Marta Bucholc

Produkcja niepamięci. Tony Judt „Zapomniany wiek dwudziesty”

Paweł Marczewski w swoim wstępie do „Zapomnianego wieku dwudziestego” nazywał Tony’ego Judta „Orwellem naszych czasów”. Wobec analogii tej można oczywiście zgłaszać najróżniejsze wątpliwości, począwszy od tego, że zdaje się ona opierać na założeniu, że Orwell do naszych czasów nie należy, a z tym trudno mi się zgodzić. Uzasadnia ją jednak podzielane przez Orwella i Judta przekonanie, że bez pamięci zbiorowej nie sposób zrozumieć tego, co we współczesnym świecie niepojęte.

W poszukiwaniu dwudziestego wieku

„Zapomniany wiek dwudziesty” to zbiór esejów o historii i pamięci, którego myślą przewodnią jest sprzeciw wobec unieważniania przeszłości. „[W] latach dziewięćdziesiątych i po (…) 11 września – pisze Judt – niejednokrotnie zdumiewał mnie ten perwersyjny, współczesny upór, by  n i e  rozumieć kontekstu naszych obecnych dylematów (…); by  n i e  słuchać z większą uwagą mądrych głosów z wcześniejszych dekad; by aktywnie starać się  z a p o m n i e ć  raczej niż pamiętać, zaprzeczać kontynuacji i obwieszczać nowość przy każdej możliwej okazji” [str. 12]. To coś więcej niż zwyczajne zapominanie: to przemysłowa produkcja niepamięci na skalę światową.

Ściślej zaś: na skalę naszego świata. Judt pisze przede wszystkim o Europie (o ukochanej Francji, o bliskiej mu – z wzajemnością – Mitteleuropie, o spauperyzowanej duchowo Wielkiej Brytanii, o rozkładającej się Belgii). Pełen obaw o losy „kraju, który nie chciał dorosnąć”, wiele uwagi poświęca Izraelowi, ziemi obiecanej swojej młodości. Zwraca się także z wielką surowością ku Stanom Zjednoczonym, wieszcząc rychłą zmianę lidera w wyścigu między Ameryką a Europą. Sylwetki innych zawodników rysują się dość mgliście, choć wiek XX (zarówno w czasie zimnej wojny, jak i po jej zakończeniu) to przecież okres, w którym obok Europy i Stanów Zjednoczonych wyrastają na innych kontynentach potężni konkurenci. Obraz świata Judta jest jednak zdecydowanie eurocentryczny. Europa, potem zaś Stany Zjednoczone i Izrael – oto „my”, o których myśli, pisząc: „Nie tylko niewiele nauczyliśmy się z przeszłości – samo w sobie nie byłoby to aż tak niezwykłe. Staliśmy się przeraźliwie uparci – za sprawą naszych kalkulacji ekonomicznych, politycznych praktyk, międzynarodowych strategii, nawet naszych celów edukacyjnych – co do tego, że przeszłość nie może nas nauczyć niczego interesującego. Upieraliśmy się, że to do nas należy nowy świat, zaś niesione przezeń możliwości i niebezpieczeństwa są bez precedensu” [str. 12].

Galeria chwały

Znamienny jest wybór metody, którą posługuje się Judt, by napiętnować ten, jak to określa, „błahy solipsyzm”: otóż zaczyna on od życiorysów intelektualistów. Biograficzne eseje zawarte w pierwszych dwóch częściach zbioru („Jądro ciemności” i „Polityka zaangażowania intelektualnego”), choć powstawały zwykle jako recenzje, tak dalece odrywają się od swego przedmiotu, że niekiedy trudno się zorientować, jakaż to książka dała asumpt do wywodu zupełnie usamodzielnionego. Nie da się przy tym ukryć, że Judt, jak to ujmuje z rozbrajającą szczerością, „ograniczył się do intelektualistów o znaczącym wpływie na opinię publiczną i licznym gronie czytelników, czyli tych, którzy się liczą…” [str. 458]. W owej galerii chwały znajdziemy zarówno autorów, których cenimy na równi z ich współczesnymi lub nawet wyżej (jak Leszek Kołakowski, Hannah Arendt czy Eric Hobsbawm), jak i takich, o których zapominamy niesłusznie (jak Albert Camus, Artur Koestler czy Manes Sperber). Są też tacy, o których pamiętamy nie tak jak należy (Primo Levi) lub – zdaniem Judta – pamiętamy zupełnie niepotrzebnie (Louis Althusser). W tej eklektycznej galerii nie ma zwiedzających – Judt trafia doskonale w filozoficzne i polityczne znaczenie dokonań swoich bohaterów, zarazem w osobliwy sposób zawieszając ich w społecznej próżni. Idole świata wyobrażeń zbiorowych XX wieku odmalowani są pysznie, ale nigdzie nie widać czcicieli i ich bałwochwalczych obrzędów.

Być może Judt chciał w ten sposób uniknąć lokajskich sporów. Wdaje się w nie jednak na przykład, by bronić Koestlera przed pomówieniami o bycie „seryjnym gwałcicielem” (przyznaję, że pouczenia na temat konieczności kontekstowego traktowania problemu przemocy w stosunkach damsko-męskich wystawiły moją kobiecą wrażliwość na ciężką próbę). Wnoszę z tego, że powód mógł być inny: intelektualizm jest ważny, lecz idolatria – podejrzana i niesmaczna. Najlepsze jej studium, z tego być może względu, daje Judt w miażdżącym eseju poświęconym Althusserowi, gdzie stawia pytanie: „Cóż mówi o współczesnym życiu akademickim to, że taka postać uwięziła na tak długo nauczycieli i studentów w klatce swoich szalonych zmyśleń i wciąż ich w niej trzyma?” [str. 141]. Pytanie ciekawe – niestety retoryczne. Żeby na nie odpowiedzieć, trzeba byłoby przyjrzeć się bliżej owym rzekomym ofiarom intelektualnego opętania, nie wystarczy bezlitośnie skrytykować i ośmieszyć ich guru. W wielu momentach Judt – skądinąd wielbiciel annalistów, obdarzony dużą dozą wyobraźni socjologicznej, o czym świadczą choćby jego rozważania nad francuską lewicą (1986) czy przekrojowe analizy w „Powojniu” (2008) – zdaje się „pozostawiać kwestie społeczne socjologom” [por. str. 191]. Rozdział „Elukubracje: »Marksizm« Louisa Althussera” świadczy dobitnie, że równowaga między historią idei a dziejami ich społecznej recepcji bywa chwiejna, a okrucieństwo może się przytrafić nawet najprawdziwszemu humaniście.

Intelekt w czasach recyklingu

Mimo tych zastrzeżeń, eseje poświęcone intelektualistom uważam za najcenniejszą część książki. Zarysy biografii emblematycznych postaci wieku dwudziestego dobitnie ilustrują różnicę między dwiema strategiami docierania do prawdziwej o nim pamięci. Pierwsza z nich to poznanie zapośredniczone przez statyczny opis post factum. Druga – to poznanie bezpośrednie i osobiste; historia unaocznia się świadomej jednostce jako część jej własnej, dynamicznej biografii, którą można następnie opowiedzieć innym, nie rezygnując z perspektywy pierwszoosobowej. Judt nalega, byśmy odrzucili fałszywy dylemat „historia czy pamięć” – historia to forma aktywnego pamiętania. Takie podejście ożywia „dzieje tych mężczyzn i kobiet, którzy przeżyli wiek i przejrzeli go na wylot, którzy pojmowali jego znaczenie w miarę, jak postępował. Nie było tych osób wiele. Nie musiały czekać do roku 1945 lub 1989, aby wiedzieć, co się zdarzyło i jakie to miało znaczenie, aby oprzeć się złudzeniom. Z wielu powodów przeniknęli zasłonę wcześniej. Większość z nich już nie żyje. Niektórzy zmarli młodo, płacąc drogo za swoją niepokojącą przenikliwość” [str. 82-83].

Taką właśnie rolę odgrywali intelektualiści w wieku dwudziestym: mieli przenikać zasłony oddzielające zniewolony, ogłupiały lub o prostu zbyt zapracowany lud od jego własnej przeszłości, w ten sposób pomagając mu kształtować przyszłość. Oczywiście, owi nowocześni prorocy nie raz się mylili, często bywali śmieszni w swym narcyzmie, pozerstwie i egzaltacji, nierzadko brakowało im odpowiedzialności, umiaru i empatii. „Wszystko to prawda. A jednak intelektualista, swobodnie myślący lub poświęcony sprawie politycznej, zdystansowany lub zaangażowany, świadczył również o chwale XX wieku” [str. 25].

Ostatni fin de siècle przyniósł zmierzch intelektualisty, którego wyparł „ekspert”. Towarzyszyło temu rozwodnienie sensu zbiorowego istnienia w zalewie informacji, wywołujące powszechne, a poniekąd uzasadnione poczucie kryzysu. Owo wrażenie bezcelowości egzystencji łączy się z deficytem rzetelnego intelektualizmu w życiu publicznym ściślej, niż mogłoby się na pozór wydawać. Chodzi naturalnie znowu o koniec wielkich narracji czy raczej, mniej pompatycznie rzecz ujmując, o zanik prostej umiejętności opowiadania zarazem o ludzkim życiu i o ludzkiej historii, która pozwoliłaby każdemu z nas określić własne cele, aspiracje i pragnienia względem jakiegoś krzepiącego pewnika. George Orwell wieszczył, że przyjdzie dzień, gdy wszyscy – w tym tzw. intelektualiści – całą wiedzę o świecie będą czerpać z dzisiejszej gazety. Gazeta musi więc być napisana tak, by można było zawrzeć w niej wszystko, co potrzebne społeczeństwu do przetrwania na głodzie poznawczym aż do wydania następnego (poprawionego). Opowieść jest w tym celu zbędna.

Poglądy wytwarza się dziś hurtowo z dnia na dzień – wyrzuty sumienia odchodzą w przeszłość wraz z upowszechnieniem się recyklingu. Jeszcze ciepłe opinie o dwudziestoczterogodzinnej przewidywanej długości życia motywują nas do kolejnych doraźnych działań, które do niczego nie zmierzają i nie mają żadnego, poza statystycznym, związku z działaniami innych ludzi; skazane są więc na zapomnienie, bo nigdy nie staną się częścią żadnej opowieści. W tym kontekście należy, moim zdaniem, odczytywać choćby nawoływania Judta do ratowania państwa: potrzebujemy, jako zbiorowość, wspólnego celu zamiast nieskończonego wachlarza środków, tylko bowiem w ten sposób możemy ocalić opowieść, pamięć – i sens. Fakt, że podobne diagnozy znajdujemy u filozofów diagnozujących kryzys kultury europejskiej za czasów poprzedniego fin de siècle (Edmunda Husserla, Oswalda Spenglera, Georga Simmla), nie ujmuje im bynajmniej trafności.

Pasja przypominania

Zapewne można by długo jeszcze pławić się w defetyzmie, rozważając następstwa masowej produkcji niepamięci (a z nią bezmyślności, zgiełku i pustki) w wieku dwudziestym. Warto jednak, na zakończenie, poświęcić nieco uwagi tendencji przeciwnej: pasji przypominania i upamiętniania. Można z tej pasji kpić, choć z tym lepiej zapewne poczekać na jej kolejne spektakularne ekscesy. Sądzę jednak, że można w niej widzieć także pewną szansę. Jeśli prawdą jest (choćby w uproszczeniu), że Zachód przez pięćdziesiąt lat tłustych od końca Planu Marshalla „zapomniał o politycznych i społecznych traumach masowego lęku” [str. 22], to kraje, których sny wypełniało do niedawna niepoliczone mrowie krów chudych (takie jak Polska lub Rumunia), mogą się znaleźć w awangardzie renesansu pamięci. Na to potrzebni są jednak prawdziwi intelektualiści, zdolni do czegoś więcej niż trywialne analogie i efektowne skojarzenia wsparte autorytetem opiniotwórczych kliknięć. Szczytna misja podtrzymywania ognia europejskiej pamięci może przegrać z wygodą i konsumpcją – także konsumpcją myśli w opływowej formie „komentarza” i „opinii”, przez których aktualność nie zdoła się przedrzeć przeszłość. „[W] Europie młodsze pokolenie obywateli i polityków jest w coraz większym stopniu nieświadome historii. Jak na ironię, jest to szczególnie udziałem komunistycznych niegdyś krajów Europy Środkowej, gdzie »budowanie kapitalizmu« i »bogacenie się« są dziś zbiorowymi celami, gdzie bagatelizuje się demokrację, a w niektórych rejonach nawet uważa ją za przeszkodę. Nawet »kapitalizm« ma historię” [str. 32].

Tony Judt wiedział oczywiście, że historię tę – jak każdą inną – można opowiadać różnie. Choć nie kryje, że pewne jej ujęcia są mu bliskie, inne zaś odrzuca bezapelacyjnie, idzie mu jednak przede wszystkim o to, by historia w ogóle była opowiedziana. O sile opowieści stanowi zaangażowanie – niepamięć żywi się obojętnością.

Książka:

Tony Judt, „Zapomniany wiek dwudziesty”, przeł. Paweł Marczewski, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2011.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 127 (24/2011) z 14 czerwca 2011 r.