Jacek Wakar

Esencja Rotha

„Upokorzenie” jest czwartą książką Philipa Rotha, która ukazuje się po polsku na przestrzeni mijającego roku. Najpierw mieliśmy „Duch wychodzi”, potem „Wzburzenie”, zmistyfikowaną autobiografię „Fakty”, a teraz „Upokorzenie” właśnie. Rzecz uderzającą i niewątpliwie mi z tej czwórki najbliższą. Wydaje się (nie znamy jeszcze ostatniej książki pisarza „Nemezis”), że dobiegający do osiemdziesiątki Roth jest na etapie zamykania spraw.  „Duch wychodzi”, „Wzburzenie” i „Upokorzenie” układają się bowiem w specyficzną trylogię o schyłku. W pierwszej domyka Roth prześmiewczo i autoironicznie powieściowy cykl o Zuckermanie, biorąc za temat uwielbianą i wyszydzaną jednocześnie przez Milana Kunderę „sztukę powieści”. We „Wzburzeniu” powraca do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, bohaterem czyni chłopaka jak on z Newark i jeszcze raz rysuje antynomię pomiędzy konserwatyzmem zastałych instytucji a wolnością słowa i miłości. Niemalże wprost odwołuje się przy tym do najsłynniejszego swego dzieła, czyli „Kompleksu Portnoya”, jakby życzył sobie szczególnego spotkania literackich postaci. Jakby chciał, żeby Alex Portnoy przejrzał się w Marcusie Messnerze i nawzajem.

Owe trzy książki powstawały rok po roku w latach 2007 – 2009. Pisałem już gdzieś, że systematyczność pisania Rotha zaczyna przypominać samodyscyplinę Woody’ego Allena, który z żelazną konsekwencją kręci od lat przynajmniej jeden film rocznie. Roth podobnie, dokłada raz za razem kamyków do swego ogródka. Doszło do tego, że „Fakty” na przykład czytało się dziwnie, nawet jeśli tak jak ja uwielbia się „Kompleks Portnoya”. Być może dlatego, że napisane w końcówce lat osiemdziesiątych zdają relację z trochę innego Rotha niż ten, z którym zdążyliśmy się zaprzyjaźnić – biorąc en masse ze słabszego znacznie pisarza. Tymczasem rzeczy ostatnie wyszły spod pióra nie żywiącego złudzeń ani do siebie ani wobec świata mędrca. Giganta, który nie narzuca się nikomu, woli rozmawiać sam ze sobą. Dlatego śmieszą mnie nużące dywagacje o tym, czy Roth do stanie wreszcie Nobla czy go nie dostanie. Może dlatego, że myślę, że to fundamentalnie wszystko jedno.

„Upokorzenie” jest książeczką malutką. Seria Nike, tomik mieści się w kieszeni i liczy ledwie 130 stron. Trzy niewielkie rozdziały tytułowane i lakonicznie, i nad wyraz celnie – „W nicość”, „Przemiana” i „Ostatni akt”. Poznajemy Simona Axlera. Niegdyś, jeszcze  niedawno, Axler był jednym z najwybitniejszych w kraju aktorów teatralnych. Grywał postaci z Szekspira, Czechowa, bohaterów antycznych tragedii. Ale ostatni występ w partii Makbeta położył absolutnie i od tej pory zrozumiał, że powrót nie wchodzi już w grę. Gdy zostawiła go żona, postanowił ze sobą skończyć, ale nie wyszło, wylądował w szpitalu psychiatrycznym. Po powrocie do domu nie jest lepiej aż do chwili, kiedy poznaje ćwierć wieku od siebie młodszą  dziewczynę. Kiedyś znał dobrze jej rodziców, a teraz tworzy z ich córką oparty na namiętności związek. Kiedy wydaje się, że Axler otrzymał od życia kolejną szansę, iluzja pryska. Zapada kurtyna, koniec.

Zachwyca mnie w „Upokorzeniu” nieubłagana suchość narracji oraz dążenie autora, by odzierać utwór ze wszystkiego, co niekonieczne. Stąd piorunujące wrażenie, że nie sposób znaleźć tu nawet jednego zbędnego słowa. Na koniec zaś pozostaje niezgoda na to, by takie książki kończyły się ledwie się zaczną. Ale tak musi być, kiedy pisarz dojrzewa do wydestylowania ze swego dzieła samej esencji. „Upokorzenie” zdaje się być właśnie taką esencją. A przy tym jest to rzecz absolutnie komunikatywna. Jakby Roth za bardzo cenił czas swój i czytelników, by marnować go na puste tricki i retoryczne popisy. Tylko tyle wam daję – zdaje się mówić. Zróbcie z tą gorzką pigułką, co wam się żywnie podoba.

Lubię „Upokorzenie” także z powodu protagonisty. Może dlatego, że poruszam się po świecie Axlera z dużą swobodą. I zastanawiam się, czy widziałem podobnych do niego aktorów na scenie. Przychodzi mi do głowy tylko wielki Bronisław Pawlik, oglądany przed laty we Współczesnym w spektaklu „Samotnik”. Chory, nie mógł już mówić, z trudem się poruszał. I właśnie z tego niemego trwania uczynił jeden z najbardziej wstrząsających epizodów, jakie kiedykolwiek widziałem na scenie. Być może, gdyby Axler mimo wszystko zdecydował się na powrót na deski, efektem byłoby coś podobnego. Choć pewnie nie – Pawlik był jednak artystą zupełnie wyjątkowym.

I lubię książkę Rotha za klimat nieubłaganej rezygnacji, bliski wręcz Beckettowi. Mrzonka Simona kończy się, zostaje strzelba. Jest jak jest, czekamy na Godota. I za to jeszcze ją lubię, że wcześniej mamy rozpaczliwe, a przecież jakoś kulawo piękne czepianie się życia i resztek własnej świetności. Ta proza ma smak i temperaturę. To ona powoduje, że maleńka książeczka Rotha stanowi jego summę. Na owych 130 stronach osiąga autor „Amerykańskiej sielanki” doskonałość. Nie do pominięcia!

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 128(25/2011) z 21 czerwca 2011 r.