Łukasz Pawłowski
Nie masz Irlandczyka nad Baracka O’Bamę!
Wychodzisz na jedyną w tym miejscu ulicę, przechodzisz obok domu, którego front pomalowano w barwy amerykańskiej flagi. Z odległości kilkuset metrów dobiegają odgłosy budowy. To grupa robotników próbuje w ekspresowym tempie zbudować pierwszą w mieścinie restaurację dla turystów amerykańskich i dziennikarzy narodowości wszelkiej. Po drodze mijasz kilka sklepów wypełnionych kubeczkami, breloczkami i koszulkami z wizerunkiem amerykańskiego prezydenta na zielonym tle. Wreszcie docierasz do pubu, gdzie na ścianach rozwieszono plakaty obecnego lokatora Białego Domu jeszcze z czasu kampanii, a kopie jego autobiografii umieszczono w szklanych gablotkach. W końcu podchodzisz do baru i przy naturalnych rozmiarów brązowym popiersiu amerykańskiego prezydenta możesz wypić pintę piwa. Gdzie jesteś? To nie dobrze zakonserwowane muzeum kampanii wyborczej Demokratów z 2008 roku, ale całkiem współczesna irlandzka wioska, Moneygall.
Ta licząca niespełna 300 osób społeczność od miesięcy przygotowywała się do uczczenia powrotu do domu swego najsłynniejszego syna, 44. Prezydenta Stanów Zjednoczonych, Baracka Obamy.
O tym, że prezydent USA jest z pochodzenia Irlandczykiem, do 2007 roku nie wiedział nikt, nawet sam zainteresowany. „Kiedy startujesz w wyborach prezydenckich, wiele się o sobie dowiadujesz”, mówił Obama podczas kampanii w roku 2008. „W zeszłym roku uświadomiono mi, że mój prapraprapradziadek ze strony matki pochodził z małej wioski w hrabstwie Offaly”. Ów pradziadek nazywał się Falmouth Kearney, był synem lokalnego szewca i do Stanów Zjednoczonych wyemigrował w połowie XIX wieku. Kiedy Obama ogłosił, że ma irlandzkie korzenie, Moneygall ogarnęło szaleństwo. Natychmiast okazało się, że przyszły prezydent posiada w Irlandii ogromną rzeszę krewnych – w samym gimnazjum w Kilkenny, oddalonym o 70 km od Moneygall, dziennikarka CNN znalazła ich 30 [http://www.cnn.com/2011/WORLD/europe/05/21/ireland.obama.roots/index.html]. Lokalne sklepy wypełniły się okolicznościowymi pamiątkami, lokalne puby okolicznościowymi opowieściami, zaś miejscowy zespół poświęcił prezydentowi swój największy do tej pory szlagier „There’s no one as Irish as Barack O’Bama” [http://www.youtube.com/watch?v=4Xkw8ip43Vk]. Wpływ hitu był tak wielki, że na forach internetowych skonsternowani internauci dopytywali się, czy to prawda, że prezydent niegdyś nazywał się O’Bama (to, że nazwisko przejął po ojcu, a irlandzkie korzenie ma ze strony matki, nie miał oczywiście żadnego znaczenia). Szaleństwo osiągnęło apogeum w tym roku, w Dzień Świętego Patryka, kiedy prezydent u boku premiera Irlandii ogłosił, że chciałby odwiedzić rodzinną wieś swojego przodka i, jak się okazało, obietnicy dotrzymał.
Skąd u O’Bamy to nagłe przywiązanie do Zielonej Wyspy? Cyniczni dziennikarze dopatrują się w nim przede wszystkim interesu politycznego. Za kilkanaście miesięcy obecny prezydent będzie musiał stoczyć niełatwy bój o reelekcję, zaś w Stanach Zjednoczonych do irlandzkiego pochodzenia przyznaje się obecnie 40 milionów (!) obywateli (sama Irlandia liczy nieco ponad 6 milionów mieszkańców). Zdjęcie ze szklaneczką Guinnessa w irlandzkim pubie może przynajmniej część z nich skłonić do poparcia kandydata Demokratów [http://www.bbc.co.uk/news/world-us-canada-13486430].
Prezydent Obama nie jest zresztą pierwszym amerykańskim przywódcą, który odkrywa w sobie irlandzką krew. Od czasu słynnej podróży Johna Kennedy’ego do Irlandii w 1963 roku niemal każdy z jego 9 następców – jedynym wyjątkiem jest Gerald Ford – przyznawał się do irlandzkiego pochodzenia, choć czasami – m.in. w wypadku Billa Clintona – było ono wyjątkowo trudne do wykazania [http://www.bbc.co.uk/news/world-us-canada-13166265].
Prześmiewcze komentarze na temat podróży do korzeni prezydenta Obamy oraz na temat gorączkowych przygotowań jego ziomków i krewnych są oczywiście uzasadnione, ale pomijają jeden ciekawy aspekt całej wizyty. Otóż pochodzący z republikańskiej Irlandii Obama to równocześnie zadeklarowany monarchista i sympatyk brytyjskiej królowej. W niedawnym wywiadzie udzielonym BBC prezydent mówił, jak ciepło jego żona i córki zostały przyjęte przez Elżbietę II podczas prywatnej wizyty w 2009 roku. Następnie dodał, że królowa to nie tylko dla Wielkiej Brytanii, lecz także dla całej dawnej brytyjskiej wspólnoty narodów symbol tego, „co w Anglii najlepsze” [http://www.bbc.co.uk/news/uk-13473065].
Biorąc pod uwagę historię obu krajów oraz niesłabnącą niechęć wielu Irlandczyków do brytyjskiej monarchii, te słowa wypowiedziane przez ich krajana powinny wywołać burzę. O sile wzajemnej niechęci przekonały nas ledwie kilkanaście dni wcześniej protesty przeciw wizycie na Zielonej Wyspie właśnie królowej Elżbiety. Tym razem skandalu jednak nie było i Obama mimo probrytyjskich sympatii mógł zachować swoją tożsamość Irlandczyka obok wszystkich tych, które już posiada.
Oczywiście połączenie irlandzkości i anglofilii w osobie prezydenta USA automatycznie nie naprawi trudnych relacji między oboma społeczeństwami, ale pokazuje, jak w pewnym sensie płytkie są owe rzekomo głębokie różnice etniczne od dawna dzielące wszystkie społeczności mieszkańców Wysp. Może zatem podczas wizyty Baracka Obamy w Warszawie zamiast zniesienia wiz powinniśmy domagać się, by przedstawił nam również polskich, żydowskich, niemieckich i rosyjskich członków swojej rodziny?
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, dziennikarz Magazynu Idei „Europa”.
„Kultura Liberalna” nr 124(21/2011) z 24 maja 2011 r.