Łukasz Jasina
O nieudolności filmowej dekolonizacji
Nie tylko Brytyjczycy i Francuzi rozliczają się ze swoją kolonialną przeszłością. Kinową dekolonizacją zajmują się również Hiszpanie – choć czasem rozliczeń dokonują za nich inni. Najważniejsze kinowe produkcje o wyprawie Krzysztofa Kolumba, zdobywcach i konkwistadorach, takich jak Pizarro czy Cortez, oraz zjawiskach w rodzaju El Dorado powstawały dzięki pieniądzom niegdysiejszych anglosaskich rywali hiszpańskiego imperium – i w ich języku. Niejednokrotnie miały one tyle wspólnego z prawdą historyczną, co skecz Monthy Pythona o hiszpańskiej inkwizycji z tą instytucją.
Dwadzieścia lat temu przez świat przetoczyła się dyskusja o skutkach hiszpańskiej ekspansji. Sami Hiszpanie roztaczali wizję spotkania światów i kultur, która stała się zresztą podstawą prezentacji dziejów Hiszpanii na Wystawie Światowej w Sewilli – mieście niezwykle ważnym w dobie ich panowania na morzach. O złych czynach Corteza i Pizarro pamiętano, ale Kolumba uznano już za postać pozytywną. Eksponowano za to (czasem zbyt mocno) obronę Indian przez księdza de Las Casas. Bardzo pasowało to do ówczesnych trendów pojednawczych w światowej kulturze lat 90.
O tym, że rola Hiszpanii w kolonizacyjnej historii nie jest jednak oceniana najlepiej, przypomniała nam publiczna kłótnia Hugo Cháveza i króla Juana Carlosa sprzed kilku lat. Hiszpania zaczęła rozliczać się z przeszłością – miejsce łagodnych debat z „Ay, Carmela!” Carlosa Saury zajęły filmy drapieżne, takie jak „Nawet deszcz” Icíar Bollaín
Historia opowiedziana w filmie jest bardzo prosta. Grupa filmowców kręci film o zdobyciu Ameryki. Mamy tu i straszliwych konkwistadorów, i łagodnego księdza broniącego tubylców, siłę hiszpańskiej kultury i prymitywnych zbrodniarzy z Galicji i Leónu. Twórca uciekł się do zabiegu wymagającego a nieudającego się czasami nawet filmowym geniuszom – łączenia teraźniejszości ze współczesnością. Film o odkrywaniu Ameryki realizowany jest w Boliwii. Ten słabo znany (w porównaniu z wielkimi sąsiadami) kraj postrzegany jest przez potencjalnego widza głównie przez pryzmat śmierci Che Guevary i prezydentury Evo Moralesa. Bohaterowie filmu, hiszpańscy filmowcy, realizują ckliwe filmidło w miejscu pełnym konfliktów pomiędzy potomkami dawnych kolonizatorów i wciąż prześladowanymi Indianami. Na przełomie stuleci – czyli zaledwie dekadę temu – w Boliwii dochodziło do poważnych konfliktów. Walka o prawa pogardzanej, rodzimej ludności doprowadziła do zwycięstwa Evo Moralesa, potomka tubylców. Europejscy filmowcy traktują Indian jak niegdysiejsi konkwistadorzy. Przeszłość się powtarza. Mimo udawanego pojednania i oficjalnego potępienia zbrodni kolonizatorów, stosunek Europejczyków do Indian jest taki sam. Jedynie moda na ich cierpienia dobrze się teraz sprzedaje.
Jeśli mielibyśmy rozmyślać o hiszpańskim rozliczeniu z kolonialną przeszłością, należałoby stwierdzić, że wprawdzie stało się ono bardziej drapieżne, ale nie przestało być miałkie. Film Bollaín jest nie do końca udanym głosem w dyskusji o obecnej kondycji Ameryki Południowej: mówi o niej niezbyt dużo i zgodnie z utartymi schematami filmowymi, wypracowanymi przez nieśmiertelne klasyki, takie jak „Misja” czy „El Dorado” – bez głębszej refleksji i z nadmierną ilością klisz. Nawet Gael García Bernal – ostatnio na karierowym rozdrożu – nie daje się zapamiętać.
Film ten podzieli niestety los podobnych mu dzieł – sławnych w jednym sezonie, wytrwale powtarzanych później przez publiczne stacje telewizyjne, ale grubo po północy.
Film:
„Nawet deszcz” (También la lluvia)
reż. Icíar Bollaín
Hiszpania, Meksyk 2010
* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 140 (37/2011) z 13 września 2011 r.