Jacek Wakar

Generał

To była jedna z najciekawszych premier zakończonego właśnie sezonu teatralnego. Na scenie mundur jako widomy znak dawnej chwały. Bohater poruszający się mechanicznym krokiem nakręcanego truchła, mówiący niczym matowo brzmiący automat. Trawiony obsesjami, które już było trudno oddzielić od rzeczywistości. Za oknem demonstrują jego przeciwnicy, nowe władze szykują byłemu dyktatorowi proces. Ten spędza w zamkniętym czerwonymi kotarami salonie jak z filmów Davida Lyncha swą ostatnią noc – noc generała. Na koniec włącza szpulowy magnetofon, powtarzając gest Beckettowskiego Krappa. Zaczyna swą spowiedź…

Mówię o „Generale” Jarosława Jakubowskiego, wystawionym w warszawskim Teatrze IMKA przez Aleksandrę Popławską i Marka Kalitę, który jednocześnie zagrał tytułową postać. Choć od premiery minęło sporo czasu, chodzi wciąż za mną to przedstawienie. Pamiętam, że wtedy w kwietniowy wieczór publiczność się podzieliła. Niektórzy, jak ja, chłonęli spektakl w napięciu, jak najlepszy thriller. Inni narzekali na uproszczenia, wytykali oczywistości i natrętną publicystykę. Sam zresztą bałem się tej inscenizacji. Choćby ze względu na wymóg poprawności. Bo czy nie byłoby zgodne z oczekiwaniami tak zwanej dobrej publiczności, by generała choć trochę wybielić, by zrobić z niego postać złamaną, przytłoczoną wagą swych dylematów? Generał w takim ujęciu stałby się – tu nie mam nic przeciwko – bohaterem tragicznym oraz – co znacznie trudniej mi zaakceptować – godnym współczucia. Prawdopodobnie łatwiej byłoby mi przyjąć spektakl – akt oskarżenia przeciw dawnemu przywódcy i reprezentowanemu przez niego systemowi. Szczęśliwie twórcy uniknęli obu pułapek. Nie próbowali bynajmniej rozgrzeszać dawnego władcy, nie osunęli się też w najprostszy z nim rozrachunek. Udowodnili, że o zdarzeniach, które nie zdążyły zatrzeć się w pamięci sporej części widowni, warto opowiadać nie wprost, nie we wszechobecnej w polskim teatrze dziś skali jeden do jednego. Można inaczej – poprzez stopniowanie napięcia, odrealnienie świata przedstawionego, ucieczkę ku mrocznej fantasmagorii.

Kalita i Popławska i tak uszyli swój spektakl prostszym ściegiem niż Jakubowski skonstruował dramat. U literackim oryginale okazywało się, że cały proces był umiejętnie podtrzymywaną przez otoczenie generała mistyfikacją, bowiem on sam mógł funkcjonować w miarę normalnie jedynie w stanie permanentnego, choćby urojonego, oblężenia. Na scenie IMKI dominował realistyczny plan, choć postaci przypominały często nie ludzi z krwi i kości, ale upiory. Ciarki szły po plecach, gdy na ostatnią suto zakrapianą imprezę wpadali do dawnego przełożonego generałowie Florian i Czesław. Popijali gorzałę, szli w opętańczy taniec, wspominając dawne dobre czasy. Bez cienia skruchy, a z żalem, że się skończyło. I jeszcze z cieniem groźby, że dawne włości da się odbudować, bo są papiery, którymi można ludzi unicestwić. Popławska i Kalita dali swemu spektaklowi muzyczny podkład złożony z najważniejszych piosenek tamtych czasów. Była więc choćby Brygada Kryzys z „Centralą”, był Grzegorz Ciechowski z „Nie pytaj o Polskę”. Znów chwyt aż nadto zrozumiały, a wrażenie kolosalne. W efekcie dostaliśmy przedstawienie, które mrozi krew. Dramat Jakubowskiego uważam za najważniejszą polską sztukę od „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej. I ostateczny dowód, że teatrowi opłaca się wkraczać na niezbadane dotąd przez siebie terytoria, tak dobrze dla odmiany znane chociażby kinu.

O „Generale” przypomniałem sobie, czytając wywiad z Wojciechem Jaruzelskim, który w tygodniku „Wprost” (nr 30/2011) przeprowadził Zbigniew Hołdys. Jaruzelski kontra dawny lider Perfectu – to zestawienie jest chwytem doskonałym. Nie trzeba przecież szczególnego rozeznania, by przypomnieć sobie zaangażowane protest songi Perfectu, by nie mnożyć tytułów: „Chcemy być sobą” śpiewane przez tłumy w wersji „Chcemy bić ZOMO” albo „Nie bój się tego wszystkiego” przerabiane na „Nie bój się tego Jaruzelskiego” (o czym skądinąd przypomina w rozmowie sam Holdys). Zatem z jednej strony generał, a z drugiej ikona ruchu oporu. To wygląda i brzmi – nic dziwnego, ze poszczególne zdania z wywiadu cytowały potem liczne portale internetowe.

Redakcja zatem zdała egzamin z profesjonalizmu, osiągnęła swój cel. A jednak lekturze towarzyszą ambiwalentne odczucia. No bo to świetny trick, gdy Hołdys na samym początku pokazuje Jaruzelskiemu własną gitarę – swą jedyną broń – proponuje, by ten sobie na niej „bzdriangnął”. Tyle że dalej pod pytaniami ludzkimi i oczywistymi („takimi, jakich jeszcze nikt dotąd generałowi nie zadał” – reklamuje na okładce „Wprost”) kryje się obrona Jaruzelskiego. Hołdys jest zbyt mało dociekliwy, by swymi pytaniami sprawić generałowi jakikolwiek kłopot. Owszem, Jaruzelski wspomina o straszliwych dylematach poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego, o lęku przed interwencją ze wschodu, o groźbie wojny domowej. Zwierza się nawet z myśli samobójczych. Hołdysowi, najwyraźniej uczciwie przejętemu swą niecodzienną rolą, brakuje jednak siły i być może historycznej wiedzy, by słowa rozmówcy na bieżąco weryfikować, by wdawać się z nim w fundamentalny spór. Owszem, muzyk mówi o braku demokracji, o zastraszaniu zamiast dialogu oraz o tym, jak ludzie z jego kręgu postrzegali w owym czasie komunistyczny reżim, którego Jaruzelski był szefem, no i twarzą. I tylko tyle, w dodatku rozmowa jest ze schorowanym starcem, zatem odbywa się łagodnie, trochę tak, jakby koszmarna przeszłość uległa przedawnieniu.

Przyznam, że budzi to we mnie opór. Nie, nie jestem za tym, by Jaruzelskiego pakować za kratki. Ale burzę się przeciw czynieniu z niego bohatera Polski. Z wywiadu Hołdysa wynika, że system owszem był zły, owszem, ginęły ofiary, ale winy generała w tym nie było. Dlatego nie przekonuje mnie tak jak Hołdysa walka Jaruzelskiego o ocalenie dobrego imienia. Wolałbym, żeby sprawy nareszcie ocenił sąd. I tak bez dzielenia włosa na czworo chciałbym, aby stan wojenny i jego autorzy, odpowiedzialni za rok 1970, za masakrę w Wujku, zostali osądzeni. Nie byłoby wtedy, jak sądzę, Wojciecha Jaruzelskiego w polskim panteonie. Nie tam jest jego miejsce.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 133 (30/2011) z 26 lipca 2011 r.