ptaszyna_okladka

Pomimo powszechnie deklarowanego polsko-madziarskiego braterstwa szabli i gąsiora, Polacy zaskakująco mało wiedzą o węgierskiej literaturze. Komu dziś cokolwiek mówią tak egzotycznie brzmiące nazwiska jak Tóth, Krúdy, Karinthy, Babits czy z bardziej współczesnych pisarzy – Péter Esterházy? Może jedynie Imre Kertész, z powodu Nobla i Sándor Márai, dzięki regularnie ukazującym się ostatnio przekładom, zdołali w Polsce dotrzeć do szerszej publiczności.

A szkoda, bo węgierska literatura kryje w sobie prawdziwe perełki. Takie jak choćby oszczędna w formie i jednocześnie pełna ironii  proza Dezső Kosztolányiego. Wydawnictwo W.A.B. wznowiło właśnie tłumaczenie „Ptaszyny”, jego drugiej powieści, wydanej po raz pierwszy w 1924 roku.

O pisarstwie Kosztolányiego nie da się wyczerpująco opowiedzieć bez wspomnienia intelektualnego fermentu, który ogarnął Węgry u progu XX wieku. On sam był jednym z jego najbardziej znaczących bohaterów. Należał do pierwszego pokolenia legendarnego „Nyugatu”, budapeszteńskiego dwutygodnika, który na długo stał się punktem odniesienia dla węgierskich pisarzy. Później już nigdy Węgry nie dorobią się podobnego czasopisma. Nie pozwolą na to wojna i komunistyczny gorset.

„Nyugat” narodził się w 1908 roku w gwarnych kawiarniach Budapesztu. Tego Budapesztu, który oglądać możemy do dziś. Z jego pierwszą na kontynencie linią metra, imponującym budynkiem parlamentu, niezliczonymi kamienicami i parkami, powstającymi jak grzyby po deszczu w złotych czasach ugody austriacko-węgierskiej. Pismo od początku swojego istnienia zwrócone jest na Zachód („nyugat” po węgiersku znaczy właśnie „zachód”). To stamtąd autorzy czerpią inspiracje, starając się zmienić stosunkowo konserwatywne gusta mieszczaństwa. Gwiazda pisma, wielki Endre Ady rzuca wyzwanie skostniałemu społeczeństwu w duchu Baudelaire’a i Nietzschego. Jego modernistyczne wiersze wzbudzają skrajne emocje. Obok swoją poezję drukuje powściągliwy, klasycyzujący Babits. Géza Csáth zamieszcza w piśmie jedne z pierwszych freudowskich opowiadań. Na tych samych łamach Margit Kaffka zgłębia tajemnice kobiecej psychiki, a Karinthy doskonali sztukę parodii i satyry. Wszystko pod czujnym okiem genialnego redaktora i łowcy talentów Ernő Osváta. Jak pisze w tekście poświęconym „Nyugatowi” Elżbieta Cygielska: „W każdej dziedzinie dzieją się rzeczy, które mają zmienić oblicze węgierskiej kultury, z jednej strony pod wpływem inspiracji zachodnioeuropejskich, z drugiej przez powrót do źródeł” („Literatura na świecie”, nr 7-8-9/2002).

Twórczość Kosztolányiego jest obecna w „Nyugacie” od samego początku. Młody przybysz z prowincjonalnej Szabadki, małego miasta na południu Węgier (dziś w Serbii), szybko zwraca na siebie uwagę. Jest wszechstronny i dobrze wykształcony. Zna języki, co później pozwoli mu zostać jednym z najbardziej płodnych węgierskich tłumaczy-literatów. Przekłada między innymi Wilde’a, Molière’a, Calderona i Maupassanta. Pisze sporo, publikując jednocześnie wiersze, prozę i krótkie artykuły. Cieszy się sławą dandysa. Chodzi po Budapeszcie w fantazyjnym stroju. Ma lekkie pióro i przystępny, aczkolwiek wysmakowany styl. „Nieuchwytny, wielobarwny niczym tęcza”, napisze o Kosztolányim we wstępie do angielskiego wydania „Ptaszyny” Péter Esterházy.

Często zarzucano Kosztolányiemu estetyzm, pustą grę formą (robił to choćby sam Ady). Jego pisanie miało być piękne, ale wyprane z poczucia tragizmu. Nic bardziej mylnego. Kosztolányi jak nikt inny był wyczulony na ludzkie cierpienie. Pod podszewką codziennych, prostych czynności umiał dostrzec olbrzymie pokłady melancholii, lęk przed jutrem, niepewność, wreszcie samotność mieszkańców wielkiej węgierskiej równiny, krainy zawieszonej pomiędzy Wschodem a Zachodem, skazanej na ciągłe udowadnianie sobie i innym, że należy do Europy nie tylko po względem geograficznym. Zza paradoksu i  ironii obecnych w prozie Kosztolányiego, zwłaszcza w krótkich mistrzowskich opowiadaniach, niezmiennie wyziera poczucie absolutnej kruchości życia. Zresztą mówi o tym sam pisarz. W przytaczanych przez Esterházyego dziennikach notuje: „Mnie zawsze tak naprawdę interesowała tylko jedna rzecz: śmierć”. W „Ptaszynie” widać to aż nadto wyraźnie.

Akcja tej niewielkiej powieści rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku Szárszeg (dosłownie „błotniste miejsce”), będącym literackim odpowiednikiem Szabadki. Tytułową Ptaszyną jest trzydziestosześcioletnia panna Vajkay, córka emerytowanego archiwariusza komitatowego i jego żony Antoniny. Vajkayowie żyją skromnie na skraju miasta. Rodzice są skupieni wyłącznie na córce – brzydkiej, bezbarwnej, pozbawionej ambicji starej pannie, bez szans na znalezienie jakiegokolwiek narzeczonego. Starzy wiedzą o tym, ale nie dają tego po sobie poznać. W domu jest to temat tabu. Jedyną córkę traktują z czułością, niczym małe dziecko, pilnie strzegąc jej spokoju przed małomiasteczkowym zgiełkiem. Parterowy domek, w którym mieszkają we troje, staje się wyspą odciętą od reszty świata. Jest to miejsce bez przyszłości, ale za to ciche i bezpieczne. Ptaszyna szydełkuje, jej matka krząta się po domu, ojciec studiuje stare herbarze, śledząc z dumą szlachecką genealogię rodu Vajkayów.

Niezmienny rytm życia bohaterów ulega jednak zakłóceniu w momencie wyjazdu Ptaszyny do krewnych. Tygodniowa rozłąka zmusza rodziców do zmiany przyzwyczajeń. Pierwszy raz od lat Vajkyowie jedzą w restauracji i  idą do teatru. Spotykają przy tym starych znajomych. Namówiony przez kolegów archiwariusz gra w karty, rozkoszuje się dobrym winem i jedzeniem, podziwia piękno aktorek, o zgrozo, bawi się, upija. Życie choć na chwilę nabiera rumieńców, a Vajkayowie dają się porwać jego podskórnym, ciemnym nurtom.

Poznajemy przy tym całe panoptikum postaci wziętych żywcem z węgierskiej prowincji końca XIX wieku: niespełnionego poetę, zakochanego nieszczęśliwie latyfundystę, zubożałego dyrektora teatru, marzące o sławie aktoreczki, notorycznie zdradzanego sędziego, lokalnych politykierów czy wreszcie przywódcę miejscowych birbantów. Wszystko to na tle typowych, prowincjonalnych dekoracji. Kosztolányi pozwala nam zajrzeć do knajpy, redakcji, teatralnej loży. W tle majaczą nam jeszcze kościół i burdel. No i last but not least odwiedzamy dworzec, na który od czasu do czasu wtacza się pociąg do mitycznego Budapesztu. To tam, w momencie powrotu Ptaszyny, kończą się szalone dni Vajkayów.

Kosztolányi jest powściągliwy w opisie wewnętrznych przeżyć bohaterów, ale „Ptaszynę” bez ryzyka można nazwać powieścią psychologiczną. Jest to opis duchowej niedojrzałości, odrętwienia, bylejakości, której uosobienie stanowi panna Vajkay. Strach przed zmianą status quo paraliżuje całą rodzinę, choć każdy z jej członków marzy w skrytości serca o pełniejszym, szczęśliwszym życiu. Łatwo odnaleźć tu freudowski mechanizm wyparcia, dobrze znany Kosztolányiemu. Jego najbliższym znajomym i jednocześnie krewnym był przecież sam Géza Csáth – wybitny znawca teorii Freuda, zdolny psychiatra, przy tym wytrawny prozaik, postać niezwykle barwna i kontrowersyjna. Zniszczony przez morfinę otruł się w trzydziestym drugim roku życia.

„Ptaszyny” nie da się jednak sprowadzić tylko do psychoanalitycznego studium. To również metafora zmierzchu dziewiętnastowiecznej cywilizacji Austro-Węgier, widzianego z perspektywy tych ostatnich. To ważne rozróżnienie. Jeśli wierzyć Václavowi Bělohradskiemu, cała literatura Mitteleuropy stanowi metaforę europejskiego losu, którego nici zbiegają się w momencie powstania totalitarnych systemów (por. V. Bělohradský, „Cesarstwo Austriackie jako metafora”, „Res Publica” 5/1990). Jej stałym tematem jest bezduszna racjonalność machiny administracyjnej ucieleśnionej w cesarstwie Habsburgów (mundur, dystynkcje, paragrafy) zderzona z wieloznacznym życiem jednostki. Zderzenie to rodzi poczucie absurdu, gdyż bezosobowy uniwersalizm nie potrafi stać się źródłem sensu. Stąd „typową postacią literatury mitteleuropejskiej – pisze Belohradsky – jest człowiek wygnany z uniformu, popchnięty w dziwny żywioł, w zasadzkę, w której, porzucając godność prawa, powraca nagle do własnego ciała i odnajduje swoją tożsamość, zakrytą dotychczas maską munduru”. Tacy są bohaterowie powieści Rotha, Musila czy Brocha.

W przypadku literatury węgierskiej jest trochę inaczej. Tu również przeciwstawieni są sobie indywidualny bohater i państwo, z tym, że to ostatnie nie jest ani tak bezduszne, ani tak uniwersalne. Węgry cierpią raczej nie na nadmiar, ale na brak formy. Zagrożeniem jest nie tyle „konieczność, ustanowiona prawem i gwarantowana przez aparat państwa”, ile bezrefleksyjnie przyjmowana tradycja. Monotonia domu Vajkayów, skupienie się przez starego archiwariusza na szacownych antenatach i czułe wspominanie dawnej świetności są tego najlepszą metaforą. Kurczowe trzymanie się rytuału już nie wystarcza. Vajkay czyta od lat tę samą gazetę, jednak z czasem przestaje do niego docierać sens drukowanych w niej słów. Historia gna dalej i żeby ją zrozumieć, trzeba intelektualnego wysiłku.

Oto zadanie dla Węgra początku XX wieku. Kosztolányi jako jeden z autorów „Nyugatu” doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bez próby odpowiedzi na pytanie o kształt Węgier po I wojnie światowej pozostawał tylko absurd, bezkształt i niemożność prowincjonalnego życia.

Kosztolányi  sportretował je w „Ptaszynie”. Nie jest jednak tak, że pastwi się on nad swoimi bohaterami. Jest taktowny, subtelny jak jego styl. Do osobistych tragedii Ptaszyny, Akacjusza Vajkaya i jego żony Antoniny podchodzi po stoicku (był zachłannym czytelnikiem Seneki i Marka Aureliusza), ale nie bez współczucia. Być może dlatego, pomimo początkowej niechęci i złości na ich nieporadność, czytelnik również zaczyna lubić tę prowincjonalną, szarą rodzinę. Bo przecież, jak pisze Esterházy: „Szpetota Ptaszyny, jej rozlazła tusza, tępota, agresywna dobroć – to my. (…) Ptaszyna jest wieczna. Nie ma przed nią ucieczki”.

Książka:

Dezső Kosztolányi „Ptaszyna”, przeł. Andrzej Sieroszewski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011.