Agata Diduszko-Zyglewska

Żłobki. Opinio publiczna, obudź się i grzmij!

W Polsce do żłobków uczęszcza kilka procent dzieci – nie dlatego, że większości pracujących matek wiedzie się tak dobrze, że lekką ręką mogą wyłożyć 2000 zł miesięcznie na opiekunkę – żłobków po prostu nie ma. A rzeczywistość jest brutalna – żeby móc płacić rachunki i jeść, wszyscy dorośli członkowie rodziny muszą pracować. I kropka.

Państwo zauważyło ten problem i kilka miesięcy temu wydało ustawę, która niesie nadzieję na zmianę sytuacji: ułatwiono otwieranie żłobków (wreszcie przestały być zakładami opieki zdrowotnej) i legalizowanie działalności opiekunek, a obietnicą dopłat zachęcono gminy do otwierania nowych żłobków.

Ponieważ ustawa nakłada na samorządy obowiązek tworzenia miejsc opieki nad małymi dziećmi, warszawscy radni bez większego zastanowienia postanowili uzyskać pieniądze na jej realizację od … rodzin z małymi dziećmi i ogłosili podwyżki opłat za żłobki.

Oczywiście podwyżki opłat zaplanowano także w innych polskich miastach np. ze 150 zł do 300 zł, ale podwyżki planowane w Warszawie wydają się niestety ponurą kpiną z polityki prorodzinnej. Według projektu uchwały Rady Miasta opłata ma być zależna od dochodu, a progi opłat wyglądają następująco: rodziny o dochodzie 700 zł brutto na osobę – będą płacić 200 zł (czyli tyle ile do tej pory każdy), rodziny o dochodzie 701-1450  zł brutto – 380 zł, rodziny o dochodzie  1451-2100 zł brutto na osobę – 600 zł, rodziny o dochodzie  2101-2800 zł na osobę – 860 zł, a rodziny o dochodzie przewyższającym 2800 zł brutto na osobę zapłacą 1172 zł miesięcznie.

Jak łatwo można obliczyć na najniższy próg załapują się tylko rodziny, w których zarobki nie przekraczają płacy minimalnej i to tylko po warunkiem, że rodzice mają dwoje dzieci. Radny Andrzej Golimont wyznał w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, że najwyższa opłata miała być w zamyśle Rady przeznaczona dla „żony Kulczyka”, czyli najbogatszych. W praktyce jednak tę opłatę będą wnosić rodziny, których miesięczne zarobki starczyłyby pani Kulczykowej na dwie wizyty u kosmetyczki, czyli rodziny, których miesięczne zarobki netto wynoszą 6000 zł. Jak wiadomo w Warszawie bardzo wiele rodzin żyje w mieszkaniach, które wynajmują lub kupują na kredyt zadłużając się na kilkadziesiąt lat w banku – miesięczne opłaty takich rodzin (kredyt i rachunki) wynoszą zwykle 3000 – 4000 zł, po dodaniu horrendalnej opłaty za żłobek (1172 zł) nie zostanie im zbyt wiele na jedzenie, ubrania, lekarstwa, wakacje i inne tego rodzaju luksusy. Co o tym myślą radni? „Nikt im nie każe brać kredytów” – mówi bez ogródek radny Golimont.

Polacy są specjalistami od naginania i omijania prawa – nauczyli się tego za czasów PRL, więc wiele osób poradzi sobie i z tym prawem. W jaki sposób? Łatwo to sobie wyobrazić. Niektórzy zaczną ukrywać część zarobków. Znacznie powiększy się grono samotnych matek. Już teraz wiele pisze się o tym, że osoby pragnące zapisać dziecko do żłobka odkładają decyzję o ślubie lub… podejmują decyzję o rozwodzie. Najodważniejsi kłamią w oświadczeniach pisząc, iż wychowują dziecko samotnie – wszyscy wiedzą, że urzędnicy zajmujący się żłobkami nie mają dostępu do danych z USC. Nowa ustawa miała ułatwić dostęp do żłobków i powiększyć ich ilość – po to żeby zlikwidować tę patologiczną sytuację. Drastyczne i nieracjonalne podniesienie opłat tylko ją pogłębi. Zapłacą ci, którzy są uczciwi – nie ukrywają zarobków, swojego związku, nie wyciągają rąk po żadne zapomogi od państwa. Zastanawiam się, jak to możliwe, że radni wciąż nie rozumieją, że warto tworzyć prawa, których wymaganiom zwykły obywatel może sprostać i które respektują jego możliwości?

Zastanawiam się też, dlaczego ludzie tworzący prawo nie korzystają z dobrych i znanych nawet zwykłym średnio zorientowanym obywatelom wzorców? Przecież w krajach zachodnioeuropejskich od dziesięcioleci prowadzi się przemyślaną i odpowiedzialną politykę prorodzinną, traktuje się rodziny z małymi dziećmi jak  inwestycję w dobrą przyszłość kraju. Te dzieci to przyszli podatnicy, którzy będą musieli pracować na emerytury tych, którzy obecnie mają obowiązek zapewnić im dostęp do publicznej opieki. Może lepiej uczyć je zaufania do państwa niż tego, że aby przetrwać należy inteligentnie obchodzić nieracjonalne prawo. Jest to zrozumiałe w Norwegii, gdzie pensje są kilkukrotnie wyższe, ale opłaty za żłobki wynoszą w przeliczeniu około kilkuset złotych. Pojęli to też prawodawcy we Francji i Belgii, gdzie do żłobków uczęszcza większość dzieci w wieku do 3 lat, żłobki są za darmo lub za najniższą opłatą. Wszystkie te kraje mają wyższy wynik dzietności niż Polska.

Czy miasto, które stać na budowę stadionu piłkarskiego za kilkaset milionów naprawdę musi odzyskiwać pieniądze wydane na te cenną inwestycję od rodzin z małymi dziećmi?

Chętnie podpowiem inne, lepsze sposoby na podreperowanie miejskiego budżetu. Centrum Warszawy zamienia się od kilku lat w jeden wielki parking – może warto podnieść opłaty za parkowanie w centrum? Skorzysta na tym budżet miejski, Zakład Transportu Miejskiego i zatruci spalinami piesi. A może warto także zakończyć już proces oddawania Kościołowi za bezcen różnych miejskich działek, na których mogłyby (we współpracy Miasta z deweloperami) powstać nowe żłobki, przedszkola, szkoły i place zabaw? Wiem, że moje porady mają małe szanse na uznanie przez radnych, bo kierowcy i biskupi tworzą o wiele silniejsze grupy nacisku niż rodzice zajęci opieką nad dziećmi, których nie przyjęto do żłobka (obecnie) z powodu braku miejsc lub (już wkrótce) z powodu niemożności wniesienia ogromnej opłaty.

Ludzi sprawujących władzę może powstrzymać przed niefrasobliwymi ruchami tylko lęk przed opinią publiczną, dlatego wzywam: opinio publiczna, obudź się i grzmij! (albo przynajmniej warknij porządnie i zbiorowo)…

* Agata Diduszko-Zyglewska

„Kultura Liberalna” nr 122 (19/2011) z 10 maja 2011 r.