Grzegorz Brzozowski

Dokumentalny portret Europy. Planete Doc Film Festival – filmy nagrodzone

Zakończony w miniony weekend ósmy Planete Doc Film Festiwal przyniósł liczne nagrody dokumentom ukazującym szerokie spektrum ludzkich doświadczeń. Widzowie mogli odnaleźć w nich chociażby odpowiedzi na pytania, jak poradzić sobie z chorobliwą bezsennością („Bezsenni” Jacqueline Zünd, nagrodzone Canon Cinematography Award), jak niezauważenie przez kilka miesięcy podglądać atrakcyjną listonoszkę na własnej ulicy („Minął dzień” Thomasa Imbacha, wyróżnienie specjalne Nagrody Millennium) czy, wreszcie, jak samodzielnie wystrugać kontrabas w ramach tworzenia pierwszej kongijskiej orkiestry symfonicznej („Kinszaska symfonia” Clausa Wischmanna i Martina Baera, Nagroda Nos Chopina). W nagrodzonym zestawie pojawiło się jednak także kilka obrazów budzących pytania fundamentalne – o kondycję europejskiej tożsamości, zarówno w jej własnych granicach, jak i w konfrontacji z innymi. Warto przyjrzeć się pod tym kątem trójce laureatów, zabierających nas w podróż przez zmierzchający Stary Świat, afgański front wojny z terroryzmem i spektakularną rafę koralową u wybrzeży Meksyku: to „Po Zachodzie” Nikolasa Geyrhaltera, „Armadillo – wojna jest w nas” Janusa Metza oraz „Nad morzem” Pedro Gonzálesa-Rubio.

Między scenami

„Po Zachodzie”, zdobywca głównej festiwalowej Nagrody Millenium oraz operatorskiego wyróżnienia Canon Cinematography Award, to obraz poruszający formalną wstrzemięźliwością – to zresztą znak rozpoznawczy stylu Nikolausa Geyrhaltera, reżysera wielokrotnie prezentowanego już podczas wcześniejszych edycji festiwalu.

W swoim najnowszym projekcie Geyrhalter, będący zarazem autorem zdjęć, oprowadza nas w sekwencjach krótkich, precyzyjnych ujęć przez serię wydarzeń rozgrywających się po zachodzie słońca w pozornie rozrzuconych lokacjach. Reżyser kolejny raz daje dowód mistrzostwa skondensowanej obserwacji, utrzymanej w medytacyjnym rytmie, ale niepozbawionej ironii. Oto chociażby nocna akcja stróżów prawa: wpadają do mieszkania zaskoczonego złoczyńcy; po chwili ten sam czarny charakter ukazuje się na ekranie, do którego strzelają adepci policyjnego treningu. W rzeczywistości odgrywa on tylko rolę – przerysowaną na miarę inscenizacji programu „997” – w pokoju obok; złorzeczy i wielokrotnie ginie w dramatycznych spazmach na tle blueboxu, podczas gdy policjanci oddają strzały do jego ekranowego awatara. Jedynie piętrzące się na podłodze łuski, sumiennie zamiatane w ostatnim ujęciu scenki, są tutaj prawdziwe; wirtualne zabawy okazują się mieć zupełnie realne konsekwencje.

Geyrhalter zabiera nas w miejsca przedziwne: od sceny pomieszania języków podczas nocnych obrad Parlamentu Europejskiego, przez audiencję wyalienowanego Benedykta XVI, czeski dom publiczny z transmitowanymi na bieżąco przez Internet romansami, przesiedlane romskie osiedle, po przesłuchanie nigeryjskiego azylanta, którego przemiła urzędniczka daremnie próbuje zniechęcić do roli bezdomnego na europejskim bruku. Po pewnym czasie polski tytuł ujawnia swoje podwójne znaczenie: rozproszone z pozoru scenki okazuje się łączyć europejska lokalizacja. Stary Świat w obiektywie Geyrhaltera zdaje się rzeczywiście zmierzchać – jego obserwacje układają się w wizję społeczeństwa osaczonego przez mechaniczne udogodnienia, którego życie ledwo tli się między kabiną wcześniaków a łóżkiem w domu starców (obie lokacje sportretowane zostały w podobny sposób). Nawet chwile transgresji, w masie zgromadzonej na Oktoberfest czy technoimprezie, zdają się sprowadzać do mechanicznych gestów samotnego tłumu. To, co tak naprawdę okazuje się Europejczyków poruszać, to ekrany, na których śledzą szczelność europejskich granic; jawimy się jako społeczeństwo zazdrośnie strzegące poziomu swego rozwoju, który przynosi mu wszakże niewiele szczęścia. Być może jest on cenny tylko o tyle, o ile budzi pożądanie tych, których z Europy się wyklucza.

Projektowi Geyrhaltera można oczywiście zarzucać powtarzanie dekadenckich klisz – wszak który to już wiek trwa błyskotliwy zmierzch europejskiej kultury? Nie można mu jednak odmówić talentu w pokazaniu najnowszej postaci tego upadku w formie olśniewającej sztuką operatorską. Realizując „Po Zachodzie” Geyrhalter połączył talent do budowania wizualnej metafory zebranej z wielu rozproszonych lokacji (dowodem jest chociażby pokazywany przed laty na Planete Doc FF „Gdzie indziej”) z odwagą do podważania europejskiego samozadowolenia (czego dał przykład realizując „7915”: opis rajdu Paryż – Dakar przez tęsknotę Afrykańczyków za dostaniem się do Europy, z której pochodzą rozbijający się po ich drogach rajdowcy). Może w najnowszym, gorzkim obrazie zabrakło jedynie chwili na oddech i podarowanie widzowi odrobiny absurdalnej nadziei, jak chociażby w innym prezentowanym podczas tegorocznego festiwalu filmie reżysera. „Tajemnice Allentsteig” to obserwacja poligonu w północnej Austrii, terenu naznaczonego mroczną nazistowską przeszłością, ale i obszaru komicznych szkoleń wojskowych, podczas których okoliczni mieszkańcy spadają z krzeseł, a w koleinach po czołgach powstaje mikroklimat dla rozwoju rzadkich gatunków płazów.

Zabawy z wojną

„Armadillo – wojna jest w nas” Janusa Metza, zdobywca Nagrody Publiczności, prezentuje znacznie poważniejsze konsekwencje europejskich zabaw z bronią. Odwiedzamy duńską bazę wojskową w Afganistanie – z najnowszym turnusem świeżych, dobrze odżywionych rekrutów, których na wojnę prowadzą różnorodne motywacje. Nie każdy marzy o staniu się maszyną do zabijania, wszystkich łączy jednak pragnienie wydobycia się poza świat wirtualnych gier wojennych i zaznanie prawdziwego doświadczenia przemocy: tarzania się w krwi i brudzie. Tymczasem dni mijają im na oglądaniu sprośnych filmików i czytaniu haseł w wieżyczkach wartowniczych; to portret wojny o tyle przerażający, że jawi się ona jako upragnione przerwanie pasma nudnych wydarzeń. Nikt nie stawia sobie tutaj pytania o jej sprawiedliwość, nawet identyfikacja wroga jest nieoczywista, poznaje się go przez ekran noktowizora albo zwiadowczego drona. Łatwo zatem o pomyłkę, a granica między nudą a paranoją okazuje się cienka. Na wynoszonych z wioski noszach podejrzewa się obecność nie zwłok, a broni; przechodzień sięgający po papierosy może równie łatwo wyciągać karabin. Nieprzewidywalność talibów jest ich przewagą w starciu z obładowanymi sprzętem żołnierzami. Tym ostatnim konfrontacja przynosi jednak ulgę – to okazja do zdobycia blizn i jakichkolwiek wspomnień, którymi można pochwalić się po powrocie do domu. Niektórzy popchną to pragnienie ekstremalnego doświadczenia do granic, stawiając pytanie o dokonanie zbrodni wojennych, zadziwiająco aktualne w kontekście niedawnych kontrowersji wokół fotograficznych pamiątek zebranych przez oddział Calvina Gibbsa wśród zamordowanych Afgańczyków.

Idea wojny jako rozrywki zgrała się ze widowiskowymi środkami wyrazu zastosowanymi w filmie. Reżyser niebezzasadnie powoływał się podczas jednej z prelekcji na inspirację „Łowcą jeleni” czy „Czasem apokalipsy” – „Armadillo” ogląda się jak znakomicie dopracowany fabularny film wojenny, pod którego spektakularnością zdaje się jednak ginąć głos afgańskiej strony konfliktu.

Większość ludności cywilnej jawi się jako strumienie uchodźców przemykające pospiesznie po drogach lub zdezorientowani mieszkańcy wiosek, przychodzący do armii jedynie po kolejne odszkodowania za zniszczone podczas akcji mienie. Sami talibowie ukazani są jako trofea: ich zwłoki, przewracane w rowach po jednym z ataków, przyciągają także wzrok widzów w ramach promującego film, oglądanego aż do zobojętnienia zwiastuna. Skłania to do pytania o etyczne granice zamysłu reżysera, który nie zdecydował się z podobną nonszalancją operować wizerunkiem ofiar po własnej stronie. Z pewną swobodą zdaje się także operować trajektorią losów głównych bohaterów, którzy mu zaufali – jak sam wyznał – większość z nich negatywnie zareagowała na pierwszą projekcję dokumentu, co przez kilka kolejnych tygodni skłaniało Metza do lękliwego rozglądania się podczas nocnych spacerów po Kopenhadze. Być może nabycia takiej realizacyjnej hardości wymagały od niego negocjacje z duńską armią, która zablokowała już kilka projektów artystycznych, a zaufała pomysłowi Metza tylko o tyle, o ile miał on początkowo portretować heroizm żołnierzy w stawianiu czoła śmierci. Bohaterstwo sprowadza się tu jednak tylko do zdobycia kilku naszywek na mundur – trofeów z przypadkowych, łamiących być może prawo wojenne akcji. To ślad wojny, która – co gorsza – rzeczywiście zdaje się trwać w bohaterach po powrocie do Europy. Sceny zamykające „Armadillo” rzeczywiście przypominają te otwierające „Czas apokalipsy”: nuda, która ich czeka w domach, nabrała nowego wymiaru, zmuszając wręcz do powrotu na teren wojennych emocji, których końca nie widać.

Meksykańskie wakacje

Wątek upragnionego wydostania się poza granice Europy, by skonfrontować się z innym, odświeżającym środowiskiem, porusza także – choć w radykalnie odmiennej formie – obraz „Nad morzem” Pedro Gonzáleza-Rubio, zdobywca Narody Magicznej Godziny oraz wyróżnienia Canon Cinematography Award za pracę operatora.

Tym razem bohaterem jest kilkuletni chłopczyk, owoc nieudanego związku Włoszki i Meksykanina. Po latach ojciec decyduje się zabrać swego potomka z Rzymu na krótki pobyt na terenie meksykańskiej rafy koralowej, gdzie mieszka też jego dziadek. Film Gonzaleza-Rubio oferuje znacznie więcej niż śledzenie trudnego procesu odbudowywania rodzicielskiej więzi z początkowo niechętnym wyprawie chłopcem. Wizyta na rafie stanie się przede wszystkim okazją do zanurzenia w świecie, w którym można na nowo odkryć imiona ptaków, ryb i roślin, gdzie mityczna narracja zdaje się mieszać z rzeczywistością: pod podłogą domu dziadka mieszka krokodyl, a dzika czapla może zostać najlepszą przyjaciółką kilkulatka. Bajeczną atmosferę dodatkowo budują spektakularne zdjęcia naturalnego środowiska rafy – nie sprowadzając wszakże życia na niej do infantylnej idylli. Rosnący zachwyt nazywającego świat chłopca kontrastuje ze zhardziałym stylem życia starzejących się, rubasznych rybaków; ci także zachowują wszakże osobliwą radość życia, bo, jak zauważa dziadek: „Starzeją się tylko drogi, po których my wciąż idziemy”. Chłopiec przechodzi także pierwsze lekcje walki – choć jeszcze nie zabijania. Mityczne doświadczenie pobytu na rafie oddaje jedna z końcowych sekwencji filmu, gdy dokumentalne sceny mieszają się ze snem chłopca: to właśnie sen, a nie podbój, staje się kulminacją wyprawy małego Europejczyka w nieznane. „Nad morzem” dalekie jest od prostej tęsknoty za egzotyką czy podnietami kolonizatora: to raczej szukanie nowego nazwania świata, zanurzenia w rzeczywistości niczym z „Ragi” Jeana Marie-Gustve Le Clezio, której niewinne doświadczanie może przynieść trochę nadziei dla zmierzchającego Starego Świata. Tę magiczną godzinę zdecydowanie warto sobie zaaplikować po mrocznych wizjach Geyrhaltera czy Metza.

Filmy:

„Po zachodzie” (Abendland), reż. Nikolaus Geyrhalter, Austria 2010.
„Amradillo – wojna jest w nas” (Armadillo), reż. Janus Metz, Dania 2010.
„Nad morzem” (Alamar) reż. Pedro Gonzalez-Rubio, Meksyk 2009.

* Grzegorz Brzozowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

„Kultura Liberalna” nr 123 (20/2011) z 17 maja 2011 r.