Jarosław Kuisz, Paweł Marczewski,
„Kultura Liberalna”
Złudzenia bezideowości*
„Zaciekłość partyjna W XIX wieku nie ma już prawdziwych namiętności; dlatego Francuzi tak się nudzą. Praktykują największe okrucieństwa, ale bez okrucieństwa” – mówił hrabia Altamira na balu w powieści „Czerwone i czarne”.
Gdy się czyta tekst Sławomira Sierakowskiego („List otwarty do partii”, „Gazeta Świąteczna” z 18 czerwca 2011 r.), co chwila powraca pytanie o to, czy naprawdę nie mamy większych trosk niż te, które zaprzątały bohaterów Stendhala dwieście lat temu? Czy polska lewica nie ma bardziej namacalnych zmartwień niż pogrążanie się w złudzeniach bezideowości? W chwili, gdy na serio należy zastanawiać się, który ze scenariuszy się zrealizuje: rozpadająca się Europa Waltera Laqueura czy (mimo wszystko) kosmopolityczny projekt Ulricha Becka i jaką rolę ma odegrać Polska w tej układance – na rodzimym podwórku trwają bezpłodne spory.
Lider młodej lewicy napisał bowiem „List…”, do którego same partie zapewne się nie odniosą. Dlaczego? Młoda lewica traktowana jest przez establishment z pewnym pobłażaniem. Nie oznacza to jednak, że słowa zawarte w „Liście ” można tak zupełnie lekceważyć jako publicystyczny kwiatek do instytucjonalnego kożucha.
Szare w białe
Od erudycyjnego sporu o rozumienie lektur jednak ważniejsza jest niezgoda na zdumiewający opis polskiej rzeczywistości zarówno tej z okresu transformacji ustrojowej, jak i obecnej. Społeczeństwo polskie nigdy tak nie wyglądało, jak tego chce autor. Niewątpliwie pierwsza „Solidarność” jest jednym z najważniejszych ruchów społecznych na świecie, lecz również źródłem frustracji, „udręki i ekstazy”, której zrozumienie jest już obowiązkiem intelektualnym następnych pokoleń.
Dziedzictwo opozycjonistów zostało dość dobrze opisane. Warto przypomnieć pojęcie zaproponowane przez Aleksandra Smolara dla ukazania innego, bardziej osobliwego sposobu organizowania się Polaków wobec komunizmu: „społeczeństwo nieobywatelskie”. Obok grona dysydentów, których sukces określono jako „rewolucję dwóch tysięcy”, funkcjonowali obywatele mniej lub bardziej zaradni, niestroniący od korupcji, nieufni wobec państwa i przeżywający pierwszą „Solidarność” po swojemu. Polska „siła społecznej niezależności” tworzyła się wokół gospodarki równoległej, a społeczeństwo w ostatnich dziesięcioleciach komunizmu wcale nie było zatomizowane, lecz bardzo silnie wewnętrznie zintegrowane.
Bliżej zatem tu do mieszkańców bloku przy „Alternatywy 4” – organizujących się dokoła lokomotywy, gdy elektrociepłownia wyłączyła zimą ogrzewanie – niż do ideału obywatela świadomego swojej godności, członka społeczeństwa obywatelskiego, o którym często pisali dysydenci. Nietrafiony opis przeciętnego Polaka bywał po 1989 r. źródłem błędnych politycznych kalkulacji oraz rozmaitych rozczarowań postsolidarnościowych elit.
Nie zmienia to jednak faktu, że i takie są korzenie polskiej wolności oraz przedsiębiorczości. Oto szara strefa zamienia się w białą. Dariusz Stola nazwał ten społeczny fenomen „PRL-em wtórnym”, który jednak dynamizował narodziny polskiego kapitalizmu.
Czy rzeczywiście zatem mamy do czynienia z apatią społeczeństwa? W „Liście ” nie ma na to przekonujących dowodów. Działalność rodaków w sferze publicznej istnieje, przejawia się jednak w innych formach niż tego oczekuje Sierakowski.
Aktywność obywatelska, która (załóżmy) dystansuje się od życia partyjnego, na pewno przewędrowała do trzeciego sektora. Społeczeństwo, chcąc nie chcąc, stopniowo usiłuje oswoić dokoła siebie przestrzeń publiczną. Zaczyna od wspólnot mieszkaniowych czy samorządów, gdzie podczas prac z mozołem uczy się szukać kompromisów. Na większą skalę wygląda się szansy w partnerstwie publiczno-prywatnym. Polacy na co dzień uważają, że państwo ma się nie wtrącać obywatelom ponad miarę, musimy jednak sami ustalić jego granice. En masse poważne traktowanie państwa i jego proceduralnych rytuałów jest problemem („List ” wpisuje się w ten sposób myślenia), ale niewątpliwie coraz więcej obywateli przekonuje się, że to nieodzowne, a rytualne narzekanie na „onych” nie przyniesie żadnych namacalnych rezultatów.
Nie ma w tym procesie dramatyzmu dziejowego. Są natomiast spory o odcinki autostrad i brzydkie stadiony, które dopiero z tej perspektywy łatwiej zrozumieć. A gdzie w tym wszystkim uczucia, o które woła „List „? Czy emocjonalne reakcje przegranych aktywistów po ogłoszeniu wyników rywalizacji miast o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury to mało?
Jak wyjść z cynizmu?
Po każdym rewolucyjnym zrywie, który wywraca na nice świadomość polityczną i strukturę społeczną, przychodzi moment, kiedy trzeba odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie: Jak wyjść z terroru? Europa od dawna nie widziała rewolucji, a te, których doświadczyła w 1989 roku, przyniosły zmiany, ale jednocześnie się samoograniczały. Pytanie, które daje się dziś słyszeć na Starym Kontynencie, a które mogłoby posłużyć za podtytuł napisanego przez Sławomira Sierakowskiego „Listu „, brzmi zgoła inaczej – jak wyjść z cynizmu?
Oskarżenia klasy politycznej o cynizm nie są niczym nowym. Dziś wracają ze zdwojoną siłą, podbudowane intelektualnym autorytetem Petera Sloterdijka i wyposażone w chwytliwe sformułowanie, które posłużyło za tytuł jego głośnej książki z 1983 roku „Krytyka cynicznego rozumu” (wyd. pol. 2008). Chodzi jednak w gruncie rzeczy o to samo, co zawsze, czyli o nazwanie polityków kłamcami i hipokrytami. Cynizm wedle definicji Sierakowskiego to po pierwsze kreowanie przez partie polityczne pozornych starć (jak „spory o układ czy Smoleńsk” czy kontrowersje wokół transferów prominentnych polityków z jednej partii do drugiej) i odwracanie za ich pomocą uwagi od rzeczywistych problemów. Drugim przejawem cynizmu jest wrzucanie szczerych ideowców do jednego wora z ekstremistami i rozbrajanie ich za pomocą ironii i śmiechu.
Problem jest jednak o wiele bardziej złożony. Dla Sloterdijka rozum cyniczny oznacza „oświeconą fałszywą świadomość”. Jest wyrafinowaną formą samooszustwa, która każe obiecywać wyzwolenie od wszelkiej opresji, strachu, biedy; święcie wierzyć w konieczność zmian, a jednocześnie w głębi duszy wątpić, że wyśniona utopia zostanie kiedykolwiek zrealizowana. Takich oszustw dopuszczają się nie tylko hipokryci, ale również utopiści przegrywający z rzeczywistością.
Problem polskich i europejskich elit politycznych nie polega wyłącznie na tym, że kłamią, by utrzymać władzę za wszelką cenę. Gdyby tak było, „kartel”, jak określa Sierakowski ową przetrwalnikową formę władzy, można byłoby rozbić poprzez żmudne ukazywanie jego kłamstw. Rzecz w tym, że politycy obiecujący autostrady i wyjście z kryzysu w wielu przypadkach rzeczywiście chcieliby wywiązać się ze swoich obietnic, zapisać się w historii jako budowniczy, reformatorzy albo chociaż organizatorzy Euro 2012. Zdają sobie jednak sprawę, że przegrają z rynkami, technologiami, demografią, oczekiwaniami społecznymi. Smoleńsk i „mosty zamiast robienia polityki” to w gruncie rzeczy dwie wersje karłowatej utopii skrojonej na miarę świata „końca ideologii”. Pozwalają jednym borykać się ze żmudną, technokratyczną robotą w zaciszu ministerialnych gabinetów, a innym całkowicie ją porzucić i pogrążyć się we własnych fantazjach.
Jak zatem wyjść z cynizmu, który nie jest hipokryzją, kłamstwem, bezideowością, ale przepełnionym strachem samooszukiwaniem się? Sierakowski pisze: „Stoimy przed dylematem: czy to samo, co jest gwarantem, że nie powtórzą się zbrodnie XX wieku, jest jednocześnie barierą przed samoorganizacją społeczną”. W tym ujęciu jedyny sposób, by wyjść z cynizmu, to przestać zadawać sobie pytanie o wyjście z terroru. Alternatywa „apatia lub przemoc” jest nie tylko ryzykowna. Oznacza przyzwolenie na ekstremizm, już nie ten karykaturalny, zamykany w „celi śmiechu”, ale realny. Jest również fałszywa, gdyż wcale nie stanowi lekarstwa na „postoświeceniowy” cynizm. Ta światła fałszywa świadomość, która zdaje sobie sprawę z własnego błądzenia, a mimo wszystko sięga po wielkie, utopijne projekty, bowiem tylko one są w stanie utrzymać ją przy życiu, może żywić się apatią, ale przemoc napędza ją równie skutecznie.
Sceptycyzm zaangażowany, czyli polskie dziedzictwo
Czy naprawdę nie możemy zbudować podstaw dla konstruktywnej wizji, która nie będzie skażona naiwnym optymizmem lat 90.?
Właśnie Czesław Miłosz, przywoływany przez Sierakowskiego, powinien być czytany szczególnie wnikliwie. W wykładach, które stanowią podsumowanie przemyśleń na temat wagi doświadczenia Europy Środkowo-Wschodniej w XX wieku („Świadectwo poezji”), zastanawiał się nad tym, skąd bierze się poczucie polskiego poety, iż wie o świecie społecznym nieco więcej od kolegów z Zachodu. Odpowiedź noblisty grubo wykracza poza ramy sporu o poezję.
Miłosz przypominał o kruchości świata mieszczańskiego, w który chętnie przez całe dziesięciolecia uderzali artyści, a który po raz pierwszy od dziesięcioleci próbujemy z lepszym i gorszym skutkiem budować. Łatwo wskrzesić kulturowe kody krytyki sytego mieszczucha i dulszczyzny. Niestety, w naszej części świata przekonaliśmy się, iż „ustalony porządek, w ramach którego toczy się spór poety z tłumem, może przestać istnieć z dnia na dzień”. W XIX wieku cywilizacja wydawać się mogła czymś gwarantowanym, dziś jednak – jak zauważył Miłosz w latach 80. – polscy poeci mogą postawić poważny zarzut swoim zachodnim kolegom. „Jest to zarzut braku hierarchii w ocenie zjawisk, co można nazwać po prostu brakiem realizmu”. Co do hierarchii zaś w naszej części świata wątpliwości mieć nie można, albowiem to tutaj „konstruowano poezje z resztek znalezionych w ruinach”.
Z namacalnych ruin domów i szczątków abstrakcyjnych idei rodził się „sceptycyzm zaangażowany” polskich intelektualistów. Eksportowany w świat nie tylko przez Miłosza. Akceptacja liberalnej demokracji w tym przypadku nie była naiwna, lecz wynikała z bolesnych doświadczeń, kompleksów czy intelektualnych rozczarowań. Zamiast bierności czy dziecinnego arywizmu zalecała aktywny udział w życiu intelektualnym, dyskwalifikowanie chybionych pomysłów, dbanie o pamięć i mądre przekazywanie wiedzy o „korzeniach totalitaryzmu” kolejnym pokoleniom.
W obronie liberalnych ironistek
Z „Listu ” wyłania się obraz zastępowania polityki przez ironiczną grę. Kto nie ma dystansu do roli, nie może w owej grze uczestniczyć. „Jaki skutek ma straszenie dwudziestowiecznymi ekstremizmami, skoro zarówno lewicowe, jak i prawicowe radykalizmy są mało prawdopodobne w świecie zdominowanym przez liberalne ironistki, a tacy jesteśmy prawie wszyscy?” – pyta Sierakowski. Skutek jest jego zdaniem taki, że wszyscy przehandlowujemy wolność za bezpieczeństwo, politykę za syte brzuchy, sens życia za życie po prostu.
Ten obraz jest fałszywy z dwóch powodów. Po pierwsze, społeczeństwo zdominowane przez „liberalne ironistki” jest jak najdalsze od cynizmu. Liberalna ironia oznacza dystans do uniwersalnych roszczeń abstrakcyjnego rozumu, który uznawany jest za ostateczną instancję pozwalającą rozstrzygnąć o słuszności życiowych dróg czy prawdziwości twierdzeń. Wiąże się z tym niechęć do wielkich projektów usiłujących opisać całość ludzkiego doświadczenia. Nie oznacza to jednak braku zaangażowania. Przeciwnie, liberalna ironistka opowiada się niemal instynktownie po stronie dyskryminowanych, wykluczonych, poniżanych. Chociaż nie opiera się na żadnej wszechogarniającej teorii, jej zaangażowanie nie jest przez to ani mniej autentyczne, ani mniej zdecydowane. Płynie z empatii, faktu posiadania ciała, odczuwania bólu i wstydu.
Po drugie, kiedy Sławomir Sierakowski pyta w konkluzji swojego szkicu, czy „przestaliśmy w tym kraju myśleć czy współczuć”, sam zadaje kłam swojej wcześniejszej tezie o dominującej roli „liberalnych ironistek”. Gdyby ta dominacja była rzeczywiście tak przemożna, problemem nie byłby brak współczucia, ale raczej znalezienie dla niego uzasadnień zdolnych przekonać tych, dla których solidarność międzyludzka powinna mieć sankcję Boga, rozumu lub historii i pogodzenia jednych uzasadnień z drugimi w ramach demokratycznego porządku prawnego.
Sławomir Sierakowski przywołuje postaci z Dostojewskiego, opowiadając się za Kiryłowem i Szygalewem przedkładającymi nadającą sens teorię nad życie. Tak jakby każdy sceptycyzm wobec Wielkich Teorii oznaczał redukcję życia do Miłoszowego „papu, kaku i lulu”, rozum i śmiała wola polityczna były jedynymi źródłami sensu, a współczucie pozbawione abstrakcyjnego, teoretycznego uzasadnienia było mniej skuteczne i moralne. To prawda, że „nieprzeżyta eschatologiczna psychoza XX wieku nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla dzisiejszej politycznej anemii”. Jednakże ci, którzy jej doświadczyli, jak Hannah Arendt, Arthur Koestler, George Orwell, poświęcili resztę życia na przekonywanie, że istnieją inne sposoby wychodzenia z politycznej anemii, niż nawrót psychozy, a prawdziwa demokracja nie musi oznaczać zawieszenia „gwarancji uniknięcia przemocy fizycznej”. Jeśli przystaniemy na ich zawieszenie, będziemy musieli uznać, że pałowanie demonstrantów na placach w Barcelonie i Lizbonie to uzasadnione bóle porodowe prawdziwej demokracji.
Najważniejszą lekcją XX wieku jest konieczność wątpienia we wszystkie rozwiązania polityczne i gospodarcze, które roszczą sobie pretensje do obowiązywania we wszystkich krajach, społeczeństwach i czasach oraz żmudnego poszukiwania recept dostosowanych do poszczególnych przypadków. Lekcji tej nie odrobili zarówno zwolennicy neoliberalizmu, absolutnego dyktatu rynku w gospodarce, jak i lewicowi piewcy powrotu wielkich utopii, które – jeśli to konieczne – należy wprowadzać przy użyciu przemocy. Natomiast dobrze pojęły ją liberalne ironistki.
W stronę XIX wieku
„Przebijanie się przez mur”, „łamanie karku”, „cyniczna gra z kartelem” Żartobliwie mówiąc, jeszcze tylko stonki zrzucanej przez imperialistów brakuje. Lidera młodej lewicy zdradzają gwałtowne metafory, brutalny język, nadmierne uproszczenia.
Metafory w polityce mogą nam stwarzać pewne realia, zwłaszcza społeczne. Wskazują przyszłe działania, które będą do metafor adekwatne. Metafory zaś mogą stać się proroctwami, które same się spełniają. Gdy lider lewicy zadaje pytania: „Czy współczesny »kontrakt postpolityczny « nam się opłaca? Czy warto rezygnować z demokracji za gwarancje uniknięcia przemocy fizycznej? Czy warto oddać podmiotowość za bezpieczeństwo?” – to w zasadzie nie można się dziwić, że młoda lewica powoli dryfuje w stronę ugrupowań, które równie mocno kontestują istniejący system, a teoretycznie znajdują się po drugiej stronie politycznego spektrum.
W czasie balu opisywanego przez Stendhala w powieści „Czerwone i czarne” hrabia Altamira wspominał także o wrzucaniu do rzeki bogatych właścicieli, którzy uchodzili za liberałów. Zaiste polska młoda lewica – robiąc wiele dobrego na co dzień – w sferze wizji nasyconych przemocą i swoiście wybranych cytatów z Dostojewskiego podróżuje chyba w niebezpiecznych rejonach rodem z XIX wieku. Nie powinniśmy tego lekceważyć.
* Tekst został opublikowany w ramach dyskusji zainicjowanej w Gazecie Wyborczej (2011-08-04).