Jacek Wakar
Debiutanci
W ubiegłym tygodniu kilka dni na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Po raz drugi w życiu, po jedenastoletniej przerwie. Wtedy to była inna rzeczywistość. Nie było jeszcze gdyńskiego Multikina, wszystkie projekcje odbywały się w Teatrze Muzycznym. Pamiętam, że podczas inauguracji zaprezentowano wtedy „reżyserską” wersję „Ziemi obiecanej”, z której Andrzej Wajda, ku rozpaczy fanów filmu, wyciął słynną scenę erotyczną Kaliny Jędrusik i Daniela Olbrychskiego. Wygrał wtedy „Dług” Krzysztofa Krauze, być może najważniejszy polski film po 1989 roku. A ja na lata zapamiętam dyskusję długo w noc, przy wódce i papierosach, po pękniętych, a przecież na swój sposób wartościowych „Egoistach” Mariusza Trelińskiego.
Potem śledziłem festiwale z oddali, oglądając post factum wszystko, co się w Gdyni pojawiało. Pamiętam choćby pocałunki śmierci, jakie składały jurorskie składy „Warszawie” Dariusza Gajewskiego i „Małej Moskwie” Waldemara Krzystka, pamiętam ubiegłoroczne emocje po zwycięstwie „Różyczki” Jana Kidawy-Błońskiego. Tego filmu akurat broniłem, bo wydał mi się profesjonalnie zrealizowanym kinem środka, próbą zmierzenia się z najnowszą historią tak, by obeszło to nie tylko garstkę zainteresowanych. Wspominam o werdyktach jury, zmierzając oczywiście do decyzji z soboty, która położyła się cieniem na całej, niezwykle trzeba przyznać udanej, imprezie.
Pytają mnie, czy festiwal nie mógł obyć się bez „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego. Jeśli film został zgłoszony, to musiał do konkursu trafić. To Skolimowski, stały za nim światowe nagrody i tyle samo zwolenników, co przeciwników ostatniego dzieła. A resztę znamy… Międzynarodowe jury nie zrozumiało specyfiki Gdyni, która jest festiwalem polskim i nagrodziło film najbardziej międzynarodowy, abstrahując od jego wartości. Dziś myślę, że Jerzy Skolimowski prawdziwą klasę pokazałby wtedy, gdyby „Essential Killing” do konkursu nie zgłosił, ale na przykład zaprezentował go w ramach pokazu mistrzowskiego. W końcu mógł ogłosić, że twórcy o jego pozycji rywalizacja z młodymi zwyczajnie nie przystoi. Ale na to nie wpadł.
Emocje związane z fatalnym werdyktem jednak miną, pozostaną nareszcie istotne filmy. Dziś jedynie o debiutantach, bowiem w tym roku Gdynia pokazała, że polskie kino może wreszcie liczyć na mocny zastrzyk świeżej krwi. Najbardziej spośród tegorocznych debiutów lubię „Kreta” Rafaela Lewandowskiego. Lewandowski to czterdziestodwulatek, pochodzi z polsko-francuskiej rodziny, mieszkał i uczył się we Francji. I oto taki ktoś kręci prosty i mocny film o tym, jak ubeckie teczki, agenturalna przeszłość zatruwa relacje między synem i ojcem. Grają ich doskonale Borys Szyc i Marian Dziędziel. „Kret” pokazuje temat niemalże u nas nietykany z zupełnie innej perspektywy. Bez martyrologii, ale z punktu widzenia tych, którzy mierzą czas i wiedzą, że od 1981 minęły trzy dekady. Co nie oznacza wcale wprowadzenia grubej kreski, beztroskiego zapomnienia.
Albo „Daas” Adriana Panka, pierwsza od dawna w Polsce próba kina kostiumowego, ubierającego rzeczywistość w liczne alegorie, odwołującego się do klasycznych wzorców gatunkowych. Oczywiście, że nie do końca udana, bo zawodzi w kluczowych chwilach scenariusz. Jednak w tym roku każdy gdyński seans kwitowało westchnienie ulgi. Nawet filmy nieudane nie były bowiem klęskami bezwstydnymi, nie musieliśmy wstydzić się za twórców, że podpisali coś podobnego. Mieliśmy tylko ambitne porażki, upadki z wysokiego konia.
Takim upadkiem był oczekiwany „Lęk wysokości” Bartosza Konopki, zbudowana z klisz opowieść o relacji dorosłego syna i jego chorego na schizofrenię ojca. Ale już „Ki” Leszka Dawida z przedziwną rozpiętą między śmiechem a histerią rolą Romy Gąsiorowskiej okazało się pierwszą od dawna panoramą Polski z punktu widzenia generacji dwudziestokilkulatków. Prawda, że jest to obraz mocno infantylny, że rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. Ale jest w „Ki” nie do podrobienia nastrój, chilloutowy klimat i dzięki niemu łatwo ten film zwyczajnie polubić.
Jeśli zaś doda się do tego frekwencyjny sukces „Sali samobójców” Komasy (ponad 800 tysięcy ludzi w kinach), można powiedzieć, że coś drgnęło. Gdynia przestanie być dla zaprawionych w bojach tuzów, oni poczują na karku oddech konkurencji. To się nie stanie z dnia na dzień, ale tegoroczny festiwal pokazał, że młodzi artyści, rzecz jasna nie tylko owi debiutanci, gotowi są do przyjaznego przejęcia polskiego kina. Co, jak sądzę, na dobre by mu wyszło.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 127 (24/2011) z 14 czerwca 2011 r.