Jacek Wakar

Poczekalnia

Trzy dni na Europejskim Kongresie Kultury we Wrocławiu, same sprzeczne uczucia. Bo z jednej strony ogromny teren wokół Hali Stulecia udało się zamienić w coś w rodzaju kongresowego miasteczka, do którego przyjeżdżali ludzie z miasta, nawet ci niekoniecznie zainteresowani zmianami globalnej cywilizacji. Byli na pikniku, a jednak jakoś blisko kultury, bliżej na pewno niż w codziennym życiu. I może dzięki otwartym projektom EKK, dzięki jego zasięgowi i – właśnie – dostępności, kultura została w większym stopniu oswojona, zanikł podział na wysokie i masowe. To korzyść niewymierna, bo jak zmierzyć, ilu z tych, co w ostatnie dni odwiedzili Halę Stulecia, na dłużej zainteresuje się tymi, o których tutaj choćby w przelocie usłyszeli?

Kongres miał dobrą atmosferę egalitarnej fety. Program naładowano do ostateczności, co można uznać i za plus, i za minus imprezy. Sam doświadczyłem tego, że – chcąc zobaczyć jak najwięcej – na większość imprez jedynie zaglądałem. Patrzyłem chwilę i wychodziłem. Nic nie zatrzymywało mnie na dłużej, niczego w związku z tym na dłużej nie zapamiętam. Wrocławski Kongres między wierszami i mimowolnie stawia zatem pytanie o sensowność takich zdarzeń. Ogromnych, obarczonych presją powodzenia. Mówi się podczas licznych paneli dużo, ale najczęstszym wrażeniem jest ironiczny podziw dla doskonałego samopoczucia referujących. Co zostaje? Poczucie, że słuchacze są cierpliwi. A i samo wydarzenie wymusza szacunek. Bo po EKK zostanie książka Zygmunta Baumana, wartościowa, ale niespecjalnie odkrywcza, oraz miliony słów, które już dawno rozpłynęły się w powietrzu. Kultura po Kongresie będzie zupełnie taka sama jak przed nim. Nie ma w tym zresztą niczego zaskakującego, tylko wyjątkowo naiwni mogli spodziewać się jakiegokolwiek przełomu.

W ramach Kongresu swą premierę miało nowe przedstawienie Krystiana Lupy. Projekt obrosły dziwną legendą. Najpierw miał go współtworzyć reżyser wraz z Dorotą Masłowską. Potem okazało się, że pisarka wycofała się niemal na starcie, co zainteresowani wiedzieli od dawna, ale Teatr Polski we Wrocławiu podał to do publicznej wiadomości ledwie kilka dni przed premierą. Na afiszu mamy więc „Krystian Lupa + kreacja zbiorowa”, reżyser mówi, że zarysował temat, a resztę scenariusza stworzył podczas prób razem z aktorami. Jest zatem stacja kolejowa, na którą pociąg wyrzuca grupę życiowych rozbitków. Czas do odjazdu kolejnego pociągu umilają sobie obrażaniem się, kopulacją, rozbieraniem się, no i gadaniem, gadaniem, gadaniem.

Krystian Lupa od lat powtarza, że teatr przestał go interesować, jako fałszywy, pełen sztuczności, podobno martwy. Dlatego w ostatnich swych spektaklach (ciekawe, że przede wszystkim polskich, w Madrycie zrobił przecież „Końcówkę” Becketta) manifestacyjnie odwraca się zarówno od klasycznej dramaturgii, jak i od literatury w ogóle, próbując zmienić scenę w „laboratorium życia”. Strategia ta od początku budziła moje wątpliwości. Gdy wielu padało na kolana przed „Factory 2”, ja miałem wobec niej jedynie sprzeciw. „Persona. Marilyn” broniła się poprzez Marylin Monroe i Sandrę Korzeniak, a „Ciało Simone” nie broniło się niczym. W tych jednak widowiskach Lupa mógł oprzeć się na bohaterach i liczyć, że Warhol, Monroe i Weil utrzymają uwagę widowni. W „Poczekalni. 0” takich postaci zabrakło, została tylko magma słów, które przypominają czarną ciecz płynącą do wielkiej misy w pokazywanej na EKK instalacji Mirosława Bałki. Tyle tylko, że u Bałki ów tajemniczy płyn tryska żwawo, a spektakl Lupy ciągnie się w niekończącym się mamrocie przez cztery godziny.

Smutne doświadczenie i ostateczny dowód, że wielki reżyser znalazł się w ślepym zaułku. Kiedy zżymałem się na „Factory 2” i „Ciało Simone”, widziałem obok wiwatujących wyznawców artysty. „Poczekalnia. 0” odbywa się w ciszy i obojętności. W przerwie przedstawienia wolność od złego teatru wybrała chyba połowa widzów, wielu do antraktu nie doczekało. Końcowe brawa były zaś co najwyżej zdawkowe, odwrócili się nawet wyznawcy. Nie wiem, czy Krystian Lupa wyciągnie wnioski ze swej porażki, nie wiem nawet, czy jest w stanie do porażki się przyznać. Oczywiste jest natomiast, że wrocławska inscenizacja wyznacza kres takiego sposobu uprawiania teatru, bo powoli przestaje to kogokolwiek obchodzić. Efektu nie poprawia nawet ofiarne aktorstwo wrocławskiego zespołu, trudno odmówić mu umiejętności, raczej wypada docenić, że próbowali ratować się wszystkimi dostępnymi im umiejętnościami i sposobami. Tyle że znów potwierdziły się słowa Mai Komorowskiej. Powiedziała mi kiedyś: „im lepiej grasz w złym przedstawieniu, tym gorzej dla ciebie. Tym śmieszniej wypadasz”.

Mówiono, że jałowy bieg „Poczekalni” Lupy dobrze oddaje zawartość Europejskiego Kongresu Kultury. Nie sądzę, by klęskę jednego wybitnego artysty można było interpretować w ten sposób, tak bardzo poszerzać jej zasięg. Ale nie kryję, że najlepiej czułem się we Wrocławiu, gdy Massimo Furlan odtwarzał przebieg konkursu Eurowizji w roku 1973, jednocześnie obnażając mimochodem bełkot kongresowej nowomowy. To było nowe. To było świeże, zabawne, a nawet pouczające.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”. 

„Kultura Liberalna” nr 140 (37/2011) z 13 września 2011 r.