Łukasz Jasina

Michael Bay – męczeństwo pana samochodzika. O Transformersach 3

Kinematografia amerykańska – zwłaszcza w jej skrajnie hollywoodzkim wydaniu – wydaje się być zjawiskiem godnym zaufania. Filmy tam powstające powstają po coś! Zazwyczaj po to, by korzystna inwestycja przyniosła zysk. Ergo – film musi nadawać się do obejrzenia, choć krytyków zachwycać nie musi. Renoma artystyczna Michaela Baya nie jest czymś, co pobudza kogokolwiek do dyskusji. Nie jest to możliwe, albowiem zjawisko takie jak „renoma Baya” nie istnieje. Niemniej filmy, które reżyserował podobały się czasami publiczności – nawet niżej podpisany wzruszył się wszak na „Armagedonie”. Mimo kolejnych Złotych Malin telewizje serwują nam do dziś powtórki „Twierdzy” czy „Pearl Harbor” w porach niezłej oglądalności. Niestety w 2007 roku reżyser wpadł w pułapkę i obecnie realizuje już trzecią cześć filmu o przygodach „Transformersów” – znanych mojemu pokoleniu głównie za sprawą reklam z początku lat 90. namawiających do ich kupienia oraz z niemożności ich nabycia w dobie ówczesnego kryzysu. Jednak marzenia dziecinne gruchocze Bay dokumentnie, przetwarzając historię mechanicznych stworów na jeden z najgorszych filmów, jakie widział świat.

Po pierwsze „Transformers 3” niszczy ideę prymitywnego filmu rozrywkowego. Film takowy nie nosił w sobie żadnych głębszych wartości, ale był chociaż porządnie zrealizowany. Tutaj montaż dowodzi raczej amatorstwa, a efekty specjalne przypominają komputerowe gry zrealizowane gdzieś na poddaszu. Efektu 3D – jakże miłego dla zaprzyjaźnionego z multipleksową estetyką oka – po prostu nie zauważamy.

„Transformers 3” jest również hańbą i obrazą dla prostych, ale jakże wesołych w swoim przesłaniu filmów o bezgranicznym sukcesie amerykańskiego patriotyzmu sprzymierzonego ze swawolną efektywnością pojedynczych przedstawicieli narodu. „Patriota”, „Armagedon” czy „Pearl Harbor” były w swej dziedzinie perełkami. Tutaj ideały serwowane są w sposób świadczący o śmiechu ogarniającym reżysera i scenarzystów. Zaletą filmowców takich jak Bay było to, że chociaż oni wierzyli w swoją sztukę. Widzom czasem się coś z tego entuzjazmu udzielało. Teraz jednak zabrakło nawet tego.

Niewiele wspólnego mają też „Transformersi” z zalewającymi ostatnio kina adaptacjami „marvelowskich” komiksów i czymś, co można nazwać renesansem amerykańskiego eposu komiksowo-bohaterskiego. Chyba że uznamy je za jego parodię.

Porządny filmowiec nigdy nie zepsuje swojego dzieła do końca. W wypadku „Transformersów” przed ostatecznym blamażem ratują film kreacje epizodyczne: Johna Turturo i Johna Malkovicha. Turturo ogrywa tu wprawdzie kopię „Dwóch gniewnych ludzi”, a Malkovich zbyt mocno nawiązuje do „Tajne przez poufne” Coenów, ale cóż, nie możemy narzekać… Męczeństwo naszych gałek ocznych – wzorem męczeństwa historycznego – musi przynieść jakiś pozytywny efekt. W tym wypadku jest nim stwierdzenie, że nawet w „Transformers 3-3D” dobry aktor jest w stanie dobrze zagrać. Reżyser nie miał z tym, zdaje się, nic wspólnego.

Mecenasem produkcji tego typu jest wredny, kapitalistyczny producent – nie jest więc moją sprawą krytykowanie jego wydatków. Niemniej rzec to muszę: czyż nie lepiej byłoby roztrwonić tych kilka miliardów? Jest wszak tyle kurortów i drogich alkoholi (że już nie wspomnę o gangach motocyklowych), które można wspomóc. W każdym wypadku efekt byłby lepszy niż to, co oglądać mogliśmy na ekranie (swoją drogą: rzeczywiście dobrej jakości oraz z perspektywy równie przyjemnego krzesła).

* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”

„Kultura Liberalna” nr 131 (28/2011) z 12 lipca 2011 r.