Szanowni Państwo,

od Wielkiej Brytanii aż po Chile – w dużych miastach miały miejsce spektakularne protesty. Nie brakuje przemocy. Czy to przypadkowe współwystępowanie w jednym czasie różnych zjawisk? Niektórzy z nadzieją twierdzą, że to ruchy pararewolucyjne; inni martwią się, że być może znów wracają do łask grupy w rodzaju niemieckiej Baader Meinhof. Jak zinterpretować protesty przedstawicieli młodego pokolenia, które ogarnęły w tym roku nie tylko Europę?

Zacznijmy od tego, co zaskakuje. Otóż protestujący młodzi porównują się… z własnymi rodzicami, którzy żyli dostatniej niż będą żyć ich dzieci. Czyżby solidarność pokoleń, do której nawoływano w sferze publicznej, pękła tymczasem w obrębie rodziny? Wyjaśnień ad hoc nie brakuje. Część prawicowych komentatorów skłonnych jest twierdzić, że młodym brakuje dyscypliny i solidnego wychowania. Po lewej stronie chętniej sięga się po stwierdzenie o tym, że wina leży w niewydolności socjalnej państw Zachodniej Europy. Niektórzy chcieliby widzieć w protestujących nawet odrodzenie polityczne Starego Kontynentu… Takie opinie sprawiają wrażenie aplikowania starych pojęć do nowych zjawisk na siłę. Trudno zatem uznać je za satysfakcjonujące.

Jedno jest pewne: protesty – w chwili kryzysu strefy euro – wstrząsnęły Unią Europejską i warto głośno pytać o to, w jaki sposób wpłyną one na teorię i praktykę z taką nadzieją wyglądanej solidarności europejskiej? Polska, która dochowuje wierności własnej walucie, musi przyglądać się uważnie unijnym partnerom…

Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej” szuka odpowiedzi na powyższe pytania nie w stanie gospodarek, czy odwoływaniu się do prostych skojarzeń z wcześniejszymi rewolucjami europejskimi, ale w poczuciu deprywacji względnej młodych Europejczyków. Społeczeństwa Unii znalazły się w piekle porównań – pisze. Nicolas Walton zwraca z kolei uwagę, że obecne protesty w Europie są wodą na młyn dla wszystkich stron sceny politycznej. „Ostatnie niespodziewane wybuchy zamieszek w Wielkiej Brytanii były dla tamtejszych polityków i komentatorów niczym lody waniliowe. Mogli dekorować je dowolną polewą, aż w końcu stawały się czymś, co stanowiło wsparcie dla ich własnych przekonań politycznych”.

Czy jednak protesty są kolejnym symptomem europejskiego kryzysu? Wedle Guy Sormana ta popularna ostatnio teza jest kompletnie nieuzasadniona. „Europa jako taka nie jest zagrożona. Nie powinniśmy mylić problemów globalnych – które wiążą się z nieodpowiedzialnym zarządzaniem gospodarką w poszczególnych krajach – z podstawami ładu europejskiego, czyli pokojem i wspólną kulturą”. Dwaj kolejni autorzy z kolei kreślą wizję pesymistyczną. Piotr Buras, komentując przede wszystkim sytuację w Republice Federalnej Niemiec, wyciąga wnioski dla całej Unii Europejskiej: „Dzisiaj przesłanki, na których zbudowano dobrze prosperujące przez dekady społeczeństwa zachodnioeuropejskie, znalazły się w najgłębszym w historii kryzysie. Wbrew pozorom Niemcy bardziej są, niestety, potwierdzeniem tej tezy, niż chlubnym wyjątkiem od reguły”. Rene Cuperus natomiast pisze:Dyskurs o upadku Zachodu – a bardziej precyzyjnie schyłku Europy (w geopolitycznej i światowej rywalizacji gospodarczej z Chinami, Indiami i Brazylią) czy kryzysie finansowego kapitalizmu (w tym kryzysie euro), ponure prognozy ekologii i demografii – wywiera silny wpływ na ogólny klimat kulturowy, sugerując, iż «najlepszy świat nie ma dopiero nadejść», ale «może być już za nami»”.

Zapraszamy do lektury!

Redakcja

 


1. KAROLINA WIGURA: Europa w piekle porównań
2. NICHOLAS WALTON: Europa jest wypełniona toksycznym resentymentem
3. GUY SORMAN: Protesty bez idei
4. PIOTR BURAS: W społeczeństwie niemieckim gotuje się
5. RENÉ CUPERUS: Najlepszy ze światów jest już za nami


Karolina Wigura

Europa w piekle porównań

„Mizerne gospodarki, niskie standardy życia i słabe instytucje to niedobra mieszanka” – napisał ostatnio „The Economist” w artykule dotyczącym dziesięciu nowych państw członkowskich UE. Niegdyś – czytamy dalej – uważano je za gospodarki sprawiające Wspólnocie najwięcej problemów. Dziś spojrzenie jest zupełnie inne. „Standard & Poor’s oceniło ostatnio gospodarkę Estonii jako AA-, zaledwie o dwa punkty niżej niż amerykańską. Wszystkie dziesięć krajów notuje wzrost gospodarczy, zmniejszający się deficyt budżetowy i spadające bezrobocie. […] Polska, największa z dziesiątki, cieszy się zdrowym wzrostem na poziomie czterech procent i świętuje deficyt mniejszy niż zaplanowany. Wielu odnosi wrażenie, że idea »Europy Wschodniej« jest anachroniczna” – piszą dalej redaktorzy tygodnika.

Samozadowolenie byłoby jednak niedorzeczne. Widać bowiem, że nawet wzrost gospodarczy, utrzymujący się przez kilkadziesiąt lat, nie jest gwarancją satysfakcji kolejnych pokoleń. Mieszankę równie niedobrą stanowić mogą społeczne resentymenty i międzypokoleniowe porównania. To one, jak się wydaje, stanowią jedne z najważniejszych przyczyn protestów przedstawicieli młodego pokolenia, z którymi mamy od kilku miesięcy do czynienia… w Europie Zachodniej.

W niektórych komentarzach, pojawiających się w kontekście zachodnioeuropejskich protestów, można było znaleźć wyraz raczej łatwych skojarzeń: od ruchów rewolucyjnych z początków wieku XX po lewackie bandy przestępcze w rodzaju Baader-Meinhof z powojennej historii Republiki Federalnej Niemiec; od rozwydrzonych smarkaczy potrzebujących większej dyscypliny, po ofiary zbyt małych nakładów państwa socjalnego. Byli i tacy, którzy stawiali protesty zachodnioeuropejskie w jednej linii z arabską wiosną.

Należy jednak mieć wątpliwości, czy porównania te rzeczywiście cokolwiek tłumaczą. Wystarczy na warsztat wziąć pojęcie rewolucji, by zobaczyć, jak niewiele jest ono w stanie wyjaśnić w wypadku podpaleń aut w Berlinie czy szturmujących sklepy H&M młodych londyńczyków. Do europejskich rewolucji dochodziło w przeszłości, gdy ludzie rzeczywiście głodowali lub, ostatnio, gdy zmęczeni wieloletnią presją systemów komunistycznych korzystali z osłabienia systemu i doprowadzali do przewrotu. Przemianę rewolucji z wydarzenia pełnego przemocy w pokojowe przekazanie władzy opisał Timothy Garton Ash, stawiając tezę o zmianie paradygmatu rewolucji („refolucja”).

Dalej, choć kraje takie, jak Niemcy, istotnie mają tradycję przemocy, związaną choćby z Frakcją Czerwonej Armii, trudno na poważnie mówić o jakiejś kontynuacji czy poszukiwać ideowego wpływu na współczesną młodzież w Londynie czy Birmingham. Wreszcie okoliczności, które wpłynęły na rozpoczęcie protestów od Libii, przez Zjednoczone Królestwo, aż po Chile, są w istocie tak zróżnicowane, że utożsamiać można je ze sobą jedynie z największym trudem.

Można zatem zaryzykować twierdzenie, że w wypadku protestów tegorocznej wiosny i lata, mamy do czynienia z nowym zjawiskiem społecznym. Czy potrafimy tę nowość uchwycić?

Nicolas Walton, jeden z ekspertów wypowiadających się w dzisiejszym temacie tygodnia, słusznie zauważa, że zasadniczą treścią obecnych protestów, przynajmniej gdy chodzi o społeczeństwa europejskie, jest resentyment młodszego pokolenia w stosunku do starszego. Młodość tego ostatniego przypadła na czasy europejskiego cudu gospodarczego, w latach 60. i 70. Zasadniczym problemem młodego pokolenia jest zatem poczucie deprywacji względnej wobec własnych rodziców. Choć żyje ono w Europie względnie sytej, z opieką socjalną, dobrą infrastrukturą i niezłymi pensjami, młodym trudno zaakceptować, że nie mają szans na porównywalny – lub nawet większy – dobrobyt. Wychowani nad ekranami laptopów i empetrójek, niczym bohaterowie „Edukatorów” Hansa Weingartena, – i często bez własnej świadomości – nagle przeistaczają się w przestępców.

Choć zaskakiwać może, że do podobnych protestów wciąż nie doszło jeszcze w Europie Środkowo-Wschodniej, wytłumaczeń nie brakuje. W krajach naszego regionu pokolenia powojenne żyły jednak w zdecydowanie gorszych warunkach niż każde kolejne. Dla młodych horyzont oczekiwań wciąż wychylony jest na Zachód – chcemy żyć trochę bardziej jak Niemcy, Brytyjczycy lub Francuzi. Choć socjologowie dostrzegają już zjawisko wojny pokoleń, które w dorosłość weszło po 1989 roku, nie przybrało ono jeszcze tak silnych objawów, by wywołać zamieszki. Problemem młodych żyjących w Europie Zachodniej jest natomiast, jak się wydaje, że nie mają się z kim – oprócz własnych rodziców – porównać. Ich horyzont oczekiwań pozostaje niejasny. A przez to wzrasta społeczna frustracja.

Do tego dochodzi zasadniczy problem imigrantów, który nabrzmiewał w Europie Zachodniej przez ostatnie dziesięciolecia i tylko od bardzo niedawna zaczął być intensywnie dyskutowany. René Cuperus, który wypowiada się również w tym wydaniu „Kultury Liberalnej”, kilka miesięcy temu twierdził na naszych łamach, że największe niepokoje społeczne w granicach Unii Europejskiej będą w najbliższych latach spowodowane zaostrzoną rywalizacją pomiędzy starszą a nowszą emigracją w krajach zachodnich (zatem między np. Turkami a przybyszami z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polakami). „Weźmy jako przykład polskich pracowników, przyjeżdżających od dłuższego czasu do Holandii, czy szukających pracy w Niemczech po pierwszym maja tego roku – pisał. – Mają oni bardzo małe szanse, by konkurować z niemieckimi i holenderskimi lekarzami czy nauczycielami. Raczej staną do wyścigu po mniej płatne stanowiska innych migrantów, dawnych gastarbeiterów, czyli Turków czy Marokańczyków”.

Z dzisiejszego punktu widzenia, wydaje się, że sytuacja będzie wyglądała jednak inaczej. Przede wszystkim, dzisiejsze protesty nie są spowodowane przez gastarbeiterów – którzy raczej ciężko pracują na własne i swoich rodzin utrzymanie – ale przez rdzennych mieszkańców, którzy stracili z oczu jasno wyznaczony horyzont oczekiwań. Przemoc zaś kierowana jest raczej przeciwko przypadkowym osobom.

W tej sytuacji pozostają jednak otwarte fundamentalne pytania: czy solidarność europejska jest w tych warunkach możliwa, jeśli w nowych państwach członkowskich przeważają skromność i praca, a w starszych, sytych społeczeństwach – aktywizm tak łatwo zamienia się w przemoc? I co z liberalizmem – jak w najbardziej rozwiniętych krajach świata dalej uczyć jednostki, czy sensownie podtrzymywać w nich przekonanie, że mają być samodzielne?

My – jak się wydaje – nadal to wiemy. Ale być może wciąż postępujemy jedynie intuicyjne?

* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu br. opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”.

Do góry

***

Nicholas Walton

Europa jest wypełniona toksycznym resentymentem

Ostatnie niespodziewane wybuchy zamieszek w Wielkiej Brytanii były dla tamtejszych polityków i komentatorów niczym lody waniliowe. Mogli dekorować je dowolną polewą, aż w końcu stawały się czymś, co – niezbyt zresztą zaskakująco – stanowiło wsparcie dla ich własnych przekonań politycznych. Dla Konserwatystów wszystko sprowadzało się do działalności gangów i upadku społeczeństwa; dla Laburzystów przyczyną protestów były cięcia dokonane przez rząd i jego zaniedbania. Przypuszczam, że podobnie było w wypadku wszelkich porównań szerzej pojętych europejskich protestów z widmem Baader-Meinhof. Przydałoby się tu wprowadzenie nieco dodatkowej perspektywy.

Po pierwsze, angielskie zamieszki bardzo różniły się od protestów, które obserwowano w krajach znajdujących się w centrum kryzysu finansowego. Politycy, pomijając pewne impulsy do zamieszek (jak zastrzelenie przez policję w Londynie człowieka podejrzewanego o członkostwo w gangu), odegrali rolę marginalną, zaś rządowy program oszczędności został ledwo wprowadzony w życie. Dało się zaobserwować wiele wypadków plądrowania i podpaleń, lecz bardzo niewiele prób artykulacji postulatów politycznych. Wywiady z uczestnikami zamieszek zaprezentowane w mediach sugerowały, że ich głównymi motywacjami były poczucie bezkarności, oportunizm, brak autorytetów, konsumeryzm i w czystej postaci nihilizm. Nieliczne osoby, które w ogóle wspomniały o polityce, miały, jak się wydawało, mgliste pojęcie nawet o tym, która partia jest obecnie u władzy! Aresztowania, które potem nastąpiły, wskazywały na silne powiązania z gangami, mało jednak jest dowodów na to, by jakąkolwiek rolę odgrywały kwestie rasowe (w przeciwieństwie do fali zamieszek z 1981 czy niedawnych rozruchów na francuskich przedmieściach).

Porównajmy to z południową Europą. Wielu protestujących, przede wszystkim spośród hiszpańskiego ruchu „oburzonych”, było dobrze wykształconymi przedstawicielami klasy średniej. Ludzie ci na co dzień muszą stawić czoło surowym ograniczeniom wydatków i uświadomić sobie, że system, który mieli nadzieję odziedziczyć po dobrze prosperującym pokoleniu rodziców, okazał się zbudowany na piasku. Uważają oni, że podczas gdy inni wciąż mogą cieszyć się stałą pracą, wysoką pensją i innymi dobrodziejstwami, oni zmuszeni są cierpieć. Liczba bezrobotnych w młodym pokoleniu sięga zenitu, a ponadto protestujący (zupełnie jak rynki finansowe) wiążą z rachitycznym wzrostem gospodarczym nikłe nadzieje. W ostatniej dekadzie Włochy zajmowały trzecie miejsce wśród krajów o najniższy wzroście gospodarczym na świecie. Gorsze były tylko Haiti i Zimbabwe.

To wszystko wskazuje na prawdziwą przyczynę, dla której do podobnych protestów nie doszło jeszcze w młodszych państwach członkowskich. Ich obywatele wciąż zachowują żywą pamięć o trudach przeszłości i dopiero zaczynają cieszyć się dobrobytem. Pracownik pewnego litewskiego think tanku opowiadał mi o charakterystycznej akceptacji trudności, przy jednoczesnym przekonaniu, że dla długotrwałego postępu niezbędne są czasem krótkotrwałe poświęcenia. Marek Belka twierdził z kolei, że to ciężka praca i duch przedsiębiorczości doprowadziły do podbudowania prężności polskiej gospodarki, lecz jednocześnie przyznał, że stoi przed wami wiele reform, jeżeli Polska chce dalej rozkwitać i pod względem pensji dorównać bogatszym krajom członkowskim. Takiej bezpośredniości i dalekowzrocznego przewodnictwa brakowało jednak w państwach, gdzie tanie pieniądze, euro i osobisty interes budowały pełne samozadowolenia przeświadczenie, że złe czasy są już przeszłością. Dla młodszego pokolenia czasy te właśnie powróciły.

Gdy zsumować resentyment spowodowany tym, co przekazują sobie w Europie pokolenia, z resentymentem związanym z przekazami między państwami, powstaje toksyczna mieszanka. Jeśli do tego dodamy jeszcze niepokój, wyczuwalny między nowymi członkami UE, którzy czują, iż doświadczyli cięższych reform, a jednocześnie musieli w przeszłości zaakceptować, że czekają ich mniejsze korzyści z mechanizmów unijnych, takich jak wspólna polityka rolna, uświadomimy sobie, przed jak ogromnym wyzwaniem stoi europejska solidarność. Ciekawe, czy politycy unijni, po ostatnich, niemrawych przejawach przywództwa będą potrafili stawić mu czoło.

* Nicholas Walton, politolog, ekspert w European Council on Foreign Relations. Wcześniej pracował jako korespondent BBC m.in. w Bośni i Hercegowinie, Polsce, Rosji i Gruzji.

przeł. Anna Piekarska

 

Do góry

***

Guy Sorman

Protesty bez idei

Twierdzenie, że obecne protesty społeczne w Europie Zachodniej i w Afryce Północnej to współczesne inkarnacje przeszłych rebelii – na przykład rewolucji francuskiej czy działalności lewicowych grup takich jak Frakcja Czerwonej Armii w Niemczech w latach 60. – jest nieuzasadnione i zwyczajnie głupie. Żyjemy dziś w innych warunkach niż nawet kilkadziesiąt lat temu, więc do zrozumienia otaczającego nas świata powinniśmy używać współczesnych pojęć, zamiast na siłę doszukiwać się historycznych analogii. Te mają sens jedynie wówczas, gdy chcemy odpowiedzieć na pytanie, jakie cechy stanowią o specyfice obecnych protestów, co czyni je nieporównywalnymi z wydarzeniami z przeszłości.

Jedną z nich jest – z wyjątkiem Libii – zupełny brak kontekstu ideologicznego bieżących wystąpień, a w wypadku Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Grecji także brak żądań politycznych. Wszystkie protesty są także niezależne od inspiracji zewnętrznych. Współczesne społeczeństwa są skrajnie zindywidualizowane, a ich członkowie żyją we wzajemnej izolacji. Głównym środkiem wyrazu – i coraz częściej, komunikacji – stały się media społecznościowe. We wszystkich wypadkach, łącznie z Wielką Brytanią, protesty były organizowane przez Facebooka czy Twittera. Facebook stworzył nowe pokolenie, którego członkowie nagle poczuli potrzebę wspólnego wyjścia na ulice.

Problem w tym, że na pierwszy rzut oka nie bardzo wiadomo, dlaczego to zrobili. Wszystkie ruchy, o jakich mówimy, są wymierzone przede wszystkim przeciwko czemuś lub komuś, opierają się na negacji jakiegoś porządku. Niełatwo wskazać pozytywne pragnienia i konkretne propozycje. To kolejna cecha wyróżniająca obecne wydarzenia na tle historycznym. Francuzi końca XVIII wieku chcieli stworzyć republikę, w Niemczech w latach 60. młodzi chcieli zbudować nowe marksistowskie społeczeństwo, w Polsce w latach 80. domagano się niepodległości. Dziś młode pokolenie mówi nam raczej, czego nie chce.

Bunt jest dla nich środkiem do celu polegającym na uczestniczeniu w historii. Mają wrażenie, że w ich pokoleniu nic się nie dzieje, wszystko jest nudne – polityka, partie polityczne – a ekonomia nie ma przyszłości. Co więc robią? Pokazują nam swoją pokoleniową siłę. Uważają, że nadszedł ten moment, w którym mogą wziąć udział w historii, napisać swoją. Robią to w imię walki o „godność”, a ta rozumiana jest – zwłaszcza w Europie Zachodniej – przede wszystkim w kategoriach ekonomicznych. Jedną z ważniejszych przyczyn protestów było wysokie bezrobocie i brak perspektyw zawodowych wśród młodych. W Europie to wrażenie materialnej deprywacji jest odczuwalne tym bardziej, kiedy młodzi porównują swoje życie z życiem swoich rodziców i to porównanie wypada na ich wyraźną niekorzyść. To także historyczna nowość.

Czy to oznacza, że Europa jest w kryzysie? Obecnie ta teza stała się niezwykle modna. Jej zwolennicy często zapominają jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, po co wspólna Europa została stworzona, dlaczego wszyscy uważamy się za Europejczyków? Otóż tym celem był przede wszystkim pokój. Rozwój ekonomiczny to cel drugorzędny. Historia Europy to historia kryzysów, jednak zawsze były one przezwyciężane, dzięki temu jednoczącemu czynnikowi, jakim jest pragnienie życia w spokoju. Jest on ważniejszy niż problemy ekonomiczne, które mogą być rozwiązane i nie są tak znowu poważne. Problemy deficytów budżetowych i euro to kwestie techniczne, które można rozwiązać poprzez negocjacje i w tym właśnie kierunku zmierzamy obecnie. Europa jako taka nie jest zagrożona. Nie powinniśmy mylić problemów globalnych – które wiążą się z nieodpowiedzialnym zarządzaniem gospodarką w poszczególnych krajach – z podstawami ładu europejskiego, czyli pokojem i wspólną kulturą.

* Guy Sorman, francuski dziennikarz, publicysta i filozof. Autor ponad 20 książek, po polsku ukazały się m.in.: „Rozwiązanie liberalne” (1985), „Wyjść z socjalizmu” (1991), „Made in USA” (2005), „Ekonomia nie kłamie” (2008).

Opracowali: Paulina Górska, Łukasz Pawłowski i Ewa Serzysko

Do góry

***

Piotr Buras

W społeczeństwie niemieckim gotuje się

Tydzień temu Berlin odetchnął z ulgą. Po przygotowywanej długo akcji policji udało się ująć roznosiciela gazet, który miał na koncie niemal tuzin podpaleń klatek schodowych w zamożnej dzielnicy Prenzlauer Berg. Podkładając ogień pod dziecięce wózki i kosze z makulaturą, chciał dać wyraz swojej nienawiści do „bogaczy” i „japiszonów”. Owszem, tu i ówdzie auta płoną dalej, ale obywatele poczuli się nieco spokojniej. Państwo działa.

Na tle tego, co działo się ostatnio na ulicach londyńskich miast i centralnych placach Madrytu czy Aten, niemieckie perypetie są – mimo indywidualnych dramatów mieszkańców zaatakowanych kamienic lub właścicieli aut – niewinną igraszką. Agresja skrajnie lewackiego marginesu (nie tylko w Berlinie, lecz także na przykład w hamburskim Schanzenviertel) ma tu zresztą długą tradycję, trudno więc wpisywać ją w ogólnoeuropejski kontekst społecznych rozruchów. Lista powodów, dla których Niemcy wyglądają na tle swoich sąsiadów jak wyspa szczęśliwości, jest długa. W tym roku po raz pierwszy od końca lat 90. dochody i zadowolenie z sytuacji materialnej wzrosły we wszystkich warstwach społecznych. Ożywienie gospodarcze ostatnich lat (z wyjątkiem fatalnego 2008 roku) przyniosło efekty. Bezrobocie spadło do niepamiętnego poziomu, który Hiszpanom czy Grekom wydaje się jak z kosmosu. Inaczej niż w Anglii sieć państwa socjalnego jest w miarę gęsta. To samo dotyczy instytucji społeczeństwa obywatelskiego, niezliczonych towarzystw, klubów, inicjatyw lokalnych, których rola w utrzymaniu spójności społeczeństwa jest nie do przecenienia. W odróżnieniu od Francji czy Wielkiej Brytanii gettoizacja w wielkich miastach jest zjawiskiem zdecydowanie medialnym, opisywanym głównie przez krytyków „fiaska multikulturalizmu” à la Sarrazin, nie zaś zjawiskiem, które na większą skalę dałoby się zaobserwować w rzeczywistości. Wreszcie: nienawiść do państwa i policji nie jest paliwem radykalizacji protestu w jakimkolwiek stopniu przypominającym kraje słynące z brutalności organów porządku.

Mieszanka potrzebna do wywołania społecznego buntu na miarę tych, jakie obserwujemy w innych krajach, nie jest w Niemczech tym samym gotowa. Wielu składników po prostu brakuje albo są obecne w ilościach homeopatycznych. Ten obraz Niemiec nie jest zresztą zbyt zaskakujący. Niskie napięcia społeczne, względnie nieduże różnice dochodów, szeroka warstwa średnia działająca jak kotwica stabilności – to wszystko przez całe dekady było znakiem firmowym „reńskiego kapitalizmu”. Zaś jego obietnice bezpieczeństwa socjalnego i możliwości awansu trwale zapisały się w niemieckim „kodzie kulturowym”. Ale twierdzenie, że brak hord plądrujących sklepy w Hamburgu czy Monachium jest świadectwem trwałości tego modelu społeczeństwa, byłoby nieporozumieniem. Przeciwnie: Niemcy znajdują się dzisiaj w fazie kryzysu społecznego, który pod niektórymi względami o wiele mniej ustępuje innym krajom niż sugerować mogłyby obrazki z niemieckich miast.

„W społeczeństwie gotuje się” – mówił mi jeszcze przed wyborami 2009 roku znany politolog Franz Walter. Koniunktura ostatnich dwóch lat niewątpliwie obniżyła temperaturę, nie doszło do stanu wrzenia, ale źródła fermentu nie zniknęły. Składa się na niego kilka procesów, które spotykamy także w innych krajach. Ale w niemieckim „narodzie socjalnym” (Sozialnation), gdzie konsensus społeczny i poczucie sprawiedliwości cenione są szczególnie, postępowanie protestujących odbierane jest jako podważające fundamenty, na których opiera się funkcjonowanie wspólnoty.

Po pierwsze, mit (względnej) równości materialnej pękł. Według OECD Niemcy są krajem, w którym przepaść między bogatymi a biednymi rosła w ostatnich dziesięciu latach szybciej niż w jakimkolwiek innym kraju rozwiniętym. Po drugie, o ile „reński kapitalizm” cechował się wysokimi standardami bezpieczeństwa pracy, o tyle dzisiejsze realia są tego przeciwieństwem. Niemcy ograniczyły wprawdzie bezrobocie, ale za cenę powstania ogromnego, największego w Europie, sektora pracy niskopłatnej. Groźba deklasacji, wypadnięcia z „normalnego” rynku pracy i znalezienia się najpierw w sferze pracy niechronionej, a potem może na bezrobociu (czyli osławionym Hartz IV), jest zjawiskiem, które dzisiaj w bodaj najbardziej znaczący sposób wpływa na relacje społeczne. To właśnie trzecie zjawisko określające parametry kryzysu: warstwa średnia, na której opiera się stabilność społecznego i demokratycznego porządku, znajduje się, o czym świadczą liczne badania, w stanie głębokiego zaniepokojenia i lęku przed przyszłością. To źródło napięć, które dzisiaj widoczne są nie w ulicznych bijatykach, lecz także w sporach rozgrywających się na innych arenach. Jeden przykład to szkolnictwo. Opór przed reformami systemu szkolnego, które miałyby na celu wyrównanie szans uczniów z rodzin zamożnych i biednych, to klasyczny przypadek konfliktu społecznego nowego rodzaju. Zagrożone degradacją warstwy średnie bronią stanu posiadania i własnych przywilejów. Społeczne doły domagają się tymczasem swoich praw i udziału w społeczeństwie awansu: niesprawiedliwy, sprzyjający „lepiej urodzonym” system szkolny stoi temu na przeszkodzie.

To bowiem czwarty element niemieckiej układanki: obietnica awansu społecznego, tak ważna dla wcześniejszych pokoleń i społecznego morale, jest dzisiaj iluzją. Niemcy są krajem o jednym z najniższych wskaźników mobilności społecznej w Europie, to znaczy kariery dzieci w ogromnym stopniu zależą od pozycji społecznej rodziców. Po piąte wreszcie, to wszystko wiąże się z przesunięciem kategorii moralnych: wcześniej ludzie stojący niżej w hierarchii społecznej cieszyli się – jako robotnicy czy rzemieślnicy – elementarnym szacunkiem warstw wyższych lub średnich. W warunkach, kiedy chodzi o dostęp do kurczących się dóbr i stanowisk, nastrój zrobił się inny. Szczególnie w niepewnych swego warstwach średnich pogarda dla „looserów” ze społecznej podklasy (w tym także imigrantów) jest formą odgrodzenia się i zaznaczenia swojej etycznej przewagi. Tyrada Sarrazina przeciwko nierobom, leniom i rodzącym tylko dziewczynki w chustach muzułmanom doskonale trafiła w nerw tego podskórnego „postępowego rasizmu klasy średniej” (Jörg Lau).

Ten krótki opis brzmieć może znajomo: czy wiele różni się on bowiem od analizy tego, co dzieje się w Anglii, Francji czy Holandii? Niemiecka normalizacja ostatnich w 20 latach ma także tę niezbyt powabną stronę, że kryzys socjalny i erozja liberalno-demokratycznego konsensusu nie omijają także republiki berlińskiej. I tak jak nie należy lekceważyć siły i znaczenia obecnych w dalszym ciągu stabilizatorów społecznej równowagi, tak też nie należy ulegać złudzeniu, że przypadki Anglii czy Hiszpanii są specyficznymi, lokalnymi wybrykami. Dzisiaj przesłanki, na których zbudowano dobrze prosperujące przez dekady społeczeństwa zachodnioeuropejskie, znalazły się w najgłębszym w historii kryzysie. Wbrew pozorom Niemcy bardziej są, niestety, potwierdzeniem tej tezy, niż chlubnym wyjątkiem od reguły.

* Piotr Buras, publicysta „Gazety Wyborczej”. We wrześniu ukaże się jego książka „Muzułmanie i inni Niemcy. Republika berlińska wymyśla się na nowo” (Wydawnictwo Sic!).

 

Do góry

***

René Cuperus

Najlepszy ze światów jest już za nami

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że świat opanowany został przez jeden wielki Młodzieżowy Ruch Protestacyjny: od arabskiej wiosny w Egipcie i Tunezji, aż po Plaza del Sol w Madrycie oraz sierpniowe zamieszki w Londynie i Birmingham.

Chociaż wyszukiwanie podobieństw, wspólnych przyczyn i uwarunkowań tych wystąpień jest intelektualnie nęcące, należy poważnie zastanowić się, czy między obserwowanymi wybuchami niezadowolenia istnieją jakiekolwiek powiązania. Nie sądzę, aby znalezienie takiego wspólnego mianownika było rzeczą prostą.

Arabska Wiosna dotyczyła kwestii wolności politycznej od dyktatury, modernizacji i emancypacji społeczeństw do tej pory represjonowanych. Pozbawiona pierwiastka przemocy młodzieżowa rewolta w Hiszpanii związana jest z potężnym bezrobociem wśród młodego pokolenia, brakiem szans na udział i uznanie w społeczeństwie. Brutalne zamieszki w Londynie były zakorzenione w kulturze przestępczej i długotrwałej deprywacji.

Nie dostrzegam obecnego w pytaniach „Kultury Liberalnej” związku z zachodnioeuropejską rewolucją dzieci-kwiatów lat 60. i 70., nie mówiąc już o terrorystycznym pokłosiu tego zjawiska w postaci Grupy Baader-Meinhof czy Czerwonych Brygad we Włoszech. Były to ruchy rewolucyjne, zradykalizowane politycznie, nakierowane na rozłam społeczeństwa i obalenie jego kapitalistyczno-demokratycznych struktur. W Niemczech w samym sercu młodzieżowego protestu tkwiły także mroczne dziedzictwo reżimu nazistowskiego i II wojny światowej oraz nieumiejętność wojennego pokolenia rodziców, by poradzić sobie z bliznami tego okresu. Nic takiego nie rozwija się wewnątrz dzisiejszych wybuchów młodzieży. Przeciwnie, wydają się one raczej apolityczne – i w rozumieniu doktrynalnym, i programowym.

Społeczny pesymizm może jednakże odgrywać coraz większą rolę w społeczeństwach krajów europejskich, wpływając na aspiracje młodszych pokoleń. Dyskurs o upadku Zachodu – a bardziej precyzyjnie schyłku Europy (w geopolitycznej i światowej rywalizacji gospodarczej z Chinami, Indiami i Brazylią) czy kryzysie finansowego kapitalizmu (w tym kryzysie euro), ponure prognozy ekologii i demografii – wywiera silny wpływ na ogólny klimat kulturowy, sugerując, iż „najlepszy świat nie ma dopiero nadejść”, ale „może być już za nami”. Ten brak wyobrażenia postępu dla Europy i młodszych generacji Europejczyków może być, poza wszystkim, rodzajem wspólnego mianownika. Choć żeby się o tym przekonać, musimy jeszcze poczekać na reakcje polityczne i symptomy dalszego rozwoju wydarzeń.

* René Cuperus, politolog. Dyrektor działu stosunków międzynarodowych w Fundacji Wiardi Beckman, think tanku holenderskiej Partii Pracy.

przeł. Paulina Górska

Do góry

***

 * Autorka koncepcji numeru: Karolina Wigura.

** Współpraca: Paulina Górska, Łukasz Pawłowski, Anna Piekarska, Ewa Serzysko.

*** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.

 

„Kultura Liberalna” nr 138 (35/2011) z 30 sierpnia 2011 r.