, populistycznej w części swych działań, prawicy. Warto przy tym dodać, że Fidesz, analizując sondaże i nastroje społeczne, wystąpił z Międzynarodówki Liberalnej dopiero w roku 1999. Wtedy też zaczął budować pozycję chrześcijańskiej demokracji (jednak nie w typie zachodnich partii chadeckich). Można się zastanawiać, czy pierwsze skrzypce w owej przemianie (tu: samego Orbana) odgrywała „osobista odwaga i kierowanie się zasadami” (jak chcą niektórzy z naszych publicystów) czy raczej chłodna analiza sceny politycznej, pragnienie władzy czy nawet polityczny oportunizm.
Gdy jednak idzie o samą konstytucję (uchwaloną w ciągu roku od przejęcia władzy, czyli zgodnie z wyborczymi zapowiedziami), krytycy niezbyt się popisali. Oczywiście niepokój może budzić definicja małżeństwa (nie taka znów dziwna dla patriarchalnego narodu) czy zapisana w konstytucji ochrona życia poczętego (co pociąga za sobą dalsze regulacje prawne obowiązujących na Węgrzech ustaw) oraz jej mniej czy bardziej kontrowersyjna preambuła (nie wspominająca jednak ni słowem o dominacji jednego wyznania – tu Orban, jako wierny Kalwińskiego Kościoła Reformowanego, sam na siebie bicza nie ukręcił). Ostrze krytyki powinno kierować się gdzie indziej – ku zapisom znacznie bardziej niebezpiecznym, oddającym Węgry praktycznie pod jednowładztwo. Konstytucja uchwalona jest bowiem „na sztywno”, normuje każdą niemal dziedzinę, zmiany prawa odnoszące się do wielu kwestii oddając głosowi – trudnej do uzyskania – bezwzględnej większości. Tych zaś cała masa, począwszy od ograniczeń niezależności Trybunału Konstytucyjnego, przez kwestie związane z emeryturami, podatkami czy bankiem centralnym. Tym samym Fidesz zapewnia sobie – jak można mniemać – nieprzerwany udział we władzy, nawet gdyby znalazł się w opozycji. Aż chce się wspomnieć „nic o nas bez nas”…
Dalsze regulacje przynoszą jeszcze większy niepokój. Oto bowiem zgodnie z nową konstytucją walutą Węgier jest forint – a przypomnijmy, iż wstępując do UE kraj ten zobowiązał się do przyjęcia euro. Również w tym względzie zmiana zapisu konstytucyjnego będzie wymagać większości 2/3 głosów, co po raz kolejny uczynić może walutę przedmiotem politycznych targów. Zapalnym punktem okazać się również mogą, nawiązujące do idei Wielkich Węgier, zapisy mówiące, iż „Budapeszt ponosi odpowiedzialność za miliony Węgrów żyjących poza granicami”. Grupa to niebagatelna, można bowiem domniemywać, że tym samym elektoratem prawicy stać się może około 4 milionów osób pochodzenia węgierskiego, którzy zamieszkują dziś w Rumunii, Serbii, na Słowacji czy Ukrainie (przy czym same Węgry liczą niewiele ponad 10,5 miliona obywateli). Rządy krajów ościennych, szczególnie Słowacji (z jej własnym prawem w tym względzie) postanowień węgierskiej konstytucji nie przywitają z radością. I rzecz ostatnia – badaj najbardziej niebezpieczna. Przy wszystkich mniej czy bardziej słusznych oskarżeniach o konserwatyzm, ingerowania w życie innych krajów, gromadzenie całej władzy w ręku Orbana czy wreszcie o budowanie potężnego elektoratu komentatorzy nie zauważają, iż nowa konstytucja sankcjonuje osobność Węgier. Na każdym niemal kroku podkreślając ich wyobcowanie nie pozwala im na uczestniczenie we wspólnocie, ale czyni z nich samotną wyspę. Państwo na swój sposób zamknięte, które śni na jawie, nie chcąc widzieć świata poza czubkiem własnego nosa.
* Magdalena M. Baran – publicystka Kultury Liberalnej. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 120 (17/2011) z 26 kwietnia 2011 r.