Paweł Marczewski
Obama „jedynką” na listach Platformy
Kiedy zasiadam do pisania tego felietonu, nad Warszawą wciąż krążą helikoptery wypatrujące małych i dużych zagrożeń, które mogłyby udaremnić lub utrudnić wizytę prezydenta Obamy. Miasto niemal jak w stanie oblężenia – barierki, ulice zamknięte dla ruchu, w autobusach szeptanka: „Wylądował!”, „Podobno pojechał do Marriotta zamiast do Pałacu Prezydenckiego”. Na placu Trzech Krzyży kolejna z serii demonstracji, odbywających się pod hasłem „Dni Gniewu Społecznego”. Wydawać by się mogło, że wizyta amerykańskiego prezydenta spędza sen z powiek wszystkim – mieszkańcom, BOR-owcom, anarchosyndykalistom, kierowcom autobusów.
Jest w tym wszystkim mnóstwo z teatru – władza odgrywa przedstawienie przed obywatelami, starając się udramatyzować wizytę i przydać jej tym samym znaczenia. Policja zamyka Aleje Ujazdowskie już po dwunastej, chociaż prezydencki samolot ma wylądować dopiero za kilka godzin. Protestujący rozmaitych opcji politycznych podejmują grę i udają, że wizyta ma faktycznie tak duże znaczenie, jak zdawałaby się wskazywać ilość barierek oplatających istotne budynki. Na Krakowskim Przedmieściu „Solidarni 2010” zaczynają nagle przekrzykiwać antyprezydencką manifestację. Nieważne, że Obama jest ugodowy wobec Rosji, usiłuje wprowadzać jakieś „resety”, ważne, że to AMERYKAŃSKI prezydent. Może żaden z niego Reagan, ale i tak wkurza lewaków, a więc jest po naszej stronie.
Pokrzykiwania pod Pałacem Prezydenckim w Warszawie nie różnią się aż tak bardzo od nadziei, jakie z wizytą Obamy w Europie wiązali przywódcy Wielkiej Brytanii czy Francji. Charlemagne, felietonista „The Economist”, słusznie punktuje: „Obama zapewniał w Londynie, że owszem, nawet osłabiona Wielka Brytania może być szczególnym sojusznikiem Ameryki. I oczywiście, David Cameron może wygrać wojnę w Libii. (…) Goszcząc Obamę i innych przywódców na szczycie G8, Nicolas Sarkozy chciał dowieść, że sondaże mogą się mylić i wciąż jeszcze ma szansę wygrać przyszłoroczne wybory. Wreszcie w Warszawie Obama miał powiedzieć Polsce, że oczywiście, może grać w nie swojej lidze”. A więc z europejskiego, również polskiego, punktu widzenia sam Obama nie jest szczególnie ważny – istotne są lokalne podziały polityczne, wybory w poszczególnych krajach, europejski kalendarz wyborczy.
Pytanie jednak, dlaczego Obama zgodził się wystąpić częściowo w roli figuranta, uwiarygodniającego urzędujących premierów Francji, Wielkiej Brytanii czy Polski w oczach ich wyborców. Po pierwsze, sam potrzebuje podobnego uwiarygodnienia – certyfikat prezydenta dbającego o dobre relacje transatlantyckie, wystawiony przez europejskich przywódców, będzie nie do pogardzenia w zbliżających się wyborach. Po drugie, Obama wie, jak niskie są notowania USA w zrewoltowanych krajach arabskich. Jeśli Cameron i Sarkozy chcą spróbować wygrać wybory za pomocą karty „arabskiej demokracji”, to należy tym próbom tylko przyklasnąć – w Egipcie czy Tunezji Unia Europejska nie jest może kochana, ale jej notowania są i tak o wiele lepsze niż Waszyngtonu (Charlemagne przywołuje na poparcie niedawny sondaż instytutu Gallupa). To dlatego „New York Times” pisze (warto pamiętać, że dopiero na 12 stronie) o sobocie 28 maja, najważniejszym dniu wizyty Obamy w Warszawie, głównie w kontekście wypowiedzi prezydenta stawiającej Polskę w roli wzoru dla młodych demokracji w krajach arabskich.
Kiedy czyta się komentarze polskich polityków, staje się jasne, że w przeciwieństwie do Camerona czy Sarkozy’ego, żaden z rodzimych oficjeli nie wierzy, że da się w Polsce wygrać wybory za pomocą „karty arabskiej demokracji”. Słuchając „wizowych” żarcików prezydenta Komorowskiego czy premiera Tuska stwierdzającego buńczucznie, że Polacy wcale nie muszą robić zakupów na nowojorskiej Piątej Alei, odnoszę wrażenie, że gdyby Obama wystartował jako „jedynka” z warszawskich list Platformy z obietnicą zniesienia wiz, PO wygrałaby w cuglach. I nie jestem pewien, czy jest to przede wszystkim dowód na cynizm naszych rządzących, czy też wspólną nam wszystkim krótkowzroczność.
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. Dziennikarz „Europy. Magazynu Idei”.
„Kultura Liberalna” nr 125 (22/2011) z 31 maja 2011 r.