Bartek Biedrzycki
Tęsknię za tobą, zeszytówko?
Polscy czytelnicy komiksów tęsknią za tzw. zeszytówkami. Mianem tym określane są regularnie (zwykle co miesiąc) wydawane zeszyty komiksowe (na ogół oprawa zeszytowa, miękka okładka, od 32 do 56 stron), wzorowane na amerykańskich miesięcznikach z superbohaterami.
Wielu fanów komiksu swoją przygodę zaczynało właśnie od takich wydawnictw – czy to od „kolorowych zeszytów” z przygodami dzielnego milicjanta czy bohaterskiego agenta wywiadu, czy to od najbardziej klasycznych zeszytów TM-Semic, dzięki którym dzisiejsi 20- i 30-latkowie poznali wreszcie takie legendy, jak Batman, Superman czy inni herosi ochoczo ratujący co miesiąc świat z pomocą odbytniczego lasera.
I do tego właśnie „złotego wieku” odwołują się pojawiający się co jakiś czas frustraci, którzy mają równie prostą co nieskuteczną receptę na „uleczenie polskiego rynku komiksowego”. Z godną podziwu demagogią głoszą zawsze kilka prawd objawionych: że komiks musi ukazywać się regularnie, kosztować 5 złotych i że istnieją miliony fanów, które będą go wtedy kupować.
Rzeczywistość, niestety, skrzeczy – na dodatek śmiechem złośliwym, ironicznym i prosto w twarz takich ludzi. Praktyka pokazuje bowiem, że na zeszytówki w Polsce miejsca jest niewiele; mamy tu do czynienia jedynie z niszą, którą zagospodarować można, ale nie należy liczyć ani na niezwykłe osiągnięcia handlowe ani tym bardziej nie warto uznawać wypełniania jej za pracę u podstaw.
Prób powrotu z seriami zeszytowymi, także amerykańskimi superbohaterami, było już kilka po upadku TM-Semic dekadę temu. Dość długo wydawała je Mandragora, która w pewnej chwili zaczęła mieć opóźnienia i zniknęła z rynku niemal z dnia na dzień. Trudno jest teraz, po kilku latach, szukać dokładnych przyczyn tego wydarzenia – fakt, że komiksy superbohaterskie straciły nieco publiczności może być jednym z powodów. W środowisku ktoś poddał także pod dyskusję ciekawą hipotezę o tym, że Mandragora skanibalizowała własną produkcję wypuszczając w jakiś czas po wydaniu serii zeszytowej wydania zbiorcze. I chociaż komiksiarze traktują słynne zdanie „poczekam, aż wyjdzie w zbiorczym” jako nieco makabryczny żart, trudno jest odmówić pewnej słuszności temu założeniu. W czasach, gdy regularne serie światowe są u nas słabo dostępne, wszyscy sięgają po sprowadzane z zagranicy wydania zbiorcze – mają one dużą przewagę chociażby cenową, a także pozwalają zapoznać się „na raz” z dużą partią serii. Można więc stwierdzić, że na zeszytówki wcale nie czeka aż tyle osób, jak to chcieliby sobie wyobrażać fantaści-marzyciele, mówiący czasem wręcz o milionach. Nawet, gdyby czekało na nie pół polskiego środowiska, to całkowita liczba czytelników nie sięga takich rozmiarów.
W tym miejscu trzeba dorzucić także grudę ziemi na grób polskiego rynku komiksowego stwierdzając jednoznacznie, że większość fanów woli inwestować w wydania oryginalne. Przebijają one polskie przedruki ceną (wliczając w to nawet koszt sprowadzenia), nie ma także ryzyka, że seria nagle się urwie (jak było na przykład w przypadku polskich wydań „DMZ” czy „Y: ostatni z mężczyzn”); ci też, którzy posługują się biegle językiem znanego dramaturga z Wysp, dorzucają jeszcze jeden powód – w oryginale nie ma błędów i potknięć tłumacza.
Kolejnym, fetyszyzowanym zagadnieniem, jest cena. „Zeszytówka musi być tania, maksymalnie 5 złotych i w ogóle”. Wielu ludzi, szczególnie tych, którzy urodzili się po obradach Okrągłego Stołu, dość bezmyślne przekłada dziesięć tysięcy starych złotych na dziesięć złotych po denominacji, przeliczając ślepo ceny pierwszych komiksów TM-Semica na współczesne warunki. W zasadzie do tego błędu szkoda jest mi w tym tekście wracać, wystarczy dokonać prostego przeliczenia – zeszyt z Batmanem czy Supermanem kosztujący początkowo 9.900 szybko doszedł do poziomu 18.900 a potem przeskoczył 20.000 i upadł. Zamiast bezmyślnie obcinać zera, dobrze byłoby zatem przeliczyć te liczby w odniesieniu do kieszonkowego teraz i dziś. Przyjmując nawet dość odważne założenie, że w roku 1991 średnie kieszonkowe było dość wysokie i wynosiło 100.000 tysięcy i porównując te kwoty z kosztami takich artykułów jak guma do żucia, hamburgery i coca-cola, dojdziemy szybko do wniosku, że przelicznik nie jest tak oczywisty.
Warto także zastanowić się przez chwilę nad dumpowaniem cen produktu, gdyż większość „tęskniących” za zeszytówkami ma, zdaje się, tendencję do zapominania, że wydawaniem komiksów zajmować się (przynajmniej w założonej skali) powinni ludzie biznesu (chociaż do pewnego stopnia), a sama działalność nie jest ekstrapolacją działań panny Bozowskiej, lecz powinna (przynajmniej w założonej skali) przynosić najzwyklejszy w świecie zysk. Przekonali się o tym wydawcy Dobrego Komiksu, który oferując multum amerykańskich serii w zastraszająco niskich cenach splajtował równie szybko i widowiskowo.
Sądzę, że ten nieco absurdalny „wymóg” niskiej ceny powodowany jest złym określeniem grupy docelowej. Większość mających receptę na uratowanie rynku zapomina, że obecnie odbiorcą komiksu nie są już dwunasto- trzynastolatkowie, lecz studenci i dorośli ludzie. Komiks jest hobby drogim i ludzie traktują je dość poważnie – również pod względem kosztów. Współczesny nastolatek zaś, w dobie internetu, gier i kablowej MTV, nie uznaje już komiksu za atrakcyjny.
Dla mojego pokolenia komiksy o kosmitach z Des, przygody dzielnego Wikinga, a wreszcie perypetie szalonego milionera z Gotham i pilota z zielonym pierścionkiem były oknem na kolorowy świat. Odrywały nas od monochromatycznych obrad plenum KC i hałaśliwego sygnału Dziennika, by przenosić w świat nieporównywanie bardziej atrakcyjny. W świecie tym nie znajdzie się jednak wiele atrakcji dla dzisiejszego dzieciaka, wychowanego w świecie pełnym kolorowych ludzi, w potoku nawarstwiających się obrazów i dźwięków, w strumieniu świadomości kultury ikonicznej, gdzie wystarczy uruchomić konsolę, aby samemu stać się bohaterem walki o planetę z potworami i ludźmi. Komiks przestał być atrakcyjny – nie ma już rzeszy biegnących do kiosku Ruchu chłopców, którzy potem na matematyce wyzywają nawzajem swoich bohaterów.
Czy więc nie ma w Polsce miejsca na zeszytówki? Oczywiście, że jest. Świetnym przykładem na to jest istnienie periodyku „Star Wars komiks”, pojawiającego się co miesiąc w kioskach i Empikach, wzbogacanego wydaniami specjalnymi i dodatkowymi zeszytami. Jest to jednak, niestety, nisza w niszy – zbiory fanów Sagi i fanów sekwencyjnej narracji obrazkowej zazębiają się na tym niewielkim odcinku (zresztą niedokładnie – wielu fanów Luke’a i Ahsoki czytuje „Star Wars komiks”, lecz nie sięga już ani po przygody Wilqa, ani Navis). Fani historii obrazkowych stanowią jedynie pewien procent czytelników SWK.
W wydawaniu tego periodyku jednak, być może, należy upatrywać „pracy u podstaw” – skierowany jest on w końcu także do czytelnika młodego. Warto tu jednak podkreślić „być może”, bo podobne pismo z komiksem frankofońskim „Fantasy Komiks” sprzedaje się dużo gorzej i niemal od początku ma problemy z rentownością.
Z drugiej strony – dużym wzięciem cieszą się nadal małe, zeszytowe wydawnictwa, takie, jak wszelkiej maści ziny i pojedyncze komiksy, pojawiające się często własnym nakładem na konwentach. Spełniają one często warunek niskiej ceny i formalne wymogi zeszytu, trudno jednak jako regularną serię traktować periodyk ukazujący się dwa razy do roku, szczególnie w nakładach nie sięgających nawet pół tysiąca sztuk.
Co więc czeka zeszytówki w Polsce? Trudno powiedzieć. Warto przyjrzeć się dwóm seriom, aktualnie się ukazującym. Pierwsza z nich to „Konstrukt” z wydawnictwa Czarna Materia, który w swojej kampanii reklamowej odwoływał się właśnie do tęsknoty za zeszytówka. Klasyczny format, kiepski, gazetowy papier, sztucznie postarzane okładki oraz rozwiązania z USA, które nigdy do nas za czasów TM-Semic nie dotarły, takie jak kilka wersji okładek, wywołały szum w środowisku. Seria, niestety, okazała się zbyt hermetyczna pod względem scenariusza oraz zbyt artystyczna pod względem oprawy graficznej. Dodatkowo ocenę zjawiska utrudniają gigantyczne opóźnienia w wydawaniu kolejnych odcinków, bijące nawet najbardziej niesławne poślizgi z lat 90-tych.
Drugą serią jest „Henryk Kaydan” – zaczynała nieśmiało, a teraz przechodzi na cykl miesięczny. Autorzy Kaydana postanowili odrzucić sztafaż starej zeszytówki, za to odwołali się do jego stylistyki i treści – bohaterem jest kwadratowoszczęki policjant, obecnie tajny agent, a oprócz niego karty komiksu zaludnia tajna super-grupa; niektórzy z jej członków posiadają niezwykłe zdolności. Seria, która tego lata została miesięcznikiem, ma jednak nakłady typowe dla niszowych wydawnictw komiksowych – bez większego problemu znajdzie zbyt nawet w wąskim gronie największych pasjonatów.
W chwili obecnej trudno wyrokować, jaki los czeka te serie. Można jednak z pewnością stwierdzić, że obie znalazły swoje nisze i żadna rewolucji nie zrobi. Mają pewne, dość wąskie grono czytelników, którego skład raczej gwałtownie zmieniać się nie będzie.
Czy więc polski czytelnik tęskni za zeszytówką? Owszem, jak najbardziej. Jest to jednak nie tyle tęsknota, co pewne rzewne wspomnienie. Tak, jak każdy z nas uśmiecha się ciepło na myśl o saturatorze w upalny dzień zapewniającym ciepławą, rozgazowaną wodę ze śladowymi ilościami soku w brudnej szklance. Czy jednak chcielibyśmy powrotu saturatorów w dobie puszkowanego Mountain Dew z lodówki w markecie?
Pytanie jest retoryczne.
*Bartek Biedrzycki, specjalista IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 136 (33/2011) z 16 sierpnia 2011 r.