Szanowni Państwo,

Zapraszamy do lektury kolejnego numeru poświęconego polskiej wsi, w którym znakomici autorzy próbują odpowiedzieć na proste wydawałoby się pytanie: jaka jest w rzeczywistości polska wieś i czym jest dla polskiej tożsamości? Zabiegani i zapracowani mieszkańcy miast przedstawiają ją sobie jako idylliczną utopię błogiego spokoju. Z drugiej strony w bezpośrednim zetknięciu zżymają się na jej ograniczenia i prowincjonalizm, co zauważyć można w języku. Epitet „wieśniak” jest jednoznaczny. Nawet określenie „chłop” nie jest do końca neutralne.

A jednak jeśli weźmiemy pod uwagę XX-wieczne statystki, niemal my wszyscy z chłopów. Warto więc sobie zadać pytanie, na ile mówiąc o wsi, mówimy o polskim społeczeństwie? O nas samych? I czy coś nam przypadkiem nie umyka, gdy używamy łatwych generalizacji?

Przyczynkiem dla tak sformułowanego tematu jest raport z badań przygotowany przez Pracownię Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”. Zachęcamy do jego przeczytania, a także do uważnej lektury tekstów prezentowanych w numerze.

Andrzej Mencwel przedstawia nam polską wieś jako obszar właściwie niezbadany z historycznego punktu widzenia i zauważa, że bez solidnego przemyślenia naszych chłopskich rodowodów nigdy nie pozbędziemy się drwiącego stosunku do tego dziedzictwa. Anna Giza-Poleszczuk, która jest konsultantką badań „Młodzież na wsi”, przypomina, że patrząc na wieś, zapominamy o jej różnorodności. Nie ma jednej wsi, tak jak nie ma jednego miasta. Coraz trudniej także rozróżnić te dwa miejsca, szczególnie w otoczeniu wielkich aglomeracji. Wreszcie Tomasz Rakowski przypomina, że powtarzając przeróżne stereotypy na temat chłopów i wsi, zawsze pamiętać należy o kontekście społeczno-ekonomicznym i specyficznej historii gospodarczej tej części społeczeństwa.

A w rubryce „Krótko mówiąc…” jako glossa do tematu tygodnia tekst Joanny Tokarskiej-Bakir.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 

 


1. ANDRZEJ MENCWEL: Wielka mistyfikacja
2. ANNA GIZA-POLESZCZUK: Niewybaczalny grzech generalizacji
3. TOMASZ RAKOWSKI: Polskie wsie – trudne zadanie zrozumienia


Andrzej Mencwel

Wielka mistyfikacja

Odpowiadam niechętnie na kwestię zadaną mi przez redakcję „Kultury Liberalnej” – nie dlatego, że nie lubię tej redakcji i środowiska, albo że kwestię mam za nieważną. Jest wręcz przeciwnie: sympatię dla „Kultury Liberalnej” deklarowałem już parokrotnie, zaś „kwestia wiejska”, w moim rozumieniu – „chłopska”, jest bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza, także dlatego, że osobista. Ja nie jestem, co prawda, chłopskim dzieckiem, gdyż rodzice moi byli już ludźmi miasta (jeszcze przed wojną), ale przez rodzinne afiliacje (babcia, wuj, kuzyni) silnie z tym środowiskiem związanym.

Banalne, lecz mające za sobą kilka dekad doświadczenie mówi mi, że w pokoleniach, które studiowały między rokiem 1950 a 1980, ten typ afiliacji społecznej był przeważający. Mówiąc prościej – tak było wśród moich przyjaciół, kolegów, współpracowników. Jak jest teraz, tego nie wiem, ale pęd ku „licencjackiemu” chociaż wykształceniu jest na wsi i w małych miastach większy niż kiedykolwiek przedtem, a zdobywa się je kosztem wielkich wyrzeczeń. Jeśli te spostrzeżenia zestawić z wiedzą o tym, że proporcje liczbowe mieszkańców miast i wsi zostały w toku ostatnich 70 lat odwrócone (z około 30/70 proc. na około 70/30 proc.), to trzeba przyjąć, że jest to podstawowy w nowoczesnej Polsce proces społeczno-kulturowy, zmieniający istotnie substancję narodową. W pewnym sensie zajmuję się nim całe życie i wciąż nie umiem ułożyć porządnego zestawu wszystkich tego procesu następstw. Dlatego jednorazową odpowiedź na ankietę przyjmują z niechęcią. Bo właściwie, w tej kwestii – albo wszystko, albo nic.

Dlaczego padamy ofiarą wielkiej mistyfikacji, zdaje się zapytywać „Kultura Liberalna”? To znaczy dlaczego w narodzie, którego podstawą społeczną jest chłopstwo i którego elity, w przeważającej mierze, wywodzą się z chłopów, robotników i plebejuszy, rozpostarto historyczne zaciemnienie ukrywające te rodowody, a na proscenium odgrywa się komedię drwin, lekceważenia, nierzadko pogardy? Diagnoza jest słuszna: ten fałsz jest panujący i wszechobejmujący, nawet partia polityczna, na dodatek współrządząca, która ma obowiązek odrzucania go, niczego nie piśnie, jak mysz pod miotłą (czyją?).

A historycy, socjologowie, kulturoznawcy, językoznawcy i inni „specjaliści” od medialno-rynkowej poprawności? Tym bardziej niczego nie miaukną. Jedyną książkę o przemianach społecznych stulecia wydali historycy (Włodzimierz Mędrzecki, Szymon Rudnicki, Janusz Żarnowski, „Społeczeństwo polskie w XX wieku”, Instytut Historii PAN, Warszawa 2003), stanowi ona druk rzadki i nie wzbudziła żadnej dyskusji. Aby zarysować odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, trzeba by zestawić moc instytucjonalną, uwagę polityczną, środki finansowe, stan kadrowy, miejsce medialne Instytutu Pamięci Narodowej oraz Instytutu Historii PAN (a nawet wszystkich instytutów historycznych najważniejszych polskich uczelni).

To nie byłaby odpowiedź wyczerpująca, ale byłaby ona znamienna. Dowiedzielibyśmy się zapewne, że cały stosunek do historii został w Polsce zmistyfikowany, a cała nasza wiedza o społeczeństwie jest fałszywa. Z czego wynika, że trzeba tu świadomej pracy co najmniej jednego pokolenia. I dlatego niechętnie odpowiadam na doraźną ankietę.

* Andrzej Mencwel, historyk i krytyk literatury.

Do góry

***

Anna Giza-Poleszczuk

Niewybaczalny grzech generalizacji

Słowa „plebejski” i „plebejusz” mają różne odcienie i znaczenia, ale przyjęło się uważać, że bycie plebejuszem to coś poniżającego. Każdy się przed tym buntuje. Jednak z obiektywnego punktu widzenia, gdy popatrzymy na polskie społeczeństwo sprzed wojny, które w ponad 60 proc. składało się z ludzi zamieszkujących tereny wiejskie – czy też, wtedy mówiło się śmiało: chłopów, czy też chłopstwa – i weźmiemy pod uwagę nielosowy charakter strat w czasie II wojny światowej, to stanie się jasne, że Polacy są narodem plebejuszy. Nasze społeczeństwo to w przeważającej mierze dzieci, wnuki i prawnuki ludzi, którzy mieszkali na wsi.

Mimo to wieś od dawna jest solą w oku, czymś dla ogółu wstydliwym. Najchętniej byśmy się jej pozbyli – niechby się oni wszyscy przeprowadzili do miasta i wreszcie wszystko byłoby dobrze. Negatywne stereotypy dotyczące wsi są w mieście bardzo głęboko zakorzenione. Izabella Bukraba-Rylska, która jest specjalistką od socjologii wsi, pokazuje, że upowszechniały się one już w dwudziestoleciu międzywojennym. Wieś zaczęła być utożsamiana z konserwatyzmem, ciemnogrodem, hamowaniem postępu. Uważano, że mieszkający tam powinni się zmienić. Co ciekawe, wieś te stereotypy „kupiła” – jej mieszkańcy wiedzą, że są w ten sposób postrzegani. Jedną z reakcji na ten stan rzeczy jest tworzenie stereotypów „obronnych” dotyczących miasta: tempa życia, wyścigu szczurów, swego rodzaju nieludzkości, która towarzyszy „mieszczuchom” w codziennym życiu.

Te stereotypy są o tyle idiotyczne, że nie ma w tej chwili jednej wsi, tak jak nie ma jednego rodzaju miasta. Jeśli przejechalibyśmy się i popatrzyli na różne gminy – albo nawet wioski na terenie jednej gminy – okazałoby się, że są one ogromnie zróżnicowane. Wieś to już nie jest rolnictwo: w tej chwili zaledwie 1/3 ludzi mieszkających na obszarach wiejskich utrzymuje się z pracy na roli. Po drugie, istnieją też gminy, które są nazywane – dosyć niezręcznie – „rurban” – od angielskich słów rural i urban – wiejski i miejski. To wsie, które powoli stają się częściami aglomeracji, sypialniami wielkich miast. Dawna ludność miesza się w nich z napływową. W tej sytuacji rozróżnienie pomiędzy wsią a miastem staje się coraz trudniejsze. Tymczasem większość z nas nadal myśli dychotomicznie: albo wieś, albo miasto. Podobnie na dwie grupy dzielimy same wsie. To dla nas albo zacofany ciemnogród, albo sentymentalny skansen wsi spokojnej, wsi wesołej. Brakuje nam perspektywy realistycznej, która pozwala spojrzeć na wieś trzeźwym okiem, zobaczyć, jakie mamy tam wartości, jakie wiążą się z nimi szanse i jak twórczo można tam żyć. Stereotypy są z jednej strony niezbędne – ułatwiają nam poruszanie się w świecie – ale z drugiej, są niezwykle niszczące, ponieważ sprawiają, że myślimy o wsi bezalternatywnie: albo się ona będzie „kisiła”, będzie dalej taka, jaka jest, albo zamieni się w miasto. Ani jedno, ani drugie stwierdzenie nie jest ani realistyczne, ani prawdziwe.

Wieś nie potrzebuje ucywilizowania – to nie kraina barbarzyńców, którym mamy przekazać podstawowe zdobycze cywilizacji. Naszym zadaniem jako badaczy może być co najwyżej wskazanie możliwości, udzielenie pomocy w rozwijaniu talentów. Tych talentów na wsi nie brak, co bardzo dobrze pokazuje raport napisany przez Agnieszkę Strzemińską i Marię Wiśnicką. Jest tam masa uzdolnionych ludzi, którzy mają jednak trudności w ekspresji swoich możliwości. Dobrze, że pojawiają się osoby, które tam autentycznie chcą być i na miejscu wiele robią. Są takie stowarzyszenia, jak Tratwa, która ma bardzo dużą moc oddziaływania na terenach, na których rezyduje. Problem polega na tym, że nie mamy pomysłu na wieś, poruszamy się w tej fałszywej dychotomii, uważając, że albo ona będzie taka, jaka jest, albo w ogóle zniknie. Tymczasem jeśli pojedziemy do Francji, do Wielkiej Brytanii, to widzimy cudowną wieś. Ci, którzy tam mieszkają nie różnią się pod względem wartości czy możliwości życiowych od tych, którzy mieszkają w mieście. To nasz ogromny błąd, ale i grzech, że nadal widzimy wieś ciągle jako ciężar. Analizy specjalistów pokazują, że po II wojnie światowej Polska została odbudowana głównie kosztem wsi – zarówno pod względem zasobów ludzkich, jak i materialnych. Podobnie mówi się dziś o transformacji po roku 1989. Cena ekonomiczna, którą przyszło wsi zapłacić, jest większa niż miasta.

Na mieszkańców wsi powinniśmy więc spojrzeć jak na ludzi, którzy mają po prostu mniej możliwości i bardzo dotkliwie za to płacą. Najważniejsze konstatacje raportu Stoczni są dwie: po pierwsze ten raport mi uświadomił, jak bardzo krótki horyzont wyboru mają ludzie młodzi i dzieci na wsi, bo tam się wszystko rozstrzyga do piętnastego roku życia. My w mieście możemy zabalować: zrobić później maturę, zdecydować się na zmianę kierunku studiów w wieku 28 lat, mamy dostęp do innych form kształcenia; natomiast piętnastolatek na wsi, jeżeli po gimnazjum nie pójdzie dalej, to nigdzie nie pójdzie – zostanie prawdopodobnie uwięziony na zawsze. Im jest w ogóle trudniej kształtować swoje życie, a jednocześnie – i to jest ta druga obserwacja – mają tak ogromnie ograniczony horyzont alternatyw. My w mieście widzimy bardzo wiele rzeczy, spotykamy wielu ludzi. Nasz świat jest bogaty i heterogeniczny – tam jest ograniczony krąg osady, czterystu-pięciuset osób, wszyscy się znają, z własnego doświadczenia mogą wiedzieć, co to znaczy być nauczycielem, lekarzem, pielęgniarką, ale mogą nie mieć pojęcia, co to znaczy być dziennikarzem, brokerem giełdowym, więc siłą rzeczy te wybory, których się dokonuje, są wyborami z niesłychanie ograniczonej puli. Dlatego dziewczęta z obszarów wiejskich szczególnie często studiują pedagogikę – nie dlatego, że są mniej zdolne, ale dlatego, że wiedzą, co potem mogą robić. Gdyby poszły na politechnikę, nie miałyby bladego pojęcia, co to znaczy. To jest rzecz naprawdę kluczowa. Marzyłoby mi się, aby te dzieci zamknięte, uwięzione gdzieś daleko od szosy i bez komunikacji pekaesowej, miały kontakt z kimś starszym, kto im podpowie, może i przyjedzie od czasu do czasu. Nie myślę tutaj o wyciąganiu z sytuacji trudnych, ale myślę o takim zwykłym ludzkim kontakcie. Nie chodzi też o Judyma i Siłaczkę, przecież ludzie, którzy tam mieszkają, są bardzo dumni, tak jak my wszyscy, nikt nie lubi, żeby ktoś się nad nim pochylał.

Przykładem takiego negatywnego pochylenia się są przedstawiania wsi czy obszarów popegeerowskich w popkulturze. To jest brak społecznej wyobraźni. Jak się muszą czuć ludzie, których to dotyczy, i którzy w tym krzywym zwierciadle niekoniecznie się rozpoznają? Jednocześnie mając świadomość, że są tak postrzegani? Wielką szansą, ale i obowiązkiem – być może przede wszystkim socjologów – jest otwarcie nowej formy i płaszczyzny komunikacji.

W przeciwnym wypadku nasz poziom wiedzy o wsi pozostanie równie niski jak jest obecnie. Nie znamy polskiej wsi głównie dlatego, że nie chcemy na nią patrzeć, mamy z góry powzięte przekonania na jej temat, a poza tym mamy tę nieszczęsną tendencję do generalizowania. Winna jest przenikająca naszą kulturę wszechogarniająca skłonność do oceniania. Wszyscy czują się uprawnieni do tego, by wszystkich osądzać, co z drugiej strony sprawia, że każdy z nas ma głęboki lęk przed byciem osądzanym. Czasem mam wrażenie, że w raportach i diagnozach pojawia się oskarżycielski ton i straszliwa skłonność do szufladkowania. Dostrzegam także brak otwarcia i brak zrozumienia, bo jeśli ludzie na wsi są „konserwatywni” – cóż za straszne sformułowanie! – jeśli się kurczowo się tego trzymają, to być może mają ku temu powód, być może mają wrażenie, że bez tego utoną? Według mnie w dyskursie o wsi brakuje zwykłej ludzkiej dobroci i gotowości do zrozumienia drugiego człowieka. Zamiast tego wolimy osądzać i operować gotowymi schematami. To zamyka nam drogę do zmiany, bo nikt takiego języka nie przyjmie.

*Anna Giza-Poleszczuk, profesor socjologii. Konsultantka projektu „Młodzież na wsi”.

Do góry

***

Tomasz Rakowski

Polskie wsie – trudne zadanie zrozumienia

Warto wciąż uświadamiać sobie, że kiedy myślimy o współczesnej wsi, to ciąży gdzieś nad nami obustronna, pełna napięcia historia stereotypizacji, relacja istniejąca od bardzo dawna. W dyskursach publicznych, często wytwarzanych w środowiskach elit, pojawiają się często czarno-białe stereotypizacje: te negatywne, pogardliwe i te pozytywne, romantyzujące. Ten biało-czarny stereotypowy obraz wsi jest, jak wielokrotnie wskazywano, trudny to przekroczenia, trudno się z niego wydostać. Choćby przez to, że bardzo łatwo przejść od jednej skrajności w drugą, na przykład wtedy, gdy obraz pozytywny, romantyzujący, pod wpływem nowych zjawisk transformacji ustrojowej zamienia się w swoje przeciwieństwo: np. pracowitość i umiejętność naprawienia choćby najróżniejszych urządzeń rolniczych czy nawet ich konstruowania (maszyny-samoróbki, ciągniki typu SAM, warto przejrzeć np. to, co gromadzi artysta Łukasz Skąpski – jego „Maszyny”) pracy zamienia się w obrazy nieudolności i lenistwa.

Być może obecnie te stereotypizacje współcześnie coraz bardziej się zacierają, słabną, ale na pewno bardzo ważne jest to, jak stereotypy dotyczące wsi odżywały w ciągu ostatnich dwudziestu lat transformacji ustrojowej.

Warto zauważyć, że na polskiej wsi istnieją wzory działania i radzenia sobie pochodzące jeszcze z poprzednich stuleci. Chłopi od dziesiątek lat nieformalnie organizowali się i działali przeciw różnego rodzaju dominacjom (dominacja dworu, aparatu państwowego), czy trudnej sytuacji materialnej (bieda na przeludnionej, nawet głodującej przed wojną polskiej wsi). Po II wojnie światowej, za czasów PRL, można by przecież odtworzyć historię takiej swoistej samoorganizacji. W opracowaniach socjologów, etnografów i antropologów podkreśla się przede wszystkim umiejętność działania na granicy widzialności, na granicy prawa, radzenia sobie wbrew systemowi. W latach PRL-u, ta zaradność i umiejętność nie tylko organizowania się, ale i maksymalnego wykorzystania przywilejów, spowodowała, że do tej pory np. lata 70. („za Gierka”) uważane są tam za coś w rodzaju złotego wieku. Mówi się i wspomina o czasie rozwoju, o dostępie do różnych kredytów, środków ochrony roślin, nawozów. Był w tym właśnie duży element samoorganizacji i samostanowienia, działania w taki sposób, że np. polityka lokalna stawiała jakoś opór „zewnętrznej” polityce państwowej, ludzie w lokalnych władzach byli bardziej „swoi”, realnie działali na rzecz wspólnoty. Choć część tamtych bogatych i ważnych procesów nadal się toczy, w latach transformacji, te elementy radzenia sobie, twórczego dostosowywania się do sytuacji zaczęto ujmować wybiórczo, pozbawiać kontekstu, wewnętrznego skomplikowania, a w rezultacie stygmatyzować je jako sposoby życia w jakiś sposób negatywne, nie nadążające za przemianami cywilizacyjnymi albo nawet działające pod prąd obowiązującej wizji transformacji. Myślę tu o skwapliwym korzystaniu ze wszelkich świadczeń społecznych, emerytalnych, rentowych i wpisywania ich natychmiast w inwestycje rolnicze. Wiąże się z tym poczucie wyjątkowej wartości tego stałego dopływu gotówki, renty, emerytury – ktoś mógłby przecież pomyśleć że przejaw „mentalności roszczeniowej”. Można jednak przeczytać znakomite raporty antropologiczno-ekonomiczne Grażyny Jaworskiej i Wojciecha Pieniążka, jeszcze z lat 90., zrozumieć, że to naznaczanie stałych świadczeń rent jest też jakąś pochodną niestabilności świata, w którym działają rolnicy: uzależnieni od dzieci, kiedy się zestarzeją, uzależnieni od faz urodzajów i nieurodzajów, a po roku ‘89 także od zmiennych, niezrozumiałych dla nich koniunktur i dekoniunktur oraz deprecjacji ich produktu – produktu (żywności) kluczowego przez dekady, w gospodarce PRL.

Coś, co nazwalibyśmy roszczeniowością, stanowi więc jakiś rodzaj historycznie wytworzonej postawy, sposobu działania mieszkańców wsi, mający umożliwić multiplikowanie różnych, potrzebnych im zasobów. W tym sensie, można o niej mówić jako o postawie paradoksalnie aktywnej, jak czyni to choćby Amanda Krzyworzeka w swojej pracy doktorskiej o rolniczych strategiach przetrwania, gdzie w znakomicie działających przedsiębiorstwach rolnych, o kilkusettysięcznych dochodach rocznych emerytury rodziców (pewne) były bardziej cenione niż wielotysięczne dochody (niepewne). Zarzut roszczeniowości jest więc tylko jednym z przykładów na to, jak trudno jest rozszyfrować ciążące na wsi stereotypy i projekcje różnego rodzaju środowisk, w tym elit kształtujących publiczne dyskursy.

Badacze wsi wiedzą również, że wieś wsi nierówna. Po pierwsze dlatego, że istnieją poważne zróżnicowania regionalne i historyczne. Inaczej funkcjonuje społecznie i ekonomicznie rozwarstwiona wieś wielkopolska, zupełnie inaczej – ta w województwie Świętokrzyskim czy na południowym Mazowszu, gdzie gospodarstwa są niewielkie, rozwarstwienie – historycznie, po uwłaszczeniach nie powstało, aż takie duże, a gdzie za to wsie te wciąż borykają się z przeludnieniem. Po drugie, niespójne wydaje się często postępowanie mieszkańców wsi. Istnieją regiony, gdzie wytworzyły się już mocne, zmodernizowane style życia – a jednak te same osoby, które osiągnęły sukces ekonomiczny, potrafią posługiwać się takimi wyrażeniami, które wskazywałyby na ową „mentalność postkomunistyczną”, czy postawę „wyuczonej bezradności”. Rzeczywistość wsi i dyskurs, którym posługują się jej mieszkańcy, trudno jest zrozumieć, ponieważ mieszają się w nich nie tylko elementy rzeczywistości i myślenia ekonomicznego, ale całość nastawienia do świata i pewnego rodzaju moralność, moralna wizja świata, moralna ekonomia. Po trzecie, trzeba zrobić rachunek szans i ograniczeń. Bywa, że mamy do czynienia ze świetnie funkcjonującymi przedsiębiorstwami czy z młodzieżą – dziećmi rolników, studiującymi, przemieszczającymi się, poruszającymi swobodnie między wsią a miastem (zob. tekst Amandy Krzyworzeki pt. „Wieś – miasto. Gdzie leży granica?”) Różnica między tymi dwiema sferami (miasto-wieś) wtedy się zaciera. Często jednak nad szansami przeważają ograniczenia, jeśli chodzi o możliwości młodych czy dzieci na wsi – pochodzą z lepiej albo gorzej sytuowanych rodzin, stać ich lub nie na edukację, na dojazdy, uczestnictwo w kulturze. Wiele zależy wówczas od tego, w jakiej kondycji jest solidarność danej miejscowości – jak w badanych przeze mnie wsiach pod Szydłowcem, że ludzie na różne sposoby jakoś się organizują, a przez to – wspierają.

Jeśli zatem dzisiejszej wsi można zadać dziś jakieś naprawdę istotne pytania, to wskazałbym przede wszystkim na to, że one musza się zmienić, że trzeba dopiero na nowo odkryć, jak badać współczesną wieś (zob. np. wnoszący nowe rozpoznania raport Pracowni Badań i Innowacji Społecznych Stocznia pt. „Młodzież na wsi”). Po pierwsze – jak współistnieją ze sobą dwie sfery, z których jedna to miejsce nieformalnego życia społecznego, związanego z tradycjami organizowania się, działania w obliczu trudności a druga – konieczności budowania przez młodych ludzi na wsi swojej drogi wyjścia z rodzimych miejscowości – by zdobyć pracę w większych miastach; czy też – pozostania, albo powrotu, po ukończeniu fachowego, rolniczego wykształcenia. To różne wsie – różne Polski. Nie ma i nigdy nie było jednej „polskiej wsi”. A wtedy wciąż pozostaje nam pytanie, tylko na innym poziomie, stawiane już zawsze w lokalnych i ponadlokalnych kontekstach: na ile to wyobrażenie, że „wieś” to miejsce, gdzie nie ma możliwości pracy, bo i tak nic się nie wydarzy, jest pewną siłą ciążenia negatywnego stereotypu, a na ile społecznie, ekonomicznie czy strukturalnie warunkowaną rzeczywistością?

* Tomasz Rakowski, etnolog, antropolog kultury i kulturoznawca, lekarz. Zajmuje się antropologią społeczności zubożałych i zdegradowanych, metodologią badań społecznych, fenomenologią antropologiczną i etnograficznie zorientowaną animacją kultury. Adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, stały współpracownik Instytutu Kultury Polskiej UW. Autor książki Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego” (Gdańsk, słowo/obraz terytoria, 2009).

 

** Niniejszy tekst powstał na podstawie rozmowy z Autorem. Opracowały: Anna Piekarska, Ewa Serzysko i Karolina Wigura.

Do góry

***

* Koordynacja tematu tygodnia: Ewa Serzysko
** Autor rysunku: Wojciech Tubaja

„Kultura Liberalna” nr 129 (26/2011) z 28 czerwca 2011 r.