Jacek Wakar

Errata

Zwierzałem się tu kiedyś z mojej niezrozumiałej dla wielu skłonności do polskiego kina, utożsamianej (przez niemałe grono chyba nieżyczących mi najgorzej ludzi) z ochotą do samoumartwiania. Przyznaję, pozostaje temu upodobaniu wierny, czasem wychodząc na tym jak Zabłocki na mydle, a czasem wcale niezgorzej. Taki na przykład film Macieja Ślesickiego „Trzy minuty. 21.37”, doprawdy trudny do sklasyfikowania. Niby wariacja na temat kina nowelowego spod znaku Roberta Altmana, gdzieś w tle zbanalizowane do cna echa „Przypadku” Kieślowskiego. Na pierwszym planie natomiast kwiecień 2005 roku, Polska wstrzymuje oddech w oczekiwaniu na wieści z Watykanu, gdzie umiera papież. Próba przywołania tamtego nastroju w wykonaniu Ślesickiego jest jednak tylko cyniczną po prawdzie manipulacją. Ma bowiem dać legitymację pseudometafizycznemu bełkotowi, jakim w istocie jest ten film. Niebywałe są wręcz sekwencje, gdy sparaliżowany Bogusław Linda (a raczej jego słyszalny z offu głos wewnętrzny) prowadzi z Bogiem spór, w intencji reżysera i scenarzysty, jak sądzę, na mickiewiczowską miarę. Posłuchałem trochę tych wynurzeń i zobaczywszy na ekranie zasępioną twarz Pawła Królikowskiego, czyli bohatera części trzeciej i ostatniej, z krzykiem uciekłem z kina. Z rozrzewnieniem wspominając dwa filmy Ślesickiego, w których nie próbował nikogo przekonywać, że jest nowym Kieślowskim. Myślę o „Tacie” i „Sarze” – całkiem udanych produkcjach komercyjnych, poza rozrywką nie stawiających sobie żadnych wzniosłych celów.

Bodaj w warszawskim Kino.Labie organizowane są raz na jakiś czas przeglądy polskich filmów najgorszych. Złych tak spektakularnie i malowniczo, że w swej beznadziejności wręcz wybitnych, a przez to będących dziś obiektem specyficznego kultu. Tytuły, o ile pamiętam, się zmieniają, ale trzon pozostaje ten sam. „Klątwa Doliny Węży”, czyli polski Bond z Kolbergerem i Wilhelmim, „Powrót Wilczycy”, czyli horror i przaśna erotyka w jednym, „Widziadło”, czyli przaśna erotyka in extenso. „Trzy minuty” to kino na tym samym poziomie, ale na podobny przegląd chyba nie trafi. Raz, bo nadęte i seriozne, więc nieprzyjemne w odbiorze. Dwa, bo długie jak czort (128 minut), a już po 28 minutach tyłek boli, jakby minęło pół doby.

Zacząłem od hardkorowego dzieła Ślesickiego, by przejść do dwóch głośnych filmów, o które przynajmniej pokłócić się warto. „Sala samobójców” Jana Komasy ma już ogromny sukces kasowy (ponad 700 tysięcy widzów), stała się ponoć filmem generacyjnym, dla wielu dowodem odrodzenia polskiego kina i potwierdzeniem, że i tu zdarzają się obdarzeni świeżym spojrzeniem oraz oryginalnym charakterem pisma debiutanci. Cóż, nie podzielam tych zachwytów. Film Komasy wydaje mi się bowiem dobrze odrobioną lekcją na zadany temat, kinem w istocie propagandowym, prostym w przesłaniu jak konstrukcja cepa. O czym mówi? Ano o tym, że nie należy zaniedbywać dorastających dzieci, bo ucieczkę przed problemami znajdą w niebezpiecznym wirtualnym świecie. Warto znaleźć czas na rozmowę, nawet wtedy, gdy (jak mówi matka głównego bohatera) „zapierdala się” dzień i noc. I jeszcze o tym, że młodzież emo to wrażliwcy, noszą fantazyjne grzywki i jeden w drugiego noszą drogie ciuchy. Wszystko, co mogło być w tym mocne – choćby wątek homoerotycznej inicjacji chłopaka, jego dojrzewania do buntu, postrzegania swego ciała jako pułapki, zostaje porzucone w pół zdania. Bo wbrew obiegowym opiniom „Sala samobójców” zdaje się filmem do ostatniej linijki scenariusza wykoncypowanym przy biurku, boleśnie bezpiecznym, a mimo to kultowym, Czego nie lekceważę ani nie dyskredytuję. Pytam tylko, czy byłoby tak samo, gdyby widzowie otrzymali jakikolwiek wybór. Skoro go nie ma, bo tzw. kino młodzieżowe de facto u nas nie istnieje, z zachwytem kupują obraz Komasy. Zupełnie zrozumiałe.

Próbując wytłumaczyć, dlaczego z polskich premier kinowych ostatnich tygodni wybieram „Erratum” Marka Lechkiego, mógłbym poprzestać na tym, że nie ma drugiego filmu, w którym syna grałby Kot (Tomasz), a ojca – Kotys (Ryszard). Jest w tym smak jak z Ionesco. Powiem jednak, że jest jeden z niewielu polskich filmów, o których można powiedzieć wiele, ale nie to, że są jedynie wydmuszką. Odnalazłem się jakoś w dylematach głównego, zbliżającego się do czterdziestki bohatera. Nie dlatego, bym dzielił jego bilans życia, ale dlatego, że Lechki jako jeden z niewielu autorów polskiego kina próbuje szukać znaczeń w pustce, szukać odcieni polskiej szarości, nie odpowiadać pełnym głosem na publicystyczne dylematy, ale półgłosem zadawać pytania. I pozostawiać w stanie zawieszenia. Siebie, swoich bohaterów, wreszcie publiczność. Nietypowa, a cenna strategia.

Trzy całkiem różne od siebie filmy, a każdy jakoś reprezentatywny dla polskiego kina. Dwóch nie lubię, trzeci – bardzo. I chyba tylko tyle. Innej pointy nie będzie.

Filmy:

„Trzy minuty. 21.37”, reż. Maciej Ślesicki, Polska 2010, dystr. Monolith Films.
„Sala samobójców”, reż. Jan Komasa, Polska 2011, dystr. ITI Cinema
„Erratum”, reż. Marek Lechki, Polska 2010, dystr. BestFilm.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 121 (18/2011) z 3 maja 2011 r.