Jacek Wakar
Na niewidziane
Piątkowy ranek czy raczej blady świt. Na warszawskim Okęciu wpada mi w ręce „Gazeta Wyborcza” z korespondencją Tadeusza Sobolewskiego z Festiwalu Filmowego w Wenecji, w całości poświęconą „Rzezi” Romana Polańskiego. Czytam ją łapczywie i już żałuję, że znowu będę skazany na opieszałość polskiego dystrybutora, wszak do dziś nie wiadomo, kiedy film trafi na nasze ekrany. No i najchętniej pojechałbym na Lido, chociażby na ten jeden seans. Albo do Nowego Jorku, gdzie dzieło Polańskiego otworzy 30 września tamtejszy festiwal. Żarty żartami, ale nigdy chyba nie zazdrościłem tak bardzo mojej koleżance z redakcji, która obecnie ciężko pracuje w Wenecji. Ona już tego Polańskiego widziała…
O tym, że mam autora „Lokatora” za jednego z największych filmowców ostatniego półwiecza, już w „Kulturze Liberalnej” pisałem. Poza niewydarzonymi, a jednak jakoś sympatycznymi „Piratami” nie przypominam sobie w jego dorobku nawet jednej porażki. A na „Rzeź” czekam jak na żaden inny film mistrza. Może dlatego, że ten materiał od początku zdał mi się dla niego wymarzony.
Jest to ekranizacja sztuki „Bóg mordu”, jednej z najbardziej wziętych dziś francuskich dramatopisarek Yasminy Rezy. Reza jest dobrze w Polsce znana, międzynarodową sławę przyniosła jej sztuka „Sztuka” o trójce przyjaciół, którzy dowodzą i dochodzą wartości białego obrazu pomalowanego w białe pasy. Wtedy wyśmiewała pisarka artystowskie eksperymenty, dworując sobie ile wlezie z modnych, acz szemranych awangard. „Bóg mordu” z początku zdaje się utworem prostszym, ale to tylko pozory. To zresztą dramat dla realizatorów wymarzony. Do jego wystawienia wystarczy najmniejsza scena, czworo aktorów, kilka rekwizytów z telefonem komórkowym na czele. Tyle co nic. Trudno się dziwić zatem, że błahostka Rezy zrobiła światową karierę. W samej Polsce doczekała się już ponad dziesięciu wystawień. Tyle że zwykle powtarzały one ten sam błąd, trzymając, by tak rzec, dzieło Rezy w ryzach. Tam, gdzie można było pójść krok dalej, burząc polityczną poprawność, zatrzymywały się w pół drogi, na poziomie zbyt bezpiecznego dystansu. To – owszem – już było bardzo śmieszne, w dodatku śmieszne okrutnie, ale za moment mogło stać się anarchistyczne. „Bóg mordu” ma w sobie taki potencjał.
Film Polańskiego trwa ponoć ledwie 79 minut i choćby to zasługuje na ogromny szacunek. Bo tempo dialogu u Rezy idzie w parze z jego drapieżnością. Z grubsza chodzi o to, że jeden chłopiec drugiemu chłopcu wybił ząb. Teraz rodzice obu spotykają się, by załagodzić sytuację. Tyle że zamiast fałszywego pojednania mamy najprawdziwszą jatkę. Dramat Rezy – spodziewam się, że w tę stronę poszedł też twórca „Frantica” – błyskotliwie opowiada o tym, że tak zwana wysoka kultura, którą się chwalimy i chcemy, by nas legitymizowała, stanowi jedynie chwiejną fasadę. Wystarczy drobny podmuch wiatru, by runęła w gruzy. I w „Bogu mordu” ową katastrofę mamy, tyle że zarówno w teatrze, jak i – tak piszą – w filmie obywa się ona przy aplauzie widowni, wśród opętańczego śmiechu. Bo dramat Rezy w pewnym momencie przeistacza się karkołomną chorą farsę. Domyślam się, że dla Polańskiego to też musiało być szczególnie pociągające.
Piszą o „Rzezi”, że jest jak „Nóż w wodzie”. Na niewidziane mogę dodać, że mnie na przykład kojarzy się z „Matnią”. Polański miał tendencję, by zdzierać z idealnych dobrze ułożonych mieszczan maski, aby pod nimi zobaczyć potwory. W najnowszym filmie mają one twarze aktorów wyjątkowych. Powraca Jodie Foster – artystka chyba o wiele za inteligentna na ten zawód, a dawno na dużym ekranie nieoglądana. Kate Winslet też należy do najwybitniejszych, a w jednej roli – w „Drodze do szczęścia” Mendesa – weszła w rejony dla aktorów wyjątkowe, prowadząc swą bohaterkę (i stopioną z nią siebie) aż do samounicestwienia. John C. Reilly to fachura wyjątkowy, ale najbardziej palę się, by zobaczyć Christopha Waltza. Waltz to aktor nieprawdopodobny, co pokazał w „Bękartach wojny”. Grał tam niejakiego Landę, zimnokrwistego, psychopatycznego łowcę Żydów. W pierwszej scenie filmu Tarantino rozmawiał długo z ukrywającym Żydów francuskim gospodarzem, swobodnie przechodząc z języka na język. Wolno, spokojnie, nieuchronnie. Aż do ostatecznej masakry. Kto poza Polańskim zgromadziłby taką obsadę? Zapewne jeszcze Martin Scorsese…
W korespondencjach z Wenecji powtarza się uwaga o tym, że w tegorocznym programie szczególnie dużo jest komedii. Dziwnych, złamanych, ale jednak – komedii. I bardzo mi się to podoba. Bo zdaje się, że dzisiejszy świat zasługuje na śmiech, że z dzisiejszego świata można leczyć się śmiechem. I choćby dlatego tak czekam na opętańczy, oczyszczający śmiech na „Rzezi” Romana Polańskiego.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 139 (36/2011) z 6 września 2011 r.