Szanowni Państwo,
wpływowy przed stu laty „Zmierzch Zachodu” Oswalda Spenglera nagle wraca do łask. Czarna wizja schyłku kultury zachodnioeuropejsko-amerykańskiej – „jedynej, która dzisiaj na naszej planecie dopełnia swego przeznaczenia”, jak pisał niemiecki filozof – wydaje się podejrzanie atrakcyjna. Czy rzeczywiście koło Historii znów się obróciło i złoty wiek z czasów „Końca historii” Francisa Fukuyamy mamy już na dobre za sobą? Trudno w to uwierzyć, szczególnie w Polsce, która wciąż – niezależnie od lokalnych kontrowersji – w europejskich statystykach jawi się rzeczywiście jako zielona wyspa (na dowód – ostatnio np.: „The Time” z dn. 22 sierpnia 2011; Vol. 178 No. 7).
Jak zatem znaleźć właściwą miarę dla kryzysu gospodarczego, który kolejny miesiąc nierównomiernie trawi Europę i odbywa się w cieniu budżetowych tarapatów USA? Jak z polskiej perspektywy ocenić propozycje ratunku, które przedstawili w zeszłym tygodniu w Paryżu Angela Merkel i Nicolas Sarkozy? Czy, o ironio, w czasie prezydencji mimochodem już zostaliśmy zepchnięci do niesławnej Europy „drugiej prędkości”? Czy powinniśmy szybko dołączyć do strefy euro, by mieć jakikolwiek wpływ na najważniejsze unijne decyzje?
Na te pytania o kryzys UE usiłują odpowiedzieć dziś nasi Autorzy. Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”, powraca do pierwszej „kostki domina” – Grecji. Pisząc o kryzysie, który zaczął się od Aten, zarzuca części polityków i ekspertów, wypowiadających się na temat przyszłości Unii, brak realizmu. Formułując swoje opinie, kierują się myśleniem stereotypowym i pobożnymi życzeniami, zamiast zajrzeć do socjologicznych i historycznych uwarunkowań, które determinują zachowania poszczególnych krajów członkowskich. Jan Zielonka twierdzi, że zasadniczy problem z Unią Europejską i kryzysem w strefie euro polega na tym, że wyczerpały się nie tylko instrumenty działania, ale i pomysły. Zaś nowych rozwiązań nie należy się spodziewać tak długo, jak unijni liderzy szukać ich będą wyłącznie na rynkach finansowych. Wedle Jacka Saryusz-Wolskiego Unia Europejska, w zakresie podejmowanych reform, znajduje się zawsze w połowie drogi. „Istnieje co prawda świadomość, że rozwiązania głębiej integrujące, przez niektórych określane jako »federalistyczne«, są potrzebne. Nie postępuje za nią jednak wola polityczna na poziomie państw narodowych”.
Z kolei Paweł Świeboda uważa, że wspólną europejską walutę należy wymyślić od nowa. „Banknoty i monety, które mają w kieszeniach obywatele 17 państw strefy euro, pozostaną bez zmian, ale zasady na jakich opiera się unia monetarna i walutowa, będą zupełnie inne, niż wyjściowo zakładano”. Krzysztof Iszkowski wreszcie uważa, że „histeryczne doniesienia o końcu euro a wraz z nim europejskiej integracji nie mają żadnego pokrycia w rzeczywistości. Ich podsycanie przez polityków, wśród nich Angelę Merkel, stanowi prostą grę z przestraszonymi wyborcami. Jeśli czegokolwiek w tej grze niemieckiej kanclerz zabrakło, to umiejętności aktorskich, a nie kontroli nad sytuacją i wizji wybrnięcia z opresji”.
Na zakończenie Dominique Moïsi dzieli się z nami swoim umiarkowanym optymizmem. Wieszczenie końca Unii Europejskiej wydaje się mu nazbyt dramatyczne, choć z pewnością można mówić o marginalizacji Europy na świecie.
Polecamy jednocześnie felietony, przedstawiające reakcje francuskiej i niemieckiej prasy na szczyt w Paryżu. O tej pierwszej czytaj w tekście: „Kryzys, czyli o urlopach przerwanych i nie”, o drugiej pisała Karolina Wigura w artykule „O urlopach przymusowych” .
Zapraszamy do lektury!
Redakcja
1. JAROSŁAW KUISZ: Rewolucja na urlopie. Przypadek Grecji
2. JAN ZIELONKA: Unię europejską czeka długi okres patrzenia w lustro
3. JACEK SARYUSZ-WOLSKI: Sytuacja Unii wygląda dramatycznie
4. PAWEŁ ŚWIEBODA: Dwa kroki do przodu, jeden w tył
5. KRZYSZTOF ISZKOWSKI: Czy Tusk ma siłę walczyć o bardziej liberalną Europę?
6. DOMINIQUE MOÏSI: Wszechogarniająca polityczna bezczynność
Rewolucja na urlopie. Przypadek Grecji
W „The Economist” ukazała się na dniach karykatura KAL-a [link], w której monstrualni Angela Merkel i Nicolas Sarkozy każą powtarzać chórowi przywódców pozostałych państw strefy euro słowa podniosłej przysięgi: „My, przywódcy Unii Europejskiej… deklarujemy, że będziemy ekonomicznie odpowiedzialni… i przeto wierzymy w zrównoważone budżety i niskie zadłużenie…”. Gdy przywódcy Niemiec i Francji zachwyceni krzyczą: „Nareszcie!”, chór dodaje: „Wierzymy także, iż świat jest płaski, księżyc zrobiony z sera, a małe wróżki żyją w zakątkach naszych ogrodów…” .
Kryzys ekonomiczny ujawnia szokującą wprost nieznajomość europejskich sąsiadów i oderwanie od rzeczywistości, panoszące się wśród europejskich liderów. W euro-oparach pobożnych życzeń po prostu nie widać narodów, które mają UE współtworzyć. Przy braku wiedzy ożywają ohydne stereotypy. Kraje w pierwszej kolejności zagrożone bankructwem w prasie zdarza się nazywać skrótowo: PIGS (od pierwszych liter: Portugal, Italy, Greece, Spain).
Weźmy zatem pierwszy element europejskiego domina, który wciąż się chwieje. Zdumiewające jest to, że sytuacja Grecji dla kogokolwiek w Unii mogła być… zaskoczeniem. I to, jak wciąż niewiele powiedziano sensownych rzeczy na ten temat.
Jeśli ktoś oceniał stan Grecji przez pryzmat własnych doświadczeń wakacyjnych na luksusowej wyspie Santorini czy podobnym Mykonos, nie miał pojęcia o mentalności mieszkańców Grecji na co dzień. Zza sympatycznej wymiany zdań i wakacyjnych uśmiechów zwykle niewiele widać, a już na pewno nie wieczne kłopoty ze stanem wspólnych finansów. A przecież plajtowanie nie jest współczesnym Grekom obce. Pod koniec XIX wieku ich rząd zmuszony był ogłosić bankructwo zadłużonego państwa. W Atenach utworzono wówczas międzynarodową komisję, złożoną z przedstawicieli państw będących wierzycielami, która sprawowała zewnętrzną kontrolę nad greckimi finansami*. Nie trzeba jednak zapuszczać się w tak odległe dzieje. W XX wieku kolebka europejskiej demokracji w zasadzie aż do wejścia do Unii Europejskiej miała kłopoty z… demokracją, stosunkiem społeczeństwa do własnego państwa i ciągłym zadłużeniem, należącym zwykle do najwyższych w Europie.
Pod koniec lat 70. XX wieku Grecja za wszelką cenę starała się przystąpić do EWG przed Hiszpanią i Portugalią, licząc na przyznanie dzięki temu większej pomocy. Gdy kraje Półwyspu Iberyjskiego miały już znaleźć się w zjednoczonej Europie, Grecja dokonała „szantażu ratyfikacyjnego”, uzależniając wyrażenie zgody od przyznania dodatkowych środków. Oczywiście, przyznano je.
Z kolei składka, którą Grecja miała odprowadzać do budżetu EWG była określana na podstawie podatku VAT. Sęk w tym, że podatku tego w Grecji… nie pobierano, a z decyzją o jego wprowadzeniu ociągano się aż do 1987 roku. Wtedy z kolei ustanowiono go na najniższym możliwym poziomie w celu zmniejszenia zobowiązań płatniczych wobec EWG**. Zmiana polityki budżetowej związana z koniecznością spełnienia rygorów wejścia do strefy euro poprzedzona została gwałtownymi protestami rozmaitych grup zawodowych, o które oczywiście później podczas wyborów należało znów zabiegać.
To tyle na temat solidarności europejskiej – na przykładzie kraju, który od 30 lat jest członkiem zjednoczonej Europy i któremu, jak widać, przez cały ten czas nie poświęcono w Unii dość uwagi, by uniknąć przykrej niespodzianki.
Pomimo niedawnej paniki na giełdach, dziś o Grecji jest jakby ciszej… Dlaczego? Otóż okrzyknięci nowymi rewolucjonistami protestujący wyjechali… na wakacje. Na placu Syntagma przed greckim parlamentem widoczni są przede wszystkim emigranci z Afryki i Azji, którzy, by przeżyć (w sensie ścisłym), sprzedają europejskim turystom rozmaite sfałszowane suweniry. Greccy „rewolucjoniści” bez wątpienia wrócą na plac jesienią, gdy już będą nieco bardziej wypoczęci. Może dlatego nie ma sensu naprawianie rozbitych przed wakacjami automatów do sprzedaży biletów i czyszczenie zabazgranych w zabytkowej dzielnicy murów.
Kraje UE, w tym Polska, deklarują sobie pomoc, nie znając się wzajemnie inaczej niż za pośrednictwem utartych schematów i powierzchownych relacji. Nie pamiętają nawet o rzeczach, które zdarzyły się ich sąsiadom wczoraj. Zamiast Grecji możemy podstawić sobie dowolny kraj i uważnie przyjrzeć się jego społeczeństwu, a nie tylko widocznym w mediach elitom… Wtedy obrazek z „The Economist” zacznie budzić przerażenie. No, chyba że właśnie jedziemy na wakacje.
Przypisy:
* A. M. Brzeziński, Grecja, Warszawa 2002, s. 46.
** Szerzej: J. Bonarek i in., Historia Grecji, Kraków 2005, s. 630-635.
***Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
***
Unię europejską czeka długi okres patrzenia w lustro
Zasadniczy problem z Unią Europejską i kryzysem w strefie euro polega na tym, że wyczerpały się nie tylko instrumenty działania, lecz także pomysły. Zaś nowych rozwiązań nie należy się spodziewać tak długo, jak unijni liderzy szukać ich będą wyłącznie na rynkach finansowych. Czas rozejrzeć się za większymi kategoriami: politycznymi, społecznymi, a zwłaszcza makroekonomicznymi.
Wśród komentatorów dominują negatywne komentarze na temat paryskiego szczytu. Pojawiały się głosy, że aktywność Francji i Niemiec doprowadzi do podziału Europy. Prawda jest jednak taka, że Wspólnota jest już podzielona. Jedne kraje należą do Schengen, inne do unii monetarnej, jeszcze inne – wspólnoty gospodarczej. Oprócz członków pełnoprawnych mamy państwa kandydujące do różnych stadiów członkostwa. I nawet gdy odłożymy na bok podziały formalne, pozostaną jeszcze te naturalne: na kraje małe i wielkie czy te w basenie Morza Śródziemnego lub na północy Europy. Gospodarka jednych oparta jest na usługach finansowych, innych – na przemyśle czy gospodarce agrarnej. Choć nie brakuje teorii poświęconych integracji państw członkowskich, warto byłoby zastanowić się nad czymś wręcz przeciwnym, mianowicie nad teorią dezintegracji europejskiej.
Ze względu na powyższe, pytanie o istnienie „prawdziwej” Unii i jej „peryferii” jest bezzasadne. W kategoriach finansowych prawdziwą Unią jest ta monetarna. Ale już w gospodarczych nie decydują jedynie względy walutowe. Gdy chodzi o współpracę transgraniczną czy obronność, istnieją jeszcze inne porozumienia. A nawet w sprawach walutowych niektórzy są poza euro niekoniecznie dlatego, że „ci ze środka” nie chcą ich wpuścić, ale: bo tak jest im na rękę. Wymienić można choćby przypadki Wielkiej Brytanii, ale także Polski.
Tak się jednak składa, że najsilniej zintegrowane są kraje w unii walutowej. Jeśli ta upadnie, motywację do dalszej integracji stracimy nie tylko my, „kraje spoza”, ale i państwa dziś najbardziej zaangażowane we Wspólnotę. Każdy z dużych krajów pójdzie swoją drogą, zapanuje podejrzliwość i polityka balansowania, którą poznaliśmy już w XIX wieku. Zacznie się rozstrzyganie spraw bez porozumienia z innymi i konspirowanie w stolicach, bez oglądania się na dotychczasowych partnerów. Wyobraźmy sobie sytuację, w której Niemcy dyktują Grecji warunki same, nie zaś w imieniu Wspólnoty. Czy potrafimy sobie wyobrazić, jak reagowałyby na to Francja i Polska, najbliżsi sąsiedzi Niemiec?
Cały trik polega więc na tym, żeby unia walutowa przetrwała, a to niemożliwe będzie bez powołania poważnego rządu gospodarczego. Pozwoliłoby to na dyskusję o polityce gospodarczej i walutowej w kategoriach makroekonomicznych, a nie tylko postępowanie zgodnie ze zmianami kursu wymiany walut. Nie może przecież być tak, że giełda decyduje o podziale środków finansowych w ramach wspólnej Europy. Wtedy bowiem dochody zaczną spływać do kieszeni najsilniejszych na giełdzie, nikt zaś nie zadba o tych, którzy mają z nią niewiele wspólnego: bezrobotnych, osoby należące do sektora państwowego lub o małych graczy, uczestniczących w wymianie tylko pośrednio.
Ustalenia kanclerz Niemiec i prezydenta Francji dają pewną nadzieję na działania w tej odpowiedniej – makroekonomicznej – skali, są jednak, póki co, niewystarczające. W którymś momencie będzie trzeba pójść o wiele dalej. Stad cyniczny komentarz ministra Rostowskiego, że z paryskiego spotkania nie wynika nic oprócz regularnego picia kawy. Warto w tym kontekście zastanowić się, jak będą w przyszłości wyglądały decyzje w sytuacjach kryzysowych. Opieszałość w podejmowaniu decyzji to unijna specjalność właściwie w każdej dziedzinie. Wszyscy pamiętamy, z jakimi fanfarami ogłoszono wspólną politykę zagraniczną i obronną w traktacie z Maastricht. Ale gdy wybuchła wojna na Bałkanach, Unia nie wiedziała, co robić. Podobnie jest teraz. Ilekroć dochodzi do kryzysu, liderzy zaczynają dyskutować nad pojęciem „interesu europejskiego”, który z natury nie jest jasny. Trudno zresztą bowiem ten interes zdefiniować, gdy w grę wchodzi – w zależności od obszaru współpracy – dwadzieścia siedem, siedemnaście albo pięć krajów. Skądinąd wiemy, że nawet federacje, takie jak Stany Zjednoczone, ze względu na wewnętrzne konflikty, często nie potrafią sprawnie podjąć decyzji w nagłych przypadkach. Czy możemy więc oczekiwać, że twór taki jak Unia będzie w czasie kryzysu podejmować kluczowe decyzje wystarczająco szybko?
Łatwą odpowiedzią na kryzys byłaby centralizacja władzy. Problem jednak w tym, że część krajów nie najlepiej by na nią reagowała. Zwróćmy uwagę, że gdyby paryskie pomysły Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego były konkretniejsze, niektórzy byliby przerażeni, a wszyscy – obrażeni, że Francja i Niemcy decydują za nich. Dzieje się tak, ilekroć kraje te przejmują inicjatywę. Gdy jednak tego nie czynią, mówi się z kolei, że brakuje europejskiego przywództwa. Być może zatem zarządzanie kryzysowe powinno opierać się na czymś innym niż centralizacja. Pewnym rozwiązaniem mogłaby być właśnie wspólna polityka gospodarcza. W sytuacji, gdy niektórzy członkowie unii walutowej prowadzą politykę podważającą jej fundamenty, musi to mieć wpływ na całą Wspólnotę. Łatwo powiedzieć, że za kryzys w Grecji odpowiadają tamtejsi emeryci leżący w słońcu i pijący rakiję. Niewygodna prawda jest jednak taka, że to Niemcy i Francja swego czasu podważyły sztywność kryteriów makroekonomicznych z Maastricht, dotyczących barier zadłużenia. Grecki sektor finansowy był mocno spenetrowany przez banki, między innymi francuskie czy niemieckie, które narobiły tam sporo bałaganu. Nie należy więc szukać winnych tylko w Grecji.
Decyzje z paryskiego szczytu można zatem interpretować jako swoistą samokrytykę Niemców i Francuzów. Tworząc niegdyś unię walutową, nie zdecydowano się stworzyć rządu gospodarczego. Spodziewano się większego porządku na europejskich rynkach, nikt jednak nie myślał, że kryzys nie przyjdzie z Brukseli czy Frankfurtu, ale z drugiej strony Atlantyku. Gdy tak się stało, wszyscy zostali zaskoczeni.
Tak czy inaczej, należy zdecydowanie nie tylko utrzymać strefę euro, ale również pogłębić integrację z nią związaną. Dotyczy to również Polski. Ma ona duże szczęście, bo z uwagi na powiązania z gospodarką niemiecką obecny kryzys nie uderzył nią w takim stopniu, jak w inne kraje. W interesie całej Unii jest, aby ten kryzys minął jak najszybciej i z jak najmniej dotkliwymi skutkami. By po okresie finansowej burzy zapanowała stabilność i powrócił wzrost gospodarczy. Podejrzewam, że do tego szybko nie dojdzie – brakuje bowiem pomysłów na pobudzenie koniunktury gospodarczej w szerszych, nie tylko finansowych kategoriach. Stało się oczywiste, że przeciętny podatnik nie może ponosić wszystkich kosztów bałaganu na rynkach finansowych. Czeka nas długi okres patrzenia w lustro i myślenia, jaki system powinniśmy wprowadzić, aby gospodarki znów zaczęły prawidłowo funkcjonować.
* Jan Zielonka, politolog, wykłada politykę europejską w St. Antony’s College na Uniwersytecie w Oksfordzie. Ukończył prawo we Wrocławiu i obronił doktorat z nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Do jego najgłośniejszych książek należą „Imperium Europa”, „Explaining Euro-paralysis” i „Europe Unbound”.
** Na podstawie rozmowy opracowały Ewa Serzysko i Karolina Wigura.
***
Sytuacja Unii wygląda dramatycznie
Propozycje Merkel i Sarkozy’ego ze szczytu w Paryżu nie idą tak daleko, jak wymaga tego sytuacja. Wzmocnione zarządzanie, czyli to, co nazywa się rządem gospodarczym strefy euro, zostanie zrealizowane, nie stanowi jednak rozwiązania kompleksowego.
Załamanie się unii monetarnej krytycy integracji europejskiej przewidzieli już 20 lat temu. Jest tak, ponieważ unii monetarnej musi towarzyszyć ekonomiczna – tymczasem tego drugiego elementu zabrakło. Próby narzucenia pewnych reguł koordynacji makroekonomicznej w postaci tak zwanych kryteriów konwergencji z Maastricht, określających m.in. pułap zadłużenia, nie były respektowane. Dzisiejszy postulat rządu gospodarczego zmierza więc w istocie do tego, żeby takie rozwiązania realnie wdrożyć. To zjawisko pozytywne, z drugiej jednak strony propozycje francusko-niemieckie pozostają w kręgu podejścia, zgodnie z którym nałożenie na siebie dyscypliny finansowej należy pozostawić w gestii poszczególnych państw. Takie założenie stoi w konflikcie ze stanowiskiem Parlamentu Europejskiego, który domaga się automatyzmu sankcji. Nie ma zatem pewności, że nastąpi powstrzymanie zadłużania i łamania reguł stabilizacji makroekonomicznej.
Odpowiedni proces dostosowawczy mogłaby wyzwolić decyzja o uwspólnotowieniu polityki budżetowej państw członkowskich. Szłoby za nim uwspólnotowienie długu w postaci euroobligacji, czyli ponoszenie konsekwencji długów jednych państw przez inne, uzupełnione rzecz jasna drugim koniecznym komponentem, czyli uwspólnotowieniem polityki wydatkowej i narzuceniem dyscypliny. Na taki krok nie ma jednak dzisiaj powszechnej zgody. Początkiem nowego zarządu gospodarczego jest tak zwany semestr europejski – udostępnianie przez państwa członkowskie swoich budżetów Komisji Europejskiej do wglądu. Ta metoda nadal ma jednak charakter wyłącznie perswazyjny.
W ten sposób UE znajduje się w połowie drogi. Istnieje co prawda świadomość, że rozwiązania głębiej integrujące, przez niektórych określane jako „federalistyczne”, są potrzebne. Nie postępuje za nią jednak wola polityczna na poziomie państw narodowych. Uważam jednak, że do głębszych zmian ostatecznie dojdzie, gdyż koszty rozpadu strefy euro byłyby ogromne. Nie można natomiast być dziś pewnym, czy nikt z niej nie wyjdzie. Wyłączenie Grecji samo w sobie nie spowodowałoby szczególnie poważnych konsekwencji, przeciwnie – mogłoby mieć nawet pewne znaczenie ostrzegawcze. Moja obawa dotyczy natomiast efektu domina. Po wyjściu ze strefy euro jakiegokolwiek państwa, rynki finansowe będą testowały następne najsłabsze ogniwo, potem kolejne i tak dalej. Takie testowanie dotarło aż do Francji, czego jeszcze kilka tygodni temu nikt sobie nie wyobrażał. Przyjęta obecnie strategia polega zatem na obronie pierwszych szańców, czyli w chwili obecnej Grecji.
Warto jednak zaznaczyć, że rynki finansowe wymuszają dalszy postęp procesu integracji, i to nie tylko ekonomicznej. Nie dajmy się zwieść terminowi „rząd gospodarczy” – rząd, który kształtuje politykę społeczną, podatkową czy emerytalną, podejmuje decyzje polityczne. Pozycja państw narodowych w układzie ustrojowym UE nie jest dostosowana do wymogów rynku i potrzebuje zmiany. Istnieją dwa możliwe kierunki przekształceń. Zgodnie z pierwszym, kompetencje kontroli wydatków na uwspólnotowionym poziomie europejskim mogłyby przejść w ręce Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego. Takie rozwiązanie, nie posiadające zgody państw członkowskich, wymagałoby dobudowania nowego, wzmocnionego piętra demokracji na poziomie unijnym.
Drugie wyjście, bardziej technokratyczne, polegałoby na stworzeniu Europejskiego Funduszu Walutowego, który wymuszałby zdrową politykę fiskalną na państwach narodowych, pożyczając im pieniądze na bardzo rygorystycznych warunkach. Taka sytuacja miała miejsce w Polsce, gdy wprowadziliśmy program sanacyjny „pod rządami” Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niniejsza strategia łączy się jednak z pytaniem o legitymację demokratyczną.
Specyfika obecnej sytuacji polega na tym, że nałożyło się na siebie 5 kryzysów: zadłużenia, strefy Schengen, libijski, zdolności militarnych Unii oraz polityki sąsiedztwa na południu i wschodzie. Sprawia to, że znalezienie rozwiązania jest szczególnie trudne. Prawdopodobieństwo, że Unia nie poradzi sobie z kryzysem zadłużania jest nikłe, z tego względu, że koszty rozpadu strefy euro przekraczałyby koszty ratowania gospodarek Południa, czyli Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Co do impasu wielopłaszczyznowego, sądzę, że Unia Europejska wyjdzie z niego wzmocniona. Przekonanie to opieram jednak na ogólnych prawidłach procesu integracji europejskiej – w przeszłości kryzysy wywoływały zmiany adaptacyjne – nie zaś na obserwacji dzisiejszej sytuacji, która, przyznaję, wygląda dość dramatycznie.
* Jacek Saryusz-Wolski, polityk Platformy Obywatelskiej, od 2004 roku poseł do Parlamentu Europejskiego, były przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych. Od 1991 do 1996 r. pełnił funkcję pełnomocnika rządu ds. integracji europejskiej. W 2000 roku został powołany na stanowisko szefa Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. Był jednym z głównych uczestników negocjacji przed wejściem Polski do UE.
***
Dwa kroki do przodu, jeden w tył
Trwa wymyślanie wspólnej waluty od nowa. Banknoty i monety, które mają w kieszeniach obywatele 17 państw strefy euro pozostaną bez zmian, ale zasady, na jakich opiera się unia monetarna i walutowa, będą zupełnie inne niż wyjściowo zakładano.
Problemy są zasadniczo dwa. Jeden dotyczy przezwyciężenia kryzysu zadłużeniowego, w którym pogrążone są dzisiaj kraje europejskiego południa, a zwłaszcza Grecja i Portugalia. W drugim chodzi o korektę sposobu działania wspólnej waluty na przyszłość tak, aby przybliżyć ją do pieniądza z prawdziwego zdarzenia i zapobiec nowym czynnikom ryzyka. W tle obu problemów coraz wyraźniej rysują się zasadnicze pytania o model wzrostu gospodarczego i spójności społecznej, a nawet europejskiej demokracji.
Na kryzys zadłużeniowy są obecnie dwie metody – specjalny fundusz EFSF w wysokości 440 miliardów euro, który ma zapewniać wypłacalność państw będących „w potrzebie” oraz interwencje Europejskiego Banku Centralnego, który nie tylko zapewnia płynność bankom zagrożonych krajów, lecz także od niedawna skupuje obligacje Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Nie ma dzisiaj odpowiedzi na pytanie, czy obie metody wystarczą, aby zapobiec bankructwu gospodarek europejskiego południa.
Kanclerz Merkel i prezydent Sarkozy na niedawnym szczycie w Paryżu zdecydowali się na „ucieczkę do przodu”. Zamiast sygnału, że pieniędzy w EFSF wystarczy albo, że EBC będzie do skutku skupować obligacje, czego oczekiwały rynki, zaproponowali kilka rozwiązań, jak wzmocnić koordynację polityki fiskalnej w UE. W komentarzach nazwano to propozycją rządu gospodarczego w strefie euro, co jest hasłem-kluczem we francuskiej debacie oraz wyrazem niedawnego ustępstwa Niemiec pod adresem Paryża. Nazwa nie ma żadnego znaczenia, bo europejski „rząd gospodarczy” nigdy nie będzie tym, czym jest rząd narodowy.
Nie chodzi zresztą o wyręczanie poszczególnych rządów w bieżącym zarządzaniu gospodarczym. Mowa bardziej o narzuceniu gorsetu fiskalnej odpowiedzialności, która ma zapewnić, że drugi raz euro nie znajdzie się w podobnym kłopocie co teraz. Merkel i Sarkozy zaproponowali wprowadzenie do narodowej legislacji reguły zrównoważonego budżetu, co miałoby wymagać obniżenia długu publicznego poniżej pułap 60 procent PKB. W tych sprawach panuje pełna determinacja. Widać też twórcze myślenie w sprawie zwiększenia pola manewru po stronie dochodów budżetowych z kontrowersyjną propozycją podatku od transakcji finansowych.
Gorzej z konkurencyjnością, która jest kluczem do wzrostu gospodarczego. Chodzi o legendarne „reformy strukturalne”, które jednak dużo trudniej jest zaordynować z poziomu europejskiego. Tym bardziej, że wielkim pytaniem, które dopiero zaczyna być stawiane jest pytanie o legitymizację demokratyczną wszystkiego, co miałoby się wydarzyć w strefie euro. EBC, który wydaje miliardy, odpowiada przed „Bogiem i historią“, bo jest niezależny. Ale już podniesienie wieku emerytalnego w rezultacie realizacji ustaleń europejskich to może być za wiele dla przyciśniętych do muru społeczeństw.
Patrząc z globalnej perspektywy, udział euro w koszyku światowych walut rezerwowych nie zmniejszył się, a wręcz lekko zwiększył pomimo trwającego kryzysu i przekracza dzisiaj 25 procent. Świat wierzy w euro nie bez powodu. Nowy międzynarodowy system walutowy będzie oparty na dwóchtrzech walutach, co poskromi supremację dolara.
W ratowanie euro zainwestowano już nie tylko mnóstwo kapitału politycznego, lecz także gotówki. Wystarczy sobie zresztą wyobrazić, co by się działo, gdyby nie było wspólnej waluty. Do napięć finansowych i ekonomicznych doszłyby jeszcze walki o korzystniejsze kursy walutowe. Nic nie jest ostatecznie przesądzone, ale kurs na ściślejszą koordynację fiskalną, a więc dobudowanie nieistniejącej dotąd „drugiej nogi” wspólnej waluty, jest coraz wyraźniejszy. Cały proces będzie się jednak dział powoli, według logiki – dwa kroki do przodu i jeden w tył.
* Paweł Świeboda, prezes demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej (www.demoseuropa.eu).
***
Czy Tusk ma siłę walczyć o bardziej liberalną Europę?
Mimo że pojawiają się w poważnych gazetach, wiadomości o śmierci europejskiej unii walutowej są przedwczesne. Ekonomicznych korzyści z likwidacji euro nie odniósłby nikt, politycznych tym bardziej. Wzrost kursu franka szwajcarskiego w pierwszych tygodniach sierpnia uświadamia, co stałoby się z marką niemiecką, gdyby rząd w Berlinie zdecydował się na jej reaktywację: dziesięcioletni wysiłek na rzecz poprawy konkurencyjności spekulanci zniweczyliby w ciągu tygodnia. W warunkach światowego spowolnienia gospodarczego żyjące z eksportu Niemcy nie mają żadnego powodu, by dążyć do wzmocnienia własnego pieniądza.
Opuszczenie strefy euro nie jest także w interesie Grecji. To prawda, że dostosowanie poprzez deprecjację (a taki właśnie cel miałby powrót do drachmy) jest łatwiejsze do zaakceptowania przez społeczeństwo niż to, co w czasie łotewskiego kryzysu dwa lata temu nazwano „dewaluacją wewnętrzną” (obniżka pensji w całej gospodarce). Jednak co stałoby się wtedy z gigantycznym długiem greckiego państwa? Jeśli pozostałby wyrażony w euro, jego wielkość w stosunku do greckiego PKB liczonego teraz w tracącej wartość wobec euro drachmie jeszcze bardziej by wzrosła, zmuszając Ateny do ogłoszenia bankructwa lub Berlin i Paryż do wysupłania kolejnych miliardów pomocy. Konwersja długu na nową, grecką walutę po kursie jej wprowadzenia zostałaby z kolei odebrana przez światowe rynki finansowe jako faktyczne bankructwo, zapewne pozbawiając kraj na długie lata dostępu do kredytu.
Pozostałe państwa strefy euro lokują się gdzieś pomiędzy greckim a niemieckim ekstremum. Nie można wykluczyć, że powróciwszy do narodowego pieniądza niektóre z nich nie doświadczyłyby ani jego aprecjacji – duszącej gospodarkę – ani rujnującej budżet deprecjacji. Po co jednak miałyby w takim razie z euro rezygnować?
Histeryczne doniesienia o końcu euro, a wraz z nim europejskiej integracji nie mają zatem żadnego pokrycia w rzeczywistości. Ich podsycanie przez polityków, wśród nich Angelę Merkel, stanowi prostą grę z przestraszonymi wyborcami. Jeśli czegokolwiek w tej grze niemieckiej kanclerz zabrakło, to umiejętności aktorskich, a nie kontroli nad sytuacją i wizji wybrnięcia z opresji.
Wszystko powyższe nie oznacza, że kryzysu nie ma. Wprost przeciwnie – katastrofa Grecji jest faktem (i zakończy się pewnie niewypłacalnością), Hiszpania boryka się ze skutkami kilkunastoletniej bańki na rynku nieruchomości, Włochy zostaną prawdopodobnie zmuszone do dokończenia reform gospodarczych, które rozpoczęły w połowie lat 90. i przerwały w momencie uzyskania członkostwa w unii walutowej. Jest jasne, że dotychczasowy sposób koordynacji polityki gospodarczej zawiódł i jest nie do utrzymania. W miejsce dżentelmeńskiej umowy, że wszyscy będą rozsądni, muszą pojawić się mechanizmy zastępujące rozsądek rządów narodowych.
Skoro rozwiązanie unii walutowej nie leży w niczyim interesie, a jej kontynuacja w dotychczasowej formie nie jest możliwa, to jedyną opcją pozostaje zacieśnienie integracji. To zaś może dokonać się na dwa sposoby – poprzez wzmocnienie instytucji wspólnotowych (Parlament i Komisja Europejska) lub też przez zacieśnienie współpracy (de facto: wzajemnej kontroli) międzyrządowej. To, że szefowie rządów dwóch największych państw członkowskich są zwolennikami tej drugiej opcji, nie powinno dziwić.
W najbliższych latach okaże się, czy Europa rządzona będzie z Berlina i Paryża, czy też z Brukseli. Duża rola w udzieleniu odpowiedzi na to pytanie przypadnie Polsce. Warszawa może naiwnie uwierzyć, że stanie się członkiem triumwiratu, na co w rzeczywistości nie ma żadnych szans nie tylko dlatego, że polski potencjał ekonomiczny ciągle jest nieporównywalnie mniejszy od niemieckiego czy francuskiego, lecz także z tego powodu, że Polska zaprzepaściła swoją szansę wejścia do strefy euro. A to właśnie strefa euro (z, przypomnijmy, Słowenią, Słowacją i Estonią) jest dziś „prawdziwą” Europą. Niestety, realizacja drugiej opcji – walka o wzmocnienie instytucji wspólnotowych – wymagałaby od polskiego rządu podejścia, które nie zawsze mu łatwo przychodzi: porzucenia mocarstwowych ambicji, budowy szerokiej koalicji z małymi i średnimi (ale gospodarczo stabilnymi) państwami członkowskimi, przyzwolenia na osłabienie własnej pozycji w relacjach z Komisją Europejską. Tak skonstruowana Europa byłaby bardziej solidarna, a zarazem mniej polityczna, jeśli przez polityczność rozumieć odwołania do łatwych społecznych emocji. Byłaby więc bardziej liberalna. Tylko czy Tusk jest jeszcze liberałem i ma siłę o taką Europę walczyć?
* Krzysztof Iszkowski, doktor socjologii, adiunkt w Centrum Studiów nad Demokracją Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, członek zespołu redakcyjnego kwartalnika „Liberte!” (www.liberte.pl).
***
Wszechogarniająca polityczna bezczynność
Europa sprawia wrażenie nieprzystosowanej do otaczającej ją rzeczywistości. W perspektywie globalnej jesteśmy świadkami marginalizacji Europy: już teraz w Indiach czy w Chinach nie mówi się o niej jako o liczącym się aktorze. Choć wieszczenie przez publicystów końca Unii Europejskiej uważam za nazbyt dramatyczne i przesadzone, lękliwa postawa europejskich polityków wobec kryzysu daje podstawy do obaw. Czas na wytężoną pracę nie tylko rządzących, ale i solidarność społeczną.
Chciałbym, by kryzys w strefie euro zmusił polityków do szerszego myślenia i podejmowania odważniejszych, długofalowych decyzji, jednak nie wiem, czy nawet gdy się na to wreszcie zdecydują, nie będzie za późno. Nie dość, że politycy zbyt wolno reagują na fluktuacje ekonomiczne, proponowane przez nich rozwiązania w sferze ekonomicznej są nieadekwatne do wymagań kryzysu rynkowego, to jeszcze ich kalendarz wypełniony jest kolejnymi wyborami. Musimy pamiętać, że zarówno we Francji, jak i w Niemczech zbliżają się wybory, a to zdecydowanie nie dodaje politykom odwagi, utrudnia strategiczne myślenie i wprowadzanie długookresowych zmian. Niestety kryzys dobitnie pokazuje, jak lękliwi są nasi politycy. Ci odważniejsi przyznają, że wiedzą, jakich zmian potrzebują ich kraje, nie mają jednak pojęcia, jak reformować państwo, nie przegrywając jednocześnie wyborów. Tego rodzaju logikę zaprezentowali politycy niemieccy, którzy z powodów politycznych, nie zaś ekonomicznych, zadecydowali, iż nie chcą być źródłem pieniędzy i gwarancji dla najbiedniejszych państw strefy euro.
Kiedy odpowiedzialność za losy unii walutowej przeważy wreszcie nad racjami politycznymi i rządzący zdecydują się wreszcie wdrożyć bardziej fundamentalne, niekoniecznie przyjemne, reformy, może być już niestety za późno. Przede wszystkim należałoby skonstruować nową narrację, która wyjaśniłaby opinii publicznej, dlaczego potrzebujemy zjednoczonej Europy, bo tylko ona – i stojąca za nią solidarność – jest gwarantem zaakceptowania przez opinię publiczną koniecznych reform. Pojawiający się obecnie pogląd, jakoby osłabienie integracji europejskiej nie stanowiło problemu, jest błędny – nie bierze on pod uwagę tego, że to właśnie podziały, brak własnego zarządu i systemu prawnego sprawiają, że Europa ulega marginalizacji na arenie światowej.
Pojawia się zasadne pytanie o konkretne rozwiązania. Skutecznym wyjściem ze złej sytuacji ekonomicznej byłoby podniesienie podatków, zwłaszcza tych egzekwowanych od najbogatszych. Niche fiscale, czyli rozwiązania zwalniające zamożnych od płacenia podatków, można obecnie liczyć w Europie w dziesiątkach. Są one szkodliwe zarówno dla gospodarki, jak i dla społeczeństwa. Najbiedniejsi nie mogą czuć, iż stanowią grupę, która ponosi największe koszty w związku z redukcją deficytu. Sądzę, że gdyby obywatele europejskich krajów widzieli, że wysiłek związany ze zmniejszaniem długu rozdzielony jest równomiernie, byliby bardziej skłonni do poświęceń. Potrzebujemy większej sprawiedliwości społecznej i nowego, bardziej etycznego podejścia w ekonomii.
Jednocześnie słuszna wydaje się strategia wyjścia z kryzysu wysunięta przez Christine Lagarde. Nowa dyrektor Międzynarodowego Funduszu Walutowego proponuje wspomaganie wzrostu gospodarczego w krótkim i redukcję deficytu w długim odcinku czasowym. Pozostaje jednak pytanie, jak to wprowadzić w obecnej sytuacji? Mam nadzieję, że politycy wykażą się wystarczającą wyobraźnią i zdecydowaniem w działaniu.
* Dominique Moïsi, profesor w paryskim Instytucie Nauk Politycznych. Autor licznych publikacji na temat bezpieczeństwa europejskiego, stosunków Europy z USA i Bliskiego Wschodu. Ostatnio wydał „Geopolitics of Emotion”.
***
Autorka koncepcji Tematu Tygodnia: Karolina Wigura.
Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
Współpraca i opracowanie tekstów: Paulina Górska, Anna Piekarska, Ewa Serzysko.
„Kultura Liberalna” nr 137 (34/2011) z 23 sierpnia 2011 r.