Jacek Wakar
„Melancholia”! Lars von Trier!
W zeszłym tygodniu wspominałem o skandalu, jaki idiotycznymi słowami o tym, że „trochę rozumie Hitlera”, wywołał w Cannes Lars von Trier. Z początku zdawało mi się, że szefowie imprezy słusznie uznali duńskiego reżysera persona non grata, potem jednak przyszedł czas na spokojniejszą analizę. Nie, nie zmieniłem zdania. Po niesławnej konferencji prasowej najchętniej zasugerowałbym artyście, by – jak to się dzisiaj mówi w młodzieżowym slangu – „zmienił dropsy”. Ale niedługo potem przeczytałem w „Dużym Formacie” poruszający wywiad Pawła Felisa z autorem „Przełamując fale” i tak zwyczajnie, po ludzku, zrobiło mi się go żal. Bo Trier się nie wybiela, nie oskarża dyrekcji festiwalu o zbyt pochopną decyzję. Przeciwnie – stwierdza wprost, że sam jest sobie winien. Jawi się w tej rozmowie jako człowiek rozbity, który w kinie i życiu nie znajduje spełnienia, działalność artystyczną traktuje niczym nieskuteczną niestety zazwyczaj autoterapię, a teraz spalił za sobą wszystkie mosty. Jest w tej postawie von Triera chyba coś szczerego – bezradność i nieumiejętność okiełznania samego siebie jednocześnie. Chyba że to tylko jeszcze jedna poza artysty-demiurga. Jeśli tak, grę pozorów ma opracowaną do absolutnej perfekcji. Na dobitkę w Cannes tolerowano przecież Mela Gibsona, zatem okazuje się, że kary za niemądre słowa są tylko dla niektórych. Sporo w tym nieprzyjemnej hipokryzji.
Ale tym razem ja nie o tym, choć znowu o Larsie von Trierze. Jego twórczość śledzę od lat z zainteresowaniem, choć częściej towarzyszy mu złość, a nie zachwyt. „Europa” imponowała mi wycyzelowaną ekspresjonistyczną formą, ale już „kultowe” „Królestwo” wydało mi się jedynie narcystyczną zabawką, pustą grą wyrafinowanych wizualnie form. „Przełamując fale” było prawdziwym wstrząsem, filmem prawdziwie wywrotowym, czymś na kształt nowego „Hymnu o miłości”. Ale już „Idioci” zdali mi się jedynie prowokacją, jestem o lata świetlne od tych wszystkich, którzy do dziś uważają ich za arcydzieło. Wzbudzili we mnie bowiem raczej odruch buntu, a nie współczucia. Stałem po stronie tej normalnej, czytaj: przeklętej części społeczeństwa, co to nie przyjmowała owych świętych wyrzutków do swojego grona. Kończąc tę wyliczankę – „Tańcząc w ciemnościach” uznałem za koniunkturalny produkt pod publiczkę, bezlitosnym „Dogville” się zachwyciłem, bo ukazał całkiem nowe możliwości przenikania teatru i kina, a na dodatek miał po stronie atutów wielką rolę Nicole Kidman, „Manderlay” było jedynie jego pozbawionym sensu powieleniem, a projektowany na skandal „Antychryst” zamiast mną wstrząsnąć, jedynie rozśmieszył.
Częściej więc było mi z von Trierem nie po drodze, bliski byłem uważać go za narcyza o przesadnie rozwiniętym ego oraz zręcznego manipulatora, a nie twórcę bezkompromisowo znoszącego kolejne granice mieszczańskich przyzwyczajeń. Z takim nastawieniem poszedłem na „Melancholię”. I oniemiałem.
Dlaczego? Najłatwiej byłoby powiedzieć, że to wybitny film, do postawienia w jednym rzędzie z „Przełamując fale” i „Dogville”. Ale to mało. Lars von Trier dotyka tym razem przedziwnego połączenia, tak jak czynią to sami najwięksi. Wpierw mamy ból konkretu, potem zagarniającą wszystko metaforę. Istnieją one razem, nie ma opcji, by patrzeć na nie rozdzielnie. No i nawzajem się przenikają oraz napędzają.
Mamy zatem Justine, która swe imię zawdzięcza markizowi de Sade. Justine bierze ślub i próbuje udawać szczęście. Jest jednak jak bohaterka „Dogville”, cały czas obok świata, jakby wiedziała o nim za dużo. Justine gra Kirsten Dunst i jest to rola zdumiewająca. To nie tak, że amerykańska aktorka na plan do Duńczyka trafiła prosto z superprodukcji o Spidermanie, jest przecież nie ekranową ozdobą, ale inteligentną, świadomą siebie artystką. A jednak ekranowy wizerunek za nią idzie, a w „Melancholii” rozbija go w puch. Warto patrzeć w oczy Dunst, bo jest w nich bezbrzeżny smutek. Dobrze jest dostrzec, jak spina swe ciało, aby obronić się przed światem. Choć i tak wszystko jej mówi, że to świat potrzebuje obrony i jej nie dostanie.
Lars von Trier w „Melnacholii” jest jak uczeń Viscontiego. Stracił złudzenia co ludzi, więc postanowił zgotować im w kinie apokalipsę. Nie opowiada jednak o tym z marsowym obliczem, bo w pierwszej części bawi się jeszcze gorzkim jak piołun „portretem rodziny we wnętrzu”. Potem zaś, gdy katastrofa nieuchronnie się zbliża, film zwalnia, kadry toną w spokoju. Planetoida Melancholia zniszczy Ziemię, ale huk będzie tylko na początku, potem nastąpi przeraźliwa cisza.
Wielkim odkryciem „Melancholii” jest postawienie widza naprzeciw owej ciszy. Tym bardziej, że sporą część filmu opiera Trier na bombastycznych dźwiękach Wagnera, aby je potem zderzyć z niczym. Jest jak jest – zdaje się mówić reżyser „Melancholii”. Konstatuje stan rzeczy i na tym poprzestaje. Nie mnoży pytań ani tym bardziej lichych odpowiedzi. Nie moralizuje, nie nawraca, nawet nie poucza. Justine mówi w pewnym momencie, że świat jest zły, ludzie nie zasługują na współczucie, po katastrofie nikt nie będzie po nas płakał. Tylko tyle. „Melancholia” to film nieubłagany.
Mam z niej obrazy pod powiekami, czytam, co o niej napisali inni. Interpretacja oczywista – melancholia jest w nas, to w nas odbywa się każdego dnia apokalipsa. Ale niejednoznaczne jest już zakończenie. Justine, jej siostra i syn siostry kryją się pod zbudowanym z kilku gałęzi szałasem. Ten szałas – piszą – jest namiastką dobra, szansą przetrwania, odbudowania życia, nową Arką Noego. Nie wiem. Widziałbym raczej w von Trierze nihilistę, który używa kina niczym konfesjonału, no i bezczelnie zdaje relację z własnego wewnętrznego spustoszenia. A wtedy „Malancholia” byłaby tylko raportem z apokalipsy, a po niej nie byłoby już literalnie nic. Trudno być może oswoić się tą myślą, ale nie podejrzewam Larsa von Triera o chęć szukania pozytywnych rozwiązań. Raczej dostrzegam w nim skrajnego pesymistę, co to znajduje w rzezi perwersyjną radość. Bo ma ją za rzeź sprawiedliwą, zasłużoną, oczywistą. Dlatego happy endu nie ma i nie będzie. I róbcie z tym, co chcecie – ta deklaracja Larsa von Triera ma znaczenie nieporównanie większe niż wszystkie słowa wypowiedziane przez niego w Cannes.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 125 (22/2011) z 31 maja 2011 r.