Jacek Wakar

W stylu noir

Zjawisko to już wielokrotnie opisywano, no bo i w rzeczy samej nie zauważy go chyba tylko ślepiec. Księgarskie półki zalegają kryminały i thrillery różnych autorów, najróżniejszej proweniencji. Powodzenie „Millenium” Stiega Larssona przeszło najśmielsze oczekiwania, przyniosło dodruki, wydania w trójpaku, wreszcie audiobook. Sam widywałem w autobusach i tramwajach ludzi z opasłymi tomami trylogii szwedzkiego pisarza pod pachą. Larsson zmobilizował chyba do lektury także tych, którzy na co dzień raczej książek nie biorą do rąk. Tymczasem o Blomqviście i Lisbeth Salander dyskutowało się niemal tak, jak niegdyś o ostatnim odcinku „Kojaka”. Żeby czytać Larssona, nie trzeba było niemal żadnego rozeznania, znajomości innych pozycji choćby z tej samej konwencji. Wystarczyło samozaparcie – w końcu każda z tych książek liczy 700 stron z okładem.

Sam przeczytałem Larssona łapczywie, bo czytanie go dawało samą przyjemność. I to przyjemność bezinteresowną, bo niewymagającą niczego w zamian. Dobrze jest czasem wziąć książkę i całkiem się wyłączyć. „Millenium” gwarantowało to w stu procentach. Trylogia szwedzkiego pisarza nadal znajduje się na listach bestsellerów, przy kurczących się masowo nakładach bije, jak się zdaje, kolejne rekordy. A jednak jakoś nie tęsknię do jej bohaterów. Gdy odkładałem trzeci tom, myślałem o tym, że szkoda, że Larsson nie zdążył napisać więcej. A jednocześnie zastanawiałem się, że może to i dobrze, że nie skręcił jeszcze bardziej w kierunku, w którym szła ostatnia część – gdzie żywych ludzi zastępuje nie do końca określone, schowane pod maską najnowocześniejszych technologii zło. Dziś myślę sobie, że „Millenium” trafiło na swój czas. Żeśmy je wtedy przecenili, idealnie skrojonemu produktowi przyznając na wyrost etykietkę sztuki. Tymczasem jest to czysty pop. Zabawka krótkotrwałego użytku, chyba nic więcej.

Przypomniałem sobie o Larssonie i jego powieściach, kiedy czytałem (i czytam nadal) epicki thriller Jamesa Ellroya „Krew to włóczęga” (wyd. Sonia Draga 2011). Ellroy to dziś żyjący klasyk gatunku, znamy go w Polsce z wielu książek, z których największy rozgłos zyskały „Tajemnice Los Angeles” i „Czarna Dahlia”. „Krew to włóczęga” to rzecz stosunkowo nowa, powstała w 2009 roku. I wyjątkowo jak na kryminał obszerna – liczy, bagatela, 850 stron. Przypomniałem sobie o Larssonie dlatego, że brudna, nieubłagana literatura amerykańskiego pisarza nie ma z „Millenium” prawie nic wspólnego. Tam jest przyjemnie, a tu nagromadzenie okrucieństwa, rysunek postaci, obraz rzeczywistości każą co jakiś czas przerywać lekturę z myślą o oczyszczającej kąpieli. Ellroy przedstawia bowiem reportaż z piekła, jakim była i jakim jest Ameryka, na dodatek nie ma w tym niczego szczególnie pociągającego. Korupcja, brudna polityka, lepki seks, brak jakichkolwiek złudzeń, gdy idzie o naturę człowieka i świata. Wszędzie już nie brud, a szlam, wszyscy w tym umoczeni, sparszywiali, podli. Przemoc w wersji tak ekstremalnej, że wręcz przerysowanej, a mimo to wiarygodnej. W natężeniu trudnym do wytrzymania dla przeciętnego czytelnika. I wszechogarniające poczucie bezsensu, wzmagane przez kolejne śmierci. Ofiary nie pomagają w zaprowadzeniu porządku, nie przybliżają nikogo do sprawiedliwości. Ugruntowują tylko jeszcze mocniej zwycięstwo bezprawia, które staje się obowiązującą wszem i wobec normą.

Metoda Ellroya polega na całkowitej bezkompromisowości. Jego styl określano jako telegraficzny, bo rzeczywiście pisarz niezwykle rzadko pozwala sobie na bardziej rozbudowane opisy, zazwyczaj poprzestając na krótkich zdaniach-komunikatach. Są monotonne, powtarzają się do znudzenia, jakby Ellroyowi nie zależało na uwiedzeniu czytelnika. Nie kokietuje go też brawurową akcją, bardziej pochłaniają go opisy szarych przestępczych działań. Kiedy się czyta amerykańskiego autora, ma się poczucie, że jest to prawdziwy współczesny egzystencjalista, który postanowił odmalować świat w całej jego przytłaczającej beznadziei. Powiedzieć „jest jak jest” i nikomu nie fundować łatwych słów pocieszenia.

Czytanie Ellroya, a czasem uporczywe brnięcie przez „Krew to włóczęga” przypomina jeszcze jedno. Otóż cały ten zalew szwedzkich czy – szerzej mówiąc – skandynawskich kryminałów nijak się ma do tego, co w tym gatunku najwspanialsze. Do tonacji noir, do Hammetta, Chase’a, a przede wszystkim do Raymonda Chandlera. Do niego wracam permanentnie, zapewne „Żegnaj laleczko” i „Siostrzyczkę” zmieściłbym w prywatnym Top 10 wszechczasów. Dlatego na deser początek „Siostrzyczki” właśnie, bez zbędnego przecinka.

„Na matowym szkle w drzwiach czarną, łuszczącą się farbą namalowano napis «Philip Marlowe… detektyw». Są to umiarkowanie obskurne drzwi na końcu umiarkowanie obskurnego korytarza w budynku, który był zapewne nowy, ale w czasach, gdy łazienka z kafelkami stanowiła ostatnie słowo cywilizacji. Drzwi są zamknięte, ale obok, na drugich, widnieje ten sam napis, i te już są otwarte. W środku nie ma nikogo, tylko ja i wielka końska mucha. Możesz wejść – chyba że jesteś z Manhattan w stanie Kansas” (przekład Piotr Kamiński, wyd. Iskry 1983).

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 132 (29/2011) z 19 lipca 2011 r.