Piotr Kieżun

Public czy intellectual? Przypadek Luca Ferry

Gdy ponad miesiąc temu Dominique Strauss-Kahn został zatrzymany na lotnisku w Nowym Jorku pod zarzutem gwałtu na hotelowej pokojówce, we Francji rozwiązał się medialny worek z podobnymi skandalami. Nagle o nachalnym zachowaniu byłego szefa MWF przypomniała sobie dziennikarka Tristane Banon, a dwa tygodnie po aresztowaniu DSK ze stanowiska szefa Służby Cywilnej został usunięty Georges Tron, oskarżony o napastowanie seksualne dwóch pracownic urzędu gminy Draveil.

Ale najwięcej szumu narobił chyba Luc Ferry, filozof i minister edukacji w rządzie Jean-Pierre’a Raffarina, wspominając pod koniec maja w Canal+ o pedofilskim wybryku „pewnego byłego ministra”. „Były minister” miał zostać zatrzymany przez marokańską policję podczas orgii z młodymi chłopcami, urządzonej przed laty w hotelowym pokoju w Marrakeszu. Ferry nie wymienił jego nazwiska, ale podkreślił, że wszyscy powinni skojarzyć, kim jest ów jegomość. Media szybko podchwyciły temat i na celownik wzięły Jacka Langa, który z podobnymi zarzutami spotkał się w połowie lat 90.

Oczywiście skandale seksualne w nadmiernej ilości również mogą się przejeść. Ta ostatnia sprawa jest jednak interesująca również z innego powodu. Nie tyle z uwagi na oskarżonego, co na oskarżyciela. O ile bowiem z braku dowodów nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności za domniemaną pedofilię, o tyle francuska prasa zaczęła mnożyć pytania o samego Luca Ferry i jego intencje. Wiele osób podejrzewało go o prowokację. Chęć zwrócenia na siebie uwagi za pomocą nie do końca sprawdzonych insynuacji.

Podejrzenia te nie były do końca bezzasadne. Problem z Lukiem Ferry polega bowiem na tym, że należy on do całkiem sporego grona francuskich intelektualistów, którzy zrobili ogromną medialną karierę i w zasadzie nie wychodzą ze studia telewizyjnego. Tak jakby za maksymę życiową wzięli znane słowa biskupa Berkeleya. Pojawiają się więc wszędzie i jako filozofowie wypowiadają się na każdy możliwy temat.

Najlepszym przykładem le philosophe médiatique jest słynny BHL, czyli Bernard-Henri Lévy, którego przed laty brytyjski „The Observer” nazwał „francuską mieszanką Melvyna Bragga, J.K. Rowling i Davida Beckhama”. BHL wydaje książkę co rok, od czasu do czasu pojawia się na okładce niektórych brukowców, jeździ w najbardziej zapalne miejsca na świecie, by własną piersią bronić praw człowieka, i udziela nieskończonej liczby wywiadów. Nie mniej ważnym punktem jego biografii jest również żona – może nie najmłodsza, ale jednak wciąż wyzywająca Arielle Dombasle.

Luc Ferry nie ma może tak barwnego życia i daleko mu do fenomenu BHL, jednak jego status medialnej gwiazdy francuskiego życia intelektualnego jest niepodważalny. W sumie nic w tym złego. Pytanie tylko, czy ta publiczna nadbudowa ma solidną naukową bazę. Luc Ferry to w końcu filozof. I tu wątpliwości zaczynają się mnożyć. Tym bardziej, że sam Ferry stał się dwa tygodnie temu bohaterem jeszcze jednego skandalu.

Oto Vincent Berger, kierujący Uniwersytetem Paris-Diderot, na którym Ferry jest zatrudniony od 1996 roku, zażądał od niego zwrotu pensji za 192 godziny wykładów. Przyczyna była prosta: Ferry ani razu nie pojawił się na uczelni. Początkowo usprawiedliwieniem było pełnienie funkcji ministra, później objęcie stanowiska przewodniczącego Rady ds. Analiz Społecznych (Conseil d’Analyse de la Société) utworzonej na potrzeby prezydenta Sarkozy’ego. Jednak gdy na jesieni 2010 weszła w życie ustawa o autonomii uniwersytetów, akademia zaczęła liczyć pieniądze, a gazety wszystkie zaszczytne funkcje, które w czasie swoich „wagarów” obejmował Luc Ferry. „Le Nouvel Observateur” naliczył ich przynajmniej pięć: oprócz wymienionej Rady ds. Analiz Społecznych, Radę ds. Analiz Ekonomicznych, Narodową Radę Etyki, Agencję Służby Cywilnej i Komitet Balladura. Do tego inne różnorodne inicjatywy jak czteropłytowy kurs „Zrozumieć Kanta” (Kant expliqué), własny program na kanale La Chaîne Info, a także autorską rubrykę w „Le Figaro”.

Oczywiście można powiedzieć, że są to działania niezwykle pożyteczne i nie ma co się tak oburzać na nieobecność w murach uczelni. Wystarczy przecież przypomnieć Jerzego Stempowskiego, który objąwszy przed wojną rządową synekurę, ograniczył się do czytania książek. To nic, że z uszczerbkiem dla dobra urzędu. Za to z wielkim pożytkiem dla polskiej kultury. Pytanie tylko, czy tak może o sobie powiedzieć Luc Ferry. Być może jesteśmy niesprawiedliwi i zbyt łatwo szermujemy wyrokami. Jego przykład pokazuje jednak wyraźnie, że w przestrzeni zdominowanej przez media masowe granica pomiędzy tzw. publicznym intelektualistą a zadowoloną z siebie intelektualną wydmuszką jest niezwykle cienka.

Na koniec warto być może dodać jeszcze jeden smaczek. Swoją ostatnią książkę Luc Ferry zatytułował „Antykonformista” (L’Anticonformiste) . To jego intelektualna autobiografia.

* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury liberalnej”

„Kultura Liberalna” nr 129 (26/2011) z 28 czerwca 2011 r.