Katarzyna Sarek
Chińskie Prawa Murphy’ego
Prawa Murphy’ego nie są uniwersalne i nie uwzględniają chińskiej specyfiki. Im bardziej chińskie władze pragną spokoju i porządku, tym więcej zamachów bombowych, rozruchów i zamieszek. Zajęci dopieszczaniem ostatnich detali obchodów 90. rocznicy założenia KPCh, włodarze muszą z irytacją przyjmować informacje o coraz to nowych problemach.
Najpierw rozruchy w Mongolii Wewnętrznej. Uszczęśliwiani mieszkaniami w bloku nomadowie o dziwo nie do końca są zadowoleni z utraty pastwisk na rzecz kopalni i idącej za tym degradacji środowiska czy dominacji Hanów (Mongołowie stanowią zaledwie około 15 proc. populacji tego regionu autonomicznego). Iskrą stał się wypadek (morderstwo?) z 10 maja, kiedy chiński kierowca przejechał jednego z mongolskich pasterzy usiłujących zablokować przejazd konwoju ciężarówek przez pastwisko. Zamieszki były na tyle poważne, że w regonie ogłoszono stan wyjątkowy, a ład przywracało wojsko. Trzy dni później zwolniony pracownik banku w niewielkim mieście Wuwei w prowincji Gansu wrzucił niezwykłej mocy koktajl Mołotowa do siedziby byłego pracodawcy. Dwa tygodnie później w prowincji Jiangxi pewien rolnik, po dziesięciu latach bezskutecznego dochodzenia legalnymi kanałami swoich praw do odszkodowania za dwa wyburzone domy, zdecydował, że wymierzy sprawiedliwość osobiście. Za pomocą trzech samochodów-pułapek sprawił, że całe Chiny dowiedziały się o jego krzywdzie.
Czerwiec zaczął się równie ciekawie. W zeszłym tygodniu wybuchły poważne zamieszki w Hubei i Guangdongu oraz ładunki wybuchowe w Tianjinie i prowincji Hunan. O wybuchu w Tianjinie niewiele wiadomo, według chińskich mediów był to atak niezrównoważonej jednostki mającej „uraz do społeczeństwa”. Tylko czemu rzucała koktajle Mołotowa na budynek władz miejskich? W mieście Huangshi w prowincji Hunan rozleciał się zaś budynek policji (tu oficjalna wersja mówi o przypadkowym wybuchu w policyjnym magazynie). W Lichuan, hubejskim miasteczku, ponad 1000 osób zgromadziło się przed budynkiem policji, gdzie zmarł, oficjalnie – bez powodu, zdaniem rodziny – w wyniku tortur, Ran Jianxin, miejscowy prawnik reprezentujący interesy bezprawnie wywłaszczonych. Dwóch odpowiedzialnych za osadzenie go w areszcie oficjeli co prawda szybko straciło posady, a do więzienia wsadzono dwóch policjantów, ale na ulice i tak musiały wyjechać wozy opancerzone. Rozruchy miały miejsce również w dwóch miastach prowincji Guangdong: Chaozhou i Zengcheng. W pierwszym z nich nieopłacani od dwóch miesięcy zamiejscowi robotnicy zostali dotkliwie poturbowani, gdy upomnieli się o zapłatę, po czym ich pobratymcy zgodnie i masowo wystąpili w ich obronie, demolując fabrykę i – zgodnie z tradycją chińskich ruchów oddolnych – komisariat. W Zengcheng robotnicy z tej samej prowincji, Syczuanu, wyszli na ulicę po tym, jak kobieta w ciąży została poturbowana przez strażnika miejskiego (zarzewiem scysji był nielicencjonowany stragan na chodniku), a potem standartowo oberwało się budynkom miejskim i posterunkom policji. Przyjechało chińskie ZOMO, później oddziały do tłumienia zamieszek, rozpylono gaz łzawiący i jak na razie na ulice (stan z wtorku rano) wrócił spokój.
Można powiedzieć, że w kraju zamieszkanym przez ponad miliard ludzi takie wydarzenia to nic niezwykłego. Według danych chińskiego Ministry of Public Security w 2005 r. (ostatni rok, kiedy upubliczniono te drażliwe dane) na terenie kraju wydarzyło się 87 tys. quantixing shijian, czyli „zajść o charakterze masowym”, jak eufemistycznie określa się rozruchy, zamieszki, niszczenie budynków publicznych i wszelakie spontaniczne ruchy masowe. Według szacunków znanego socjologa Sun Liping z elitarnego Tsinghua University, w zeszłym roku wydarzyło się ich już ok. 180 tys. Sun Liping, znany naukowiec i promotor pracy doktorskiej uważanego za następcę Hu-Xi Jinpinga, nie uważa, że wzrastająca liczba „zajść o charakterze masowym” jest zasadniczym zagrożeniem dla Chin. W słynnym wpisie blogowym z 2009 r. porównuje je do ran zadawanych zdrowemu organizmowi: są bolesne, ale łatwo się goją. Według niego prawdziwym zagrożeniem jest obumieranie komórek ciała, czyli rozkład społeczeństwa. Władze demonizują problem nieuniknionych niepokojów społecznych do tego stopnia, że zachowanie ładu i stabilności stało się głównym celem. Do stania na jego straży powołano nawet specjalną komórkę rządową – Weiwenban, Komitet ds. Zachowania Ładu. Według Suna symptomem rozkładu społecznego, prawdziwego zagrożenia dla kraju, jest przede wszystkim niepodlegająca żadnej kontroli władza. Pomimo trzydziestu lat ekonomii rynkowej prawdziwą władzę wciąż daje sprawowanie urzędu. Rozkład społeczny nie dotyczy jedynie ludzi u władzy, ale rozprzestrzenia się na wszystkich obywateli. Nieprzestrzeganie etyki zawodowej, łamanie i naginanie prawa, fałszowanie informacji to chiński chleb codzienny. Społeczeństwo straciło poczucie wspólnoty i jedności, co widać przy okazji wydarzeń typu pożar budynku CCTV, kiedy internauci bynajmniej nie martwili się stratą miliardów ze wspólnej państwowej kasy. „Jakie to ma znaczenie, i tak by rozkradli te pieniądze” – oto głos ludu prosto z Internetu.
Co jest przyczyną tego rozkładu społecznego? Według socjologa przede wszystkim małżeństwo władzy politycznej z gospodarką rynkową. Uważane za równoważące się siły, w Chinach idą zgodnie pod rękę. Politycy okiełznani przez rynek? Nie w Chinach, tutaj klasa polityczna dzięki kapitalizmowi zdobyła jeszcze większy dostęp do pieniędzy i umocniła swoją pozycję. Kapitał i władza nawzajem chronią swoje interesy. Uważana za główną przyczynę zła korupcja to jedynie objaw choroby. Bez efektywnego i niezależnego systemu kontroli nad władzą wszystkie kampanie antykorupcyjne, wszystkie „harmonijne społeczeństwa”, „naukowe rozwoje” nie przyniosą większego efektu, tak jak okłady z liści babki nie uleczą raka.
* Katarzyna Sarek, sinolog, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.
„Kultura Liberalna” nr 127 (24/2011) z 14 czerwca 2011 r.