Marta Bucholc

Rozczochrani. „Buntownicy. Polskie lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte”

Zawsze potargany, w związku z tym mówiono, że wyglądam jak „skurwiony Chopin”,
a głównym prezentem wręczanym mi wszędzie był grzebień, wtedy bardzo rzadko przeze mnie używany.
Nawet na festiwalu teatrów debiutujących „Start” w Bydgoszczy tak zwane off-jury przyznało mi –
jako członkowi oficjalnego jury – „Nagrodę grzebienia z herbem naszej Bydgoszczy”.
(fragment wywiadu z Grzegorzem Gaudenem, s. 138)

Grzebień za PRL należał do podstawowych akcesoriów zadbanego mężczyzny (kobiety także, ale ponieważ kobiety nosiły grzebień w torebce, jego obecność była mniej ostentacyjna). Niezbędnością dalece przewyższał szczotkę do zębów, a nawet do butów, dystansując zdecydowanie nożyczki do paznokci, a być może nawet pędzel i maszynkę do golenia – taką na prawdziwe żyletki, które trzeba było wyciągnąć z papierka i żmudnie przykręcać, co nieuchronnie wiodło do samookaleczenia.

Grzebień z biegiem czasu nabrał wartości symbolicznej, co nieuchronnie pociągnęło za sobą wzmożoną potrzebę jego eksponowania. W efekcie, jak każda spospolitowana ozdoba, dyskretnie wystający z tylnej kieszeni spodni grzebień rychło stał się przedmiotem drwin miłośników rozczochranej nonszalancji. Ponieważ jednak efekt spontanicznego nieładu, podobnie jak żel-gładź, najłatwiej osiągnąć za pomocą grzebienia, zszedł on do podziemia zapyziałej półeczki pod lustrem, by pozostać świadkiem niełatwego PRL-owskiego tête á tête z własnym ciałem. Znaczenie grzebienia trudno pojąć komuś, kto ma do dyspozycji ciepłą wodę i odżywkę do włosów.

Tym trudniej pojąć kontestację polegającą na nieposiadaniu grzebienia. Podkreślam z naciskiem: kontestację nie na bitelsa, przez sploty, kłęby, pióropusze czy tapiry, ale przez brak. To bycie pomiędzy i poza, które jest znamieniem prawdziwego buntu. Bunt musi oczywiście zawsze czerpać z repertuaru środków udostępnianych przez kulturę, przeciwko której się kieruje, inaczej musiałby sczeznąć marnie razem ze swą hermetycznością. Grzebień przetrwa, nie ma strachu. Ale przetrwa też pamięć o heroicznej postawie tych, którzy usiłowali się bez niego obejść. To, co najciekawsze w życiu takich ludzi, dzieje się w przestrzeni pomiędzy wyczesaną rzeczywistością zewnętrzną a nierzeczywistością wewnętrznego gąszczu, gdzie wszystko rośnie, jak chce.

Książka Anki Grupińskiej i Joanny Wawrzyniak to studium tej właśnie dynamiki zachodzącej między mainstreamem PRL-owskich instytucji a światem ludzi, którzy nie chcieli dać się czesać. To książka bardzo szczodra: dostarcza czytelnikowi zarówno materiału źródłowego w postaci obszernych fragmentów wybranych z próby ponad 150 wywiadów biograficznych z osobami „opozycjonującymi u schyłku systemu”, jak i próbki tego, co można z tym materiałem począć, w postaci epilogu złożonego ze szkiców interpretacji dokonanych przez sześcioro różnych – świetnych – autorów. Rozważania nad przestrzenią życia w PRL, piciem i chlaniem, fikcyjnością egzystencji i trwałością pamięci zapośredniczonej przez fikcję budzą zaufanie, bo materiał, na którym się opierają, otwiera je na krytykę. Mamy więc do czynienia z tym, czym wszelkie analizy historii mówionej zawsze być powinny: głosem w niekończącej się dyskusji o przeszłości.

Książki tego rodzaju uświadamiają co bardziej sceptycznym czytelnikom, do których należę, że historia mówiona to o wiele więcej niż mechaniczne rejestrowanie tego, co mówią ludzie zupełnie przypadkowi, a czego interpretacja prowadzi w najlepszym razie do metodycznego potwierdzenia głębokich prawd w rodzaju: „nikt nie kłamie tak jak naoczny świadek”. Życie pomiędzy światami, na jakie skazywał buntowników brak grzebienia (a można go nie mieć nie tylko z wyboru, ale także i z biedy, z głupoty albo z przypadku), okazuje się zupełnie inne od naszego – rzeczy nieciągłe i niekompatybilne dla nas łączą się w nim i kleją do siebie dzięki jednoczącej mocy biografii. „Imprezy po świniobiciu”, wersalki, olejne lamperie i rower – bo nędza, a nie wykręt. Artystyczna awangarda i zaangażowanie społeczne – bo nonkonformizm, a nie unijne dotacje. Ateizm i pobożność – bo odwaga, a nie rutyna. Wędzone w papierosowym dymie dzieci i wszechobecne bluzgi – bo są ważniejsze rzeczy na świecie. Estetyzacja, której jesteśmy dziś niewolnikami, nie pozwala nam wierzyć, że komuś kiełbasa, wódka, jazz i droga krzyżowa mogły się kiedyś kleić w jedno spójne życie, epatujące i egalitarne bez pretensji. Bez pomocy historii mówionej nie dostrzeglibyśmy tajemnicy tej synestezji – bez socjologicznego warsztatu nie bylibyśmy w stanie jej zgłębić.

Styk instytucjonalnego ładu (czy, jak twierdzą niektórzy, chaosu) PRL z buntowniczym nieuczesaniem rodził oszałamiający eklektyzm; w opowieściach powracają słowa „chaos”, „szaleństwo”, „obłęd” itp. Życie na krawędzi (w sensie dosłownym, bo w magiczny sposób nieprzekraczające granicy, zaczepione jakoś po obu stronach muru dzielącego oficjalne i opozycyjne) rozkwita tęczą migotliwych blasków. Urok tego kalejdoskopu w naszej epoce, dla której pamięć to katalog przecen z ubiegłych sezonów, przyczyni się zapewne do wzrostu nostalgii za PRL i sentymentu do meblościanek, półko-tapczanów czy mleka w proszku. Wszystko to jednak tylko grzebień, za pomocą którego ówcześni ludzie układali swoje egzystencjalne koafiury. Dziś fryzurę łatwiej dobrać, łatwiej zapomnieć o grzebieniu, ale nadal niewielu jest takich, których uczesać się nie da.

Książka:

Anka Grupińska, Joanna Wawrzyniak, „Buntownicy. Polskie lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte”, Świat Książki, Warszawa 2011.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.

 

„Kultura Liberalna” nr 122 (19/2011) z 10 maja 2011 r.