Magdalena M. Baran

Nikt nie trafił w ministra

45 minut potrafi się strasznie dłużyć. Chyba wszyscy pamiętamy te wyjątkowo nudne szkolne lekcje czy akademickie wykłady, podczas których monotonny głos czytającego skrypt profesora nazbyt często kazał zerkać na zwalniające wskazówki zegarka. Ba, nawet na fitnesie 45 minut skakania po sali treningowej w grupie mniej czy bardziej zdesperowanych osób może znużyć i to nie tylko fizycznie. Jednak 45 minut rozmowy z tłumem – delikatnie rzecz ujmując – nieszczególnie zadowolonych związkowców autorowi czeskiego planu reform, Miroslavovi Kalouskovi, musiało minąć jak z bicza strzelił.

Gigantyczną demonstrację, która w ubiegły czwartek miała miejsce w Pradze, można uznać za trzecią rundę protestów, które od początku roku przetaczają się przez, spokojny na ogół, kraj naszych południowych sąsiadów. Zaczęło się (jeśli nie liczyć strajków budżetówki w grudniu 2010), jakżeby inaczej, od lekarzy. W lutym 3 800 spośród 16 000 pracujących w czeskich szpitalach medyków złożyło wypowiedzenia. Powód? Zbyt niskie płace. Zgodnie z harmonogramem swej akcji „Dziękujemy, odchodzimy” mieli oni zakończyć pracę ostatniego dnia lutego. W połowie miesiąca udało się jednak zażegnać kryzys. Minister zdrowia Leoš Heger zaproponował im w prawdzie mniej, niż oczekiwali, bo od 5-8 tys. koron, to jednak wystarczyło, by zażegnać szpitalny paraliż kraju.

W marcu przeciw kolejnej reformie, tym razem socjalnej, zakładającej miedzy innymi zmiany kryterium przyznawania dodatków inwalidzkich oraz zmianę systemu dotowania programów pomocowych, protestowali niepełnosprawni. Kilka tysięcy osób słuchało wówczas zapewnień i wyjaśnień ministra pracy i spraw socjalnych Jaromira Drábka. Ucichło.

I w końcu protesty z ubiegłego tygodnia, które (przy wysokim poparciu czeskiego społeczeństwa i przytakiwaniach opozycji) na terenie całego kraju zorganizowały związki zawodowe pracowników transportu publicznego. Ich strajk dał się we znaki nie tylko „szarym” obywatelom, ale pokrzyżował plany premiera i obchodzącego 70. urodziny prezydenta Václava Klausa. Do protestujących wyszedł minister finansów. Po magicznych 45 minutach rozmówcom puściły nerwy… Rząd Petra Nečasa planuje zmiany, ale… Czesi reform nie chcą, szczególnie że zdaniem związkowców protestujących w ubiegłym tygodniu w Pradze, godzą one w politykę socjalną, zdrowotną oraz system emerytalny. 40 tys. osób, które zjechały do stolicy z całego kraju, by wyrazić swoje niezadowolenie wobec przygotowanych „byle jak, niepopartych analizami” ani konsultacjami społecznymi, a przede wszystkim – jak twierdza protestujący – zabarwionych ideologicznie projektów zmian, nie mogąc słuchać politycznych tłumaczeń, postanowiło użyć innego języka. Pojawiły się słowa mało parlamentarne, w stronę ministra poleciały pomidory i jajka. Jednak nikt nie trafił w ministra, który wycofał się pod osłoną policyjnego kordonu. Protestujący poszli dalej, ku siedzibie rządu, zapowiadając, iż zeszłotygodniowa manifestacja, a także komunikacyjny paraliż kraju to dopiero początek demonstracji ich niezadowolenia. Czeskiemu rządowi, nadwątlonemu ostatnio przez korupcyjne zamieszania i zagrożonemu rozpadem koalicji, nie jest dziś łatwo. Sondaże nie rokują optymistycznie. Może zatem warto posłuchać obywateli, poszukać wsparcia wśród organizacji społecznych, a nawet sięgnąć po rozmowy z opozycją. Łatwo nie będzie, ale może partii Nečasa, jak w zeszłorocznych wyborach, uda się na nowo trafić do serc swoich wyborców. Dziś raczej o to trudno. Jeśli jednak koalicja przetrwa, przyjdzie jej rządzić i reformować przez kolejne trzy lata. Kartą przetargową czeskiej polityki wcale nie musi być zaniechanie koniecznych reform, ale umiejętność wprowadzenia ich w życie. Poważny dialog społeczny, a nie marne 45 minut.

* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów IO. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 128 (25/2011) z 21 czerwca 2011 r.