Piotr Kieżun
16 francuskich Buffettów
Na początku sierpnia agencja ratingowa Standard & Poor’s obniżyła rating Stanów Zjednoczonych z najwyższego poziomu AAA do AA+. Dwa tygodnie później Warren Buffett, człowiek-legenda, najbogatszy Amerykanin po Billu Gatesie (majątek wart ponad 47 miliardów dolarów), wezwał amerykański Kongres na łamach „New York Timesa” do podwyższenia podatków dla osób zarabiających powyżej miliona dolarów.
Gest ten w sumie nie dziwi. Buffett znany jest z działalności charytatywnej. Wielokrotnie wzywał już do podwyższenia podatku dla najbogatszych, wchodząc w spór z Republikanami.
Większą niespodzianką jest tekst ogłoszony we wtorek na stronie internetowej „Le Nouvel Observateur”. „My, prezesi i kierownicy przedsiębiorstw – czytamy w nim – (…) wyrażamy życzenie ustanowienia «nadzwyczajnego podatku», który objąłby najbardziej uprzywilejowanych francuskich podatników. (…) W momencie, w którym deficyt finansów publicznych i perspektywa pogłębienia się zadłużenia państwa zagrażają przyszłości Francji i Europy, w momencie, w którym rząd wymaga od wszystkich solidarnego wysiłku, nasz udział w nim uważamy za niezbędny.” Pod tekstem widnieje podpis szesnastu szefów największych francuskich spółek – poczynając od współwłaścicielki L’Oréala, bohaterki słynnego politycznego skandalu z zeszłego roku, Liliane Bettencourt, kończąc zaś na Christophie de Margerie, kierującym koncernem naftowym Total.
Na zwykłym zjadaczu chleba nazwiska robią mniejsze wrażenie niż cyfry, które się za nimi kryją. Bettencourt w 2010 mogła się pochwalić dochodem w wysokości 17,5 miliona euro, Jean-Paul Agon, dyrektor generalny L’Oréala – 10 milionami, zaś Maurice Lévy z koncernu Publicis – ponad sześcioma.
Dobrowolne opodatkowanie najbogatszych stanowi rzecz jasna wspaniały prezent dla rządzących. Większe dochody do państwowej kasy to szansa na zrównoważenie budżetu, a to, że pochodziłyby one od milionerów, daje ekipie Sarkozy’ego doskonały argument w przedwyborczym sporze z socjalistami o wprowadzenie tak zwanej złotej reguły, czyli zasady, w myśl której wydatki państwa (z wyjątkiem tych na infrastrukturę) powinny być pokrywane z bieżących dochodów budżetowych (por. „Le Figaro” z 21 sierpnia 2011).
Apel najzamożniejszych Francuzów jest również dobrym sygnałem dla wszystkich tych, których kolą w oczy zarobki dyrektorów dużych przedsiębiorstw i którzy od dawna wzywają do wprowadzenia podatku dla osób o najwyższych wynagrodzeniach w imię sprawiedliwości społecznej. Tak jak choćby Martin Hirsch, były Komisarz do Spraw Solidarnego Działania przeciwko Ubóstwu (Haut-commissaire aux solidarités actives contre la pauvreté) przy rządzie François Fillona, który w tekście w „Le Monde” skrzętnie wyliczył, że „w ciągu ostatnich dwudziestu lat dochód 10 procent najlepiej zarabiających stanowił trzy czwarte wzrostu dochodu narodowego, podczas gdy w tym samym czasie sytuacja 80 procent pobierających pensje Francuzów pogorszyła się”.
Wszystko pięknie. Widok bogaczy, którzy sami nakładają na siebie podatki, jest wzruszający i świadczy o tym, że nie jest tak źle ze społeczną solidarnością. Jednak nawet nie wprawiony w ekonomicznych analizach obywatel może odnieść wrażenie, że w obliczu wyzwań rzucanych przez światowy kryzys, gest francuskiej szesnastki ma w gruncie rzeczy wymiar symboliczny. Przynajmniej w obecnej sytuacji. Dosypanie grosza do publicznej kasy nie stanowi bowiem rozwiązania najbardziej palących problemów. Nie wystarczy wziąć, trzeba jeszcze dobrze wydać, a to wymaga rozsądnej polityki w obszarze finansów publicznych.
Być może właśnie dlatego wiele francuskich gazet, informując na swoich stronach internetowych o apelu najbogatszych, ograniczyło się do pokazania ich zdjęć w diaporamie i wymienienia wysokości ich zarobków. Wszyscy czekają z komentarzami na konkretne propozycje politycznych zmian. Sami sygnatariusze apelu również. „Ten podatek – piszą – nie jest rozwiązaniem samym w sobie: powinien on zostać ujęty w szerszym pakiecie globalnych reform, zarówno w odniesieniu do wydatków, jak i do dochodów”. Tylko że w tym układzie pałeczka należy do rządzących.
Rad dla nich jest we francuskiej prasie sporo. Wspomniany Maurice Lévy, udziałowiec koncernu Publicis i jednocześnie szef Francuskiego Stowarzyszenia Przedsiębiorców Prywatnych (AFEP), stawia w „Le Monde” cztery postulaty: oprócz opodatkowania najbogatszych, natychmiastową redukcję deficytu publicznego, reformę administracji i systemu opieki społecznej oraz redukcję kosztów zatrudnienia po to, by zwiększyć konkurencyjność francuskiej gospodarki. Artykuł napisany jest w podniosłym, przejmującym tonie, jak większość podobnych tekstów pojawiających się ostatnio we francuskich mediach.
Nie miejsce tu rozstrzygać, które z proponowanych rozwiązań jest realne i na ile skuteczne. Wszystkie one wskazują jednak na jeden podstawowy wniosek: ani filantropia, ani wolny rynek nie zastąpią nam polityki. A już na pewno nie w dobie kryzysu.
* Piotr Kieżun, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 137 (34/2011) z 23 sierpnia 2011 r.