Magdalena M. Baran
Aria z poduszką, czyli Patrząc na „Traviatę”
Patrząc, wbrew pozorom. Słuchanie nastręcza bowiem kłopotów – marność nad marnościami w Operze Krakowskiej, gdy idzie o kobiece głosy, bo ani Violetta (Oleś-Blacha), ani Flora (Cząstka), mimo poprawności akademickiej, nie oddają ni ducha, ni emocji, jakie niesie ze sobą „Traviata”. Na nic skala, gdy brak czucia, dykcji, rozbawienia, to znów rozpaczy w głosie, jakiegoś zafascynowania tą a nie inną rolą. Na nic skala, gdy reżyser wpółubranej wić się każe po ustawionej na scenie kanapie (do niej wrócimy), czy biegać rękami w tył wyrzuconymi. Zamierzony najpewniej tragizm smakuje farsą i uśmiech gorzki przywołuje w kąciki ust. A miało być tak pięknie. Głosowo spektakl ratują panowie – Grokholskyi pozwala nam uwierzyć, że Alfred rzeczywiście ma dla głównej bohaterki pewne uczucia (niezbyt gorące, ale jednak), zaś Kowalski (w roli jego ojca) jest nader przekonujący. Aktorzy w operze – dwaj, może trzej panowie, dzięki którym spektakl zyskuje na wiarygodności. W tle chórek, bo nie chór przecież, dziewcząt o ledwie słyszalnych, efemerycznych głosikach i mężczyzn, od których trudno uzyskać wsparcie. Całość, wymieszana z baletem, ciągnie go w dół i nawet duet z opowieści o torreadorze wygląda nieco mdławo.
W scenografii pustka. Kanapa, altankowa dwuosobowa wiklinówka czy wreszcie szpitalne łóżko pełnią rolę osobnej sceny. To na nich wiją się – w drwiących, miłosnych czy wreszcie śmiertelno-romantycznych podrygach – bohaterowie opery Verdiego. Na kanapie arie, przez kanapę przeskakiwanie, polegiwanie, oddawanie się wszelkim odczuciom. Pomysł na pozór oczywisty, więcej niż sugerujący, iż to na takich właśnie meblach toczy się życie głównej bohaterki. Rozchełstana baba, jaką reżyser uczynił z Violetty, nie wzbudza jednak ani sympatii, ani litości. Nie takiej Violetty szukałam. Podobne inne kobiety i na wpół ubrani mężczyźni, jakby eksponowane kostiumami klatki piersiowe miały dawać świadectwo o umiłowaniu chwilowości. I znów – jaki porządny, uczciwy w swych zamiarach ten Alfred… ubrany! Verdi i Dumas w grobie się przewracają. Kostium podkreśla nie wyśpiewaną w słynnym toaście miłość czy radość życia, ale użycie, chwilowość i ulotność absolutnie wszystkiego. Jednorazowość, a nie głębię jakichkolwiek przeżyć. Życie prowizoryczne, na niby, na grę, na chwilę. Doznania bez znaczeń.
Choroba (w wersji Nazara całkiem przyzwoicie wymyślony scenograficznie guz mózgu) za głowę się łapie i tyle. Zmagania z nią niedopracowane, nieteatralne, ba, gdybyśmy nie dostali scenograficznych znaków – jak wyświetlane na początku spektaklu wyniki tomografii głowy czy tych kilku, układanych niczym talia zgranych kart, klisz – moglibyśmy mieć wątpliwości, czy bohaterka nie cierpi po prostu na chronicznego kaca po seryjnych imprezach. Linia życia też nazbyt zdrowa, aparatura rejestruje miarowe uderzenia serca, jakby czekająca za oknem śmierć i oczekiwanie na ostatnie chwile z ukochanym, który (być może) przybędzie, nie wywoływały najmniejszych emocji. Serce ani drgnie. Stuka swoje. Aż chce się powiedzieć: miała być namiętność, a tu zimna ryba. Wijąc się w spazmach (tym razem na szpitalnym łóżku), z żalu miętosi poduszkę. Wywracając ją na każda stronę, dusząc ją i mordując, nie ujmuje sobie choroby, nie wyraża tragizmu. Ba, znów chce się śmiać, więc cichutko rechoczę w moim czwartym rzędzie, najwyraźniej dobrze rozumiana przez sąsiada. Biedna Violetta.
Spektakl:
Giuseppe Verdi, „Traviata”, Opera Krakowska, reżyseria i inscenizacja Krzysztof Nazar, premiera 18 czerwca 2011.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów IO. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 129 (26/2011) z 28 czerwca 2011 r.