Jacek Wakar
Nowe czasy
Grażyna Szapołowska zrezygnowała z jurorskiej gaży w programie „Bitwa na głosy”. Ruch przemyślany, ale niesmak pozostał. Przypomnijmy, aktorka nie pojawiła się na spektaklu Teatru Narodowego, choć do niedawna miała tam etat, a w rzeczonym przedstawieniu grała. Sprawa przetoczyła się przez wszystkie możliwe media, ostatni raz o teatrze pisały one tyle samo (choć może jednak nieco mniej) w momencie, gdy wybuchła inna afera – z pośladkami Joanny Szczepkowskiej pokazanymi w ramach protestu przeciw reżyserskim praktykom Krystiana Lupy. Na co dzień teatrem zresztą, podobnie jak wysoką kulturą, w tak zwanych mediach głównego nurtu nie zajmuje się prawie nikt.
Dyrektor Narodowego Jan Englert Szapołowską z pracy wyrzucił, nie usłyszałem potem nawet jednego głosu biorącego tzw. gwiazdę w obronę. To krzepiące, bowiem żyjemy w czasach, gdy etos zawodu aktora należy do dawno minionych czasów. Czemu nie zawsze winni są sami aktorzy, częściej tak zwane normy, no i przeklęte „warunki zewnętrzne”. W Polsce kręci się dziś jednocześnie ponad trzydzieści seriali. Oznacza to ni mniej ni więcej tylko tyle, że niemal każdy ceniony aktor, przede wszystkim (względy techniczne) z wielkich miast, znajdzie pracę na planie któregoś z nich. Pracę dobrze płatną i nieporównanie łatwiejszą niż ta, którą wykonuje na scenie. Rzecz jasna, gdy chodzi o czołówkę układ sił pozostaje od lat niezmieniony. Wymienić da się ze trzydzieści, czterdzieści nazwisk, które można obejrzeć w co drugim polskim filmie, a nierzadko i serialu. Nie myślę o telewizyjnych gwiazdkach, ale poważnych artystach. Mógłbym wymieniać konkretne przykłady, ale to bez znaczenia. Problem leży gdzie indziej. Najpierw w tym, że polskie kino i telewizja stają się w ten sposób boleśnie nudne i żenująco przewidywalne. Brakuje scenariuszy, w których znalazłoby się miejsce dla nieopatrzonych twarzy, nikomu nie chce się ich szukać, skoro publiczność lubi jedynie znane piosenki i znanych sobie wykonawców. Co gorsze jednak, telewizja i pośledniego gatunku kino obniżają nie tylko gust widzów, ale także prestiż samych artystów. Nie dziwi mnie, gdy w ordynarnej chałturze widzę zwykłego chałturnika, bo wiem, że chałturnikiem był, chałturnikiem jest i chałturnikiem pozostanie. Boli mnie, gdy w kretyńskiemu bełtowi twarz dają artyści znaczący. Bo ciągle myślę, że tak nie wypada. Nawet za cenę kolejnego domu albo samochodu.
Łatwiej przychodzi mi zgodzić się na nowe warunki, gdy idzie o reklamy. Tu od początku wszystko jest jasne – decydują pieniądze. Dlatego Andrzej Seweryn na przykład nie zarzeka się, że nigdy w spocie reklamowym nie weźmie udziału. Mówi tylko, że wszystko jest kwestią gaży. Gra w otwarte karty. Nietrudno mi zaakceptować taką strategię.
Sprawa Szapołowskiej ma wagę precedensu, ale nie pisałbym o niej, gdyby nie to, że życie dopisało jej szczególny kontekst. Chwilę temu w TVP 1, tej samej, w której też roi się od przeróżnych seriali, zakończyła się emisja spektaklu „Boulevard Voltaire” Andrzeja Barta. Bart całość wyreżyserował, zagrali Ewa Wiśniewska i Janusz Gajos. A wszystko to w Teatrze Telewizji. Dziwią się Państwo? Tak, Teatr Telewizji jeszcze istnieje, choć pewnie należałoby powiedzieć – wciąż dogorywa. Trudno go zauważyć, bo emisje rozrzedzone, w dodatku lwią część repertuaru wypełniają pozycje z dawnym Teatrem Telewizji nie mające nic wspólnego. To docudramy, przybliżające zwykle jakiś epizod z najnowszej historii. A to na tapecie są sprawy polskie, a ich ujęcie zbliża się zwykle do polityki historycznej w wydaniu PiS, a to światowe. Z teatrem, w którym niegdyś grało się z przeproszeniem literaturę nie ma to, powtarzam, nic wspólnego.
Dlatego proste, a eleganckie widowisko uznanego pisarza i scenarzysty „Rewersu” obejrzałem z ulgą. Pojawiło się coś, czego smak pozna niemalże tylko inteligencja. Ona doceni niedzisiejszy blask twarzy Wiśniewskiej i Gajosa, poczuje klimat Paryża. Innym będzie wszystko jedno. Co ich obchodzi, że Wiśniewska i Gajos naprawdę ze sobą rozmawiają, naprawdę patrzą sobie w oczy, nie mając dla siebie gładkich serialowych formułek. „Boulevard Voltaire” nie jest żadnym arcydziełem, a tylko przypomnieniem, że mieliśmy kiedyś Teatr Telewizji. Mieliśmy, nie mamy. Nagrobek wzniosły mu kolejne władze przy Woronicza, przy cichym przyzwoleniu polityków. Dlatego takie przedstawienie i taki styl są dziś nie normą, a ekscesem. Normą jest brak norm. Telewizja publiczna nie dba o wypełnianie misji kulturotwórczej, bo żaden z organów kontrolnych od niej tego nie wymaga. Dlatego lepiej łoić kasę na reklamach i programach najtańszej rozrywki. Kultura pozostanie jako efemeryda, papierek lakmusowy, zło konieczne. Z propagandowych względów ten i ów uda, że jest inaczej, wygłosi kilka formułek. A potem wszyscy spotkamy się na stypie.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 122 (19/2011) z 10 maja 2011 r.