Szanowni Państwo,
w obecnej kampanii wyborczej wieś stała się scenerią dla przaśnych, a czasem nawet rozerotyzowanych spotów. Wciąż opieramy się na stereotypach: od epitetów kierowanych w stronę wsi i jej mieszkańców, oskarżeń o hamowanie modernizacji, po infantylne uwielbienie agroturystyki, wiejskich dacz i regionalnych produktów. Ile tak naprawdę wiemy o wsi? Czy jesteśmy w stanie ją zrozumieć? Podważyć stereotypy?
W tym tygodniu – w trzeciej odsłonie tematu – podsumowujemy cykl o wsi i „wieśniactwie” tworzony wraz Pracownią Badań i Innowacji Społecznych „Stocznia”, która przygotowała poruszający raport . W poprzednich częściach [pierwsza odsłona dostępna tutaj, część druga do przeczytania tutaj] przedstawiliśmy Państwu zawartość raportu, wraz z komentarzem jego twórczyń. W wypowiedziach naszych gości pojawiały się rozmaite tematy: od przytaczania krzywdzących stereotypów, przez przypominanie plebejskiego pochodzenia Polaków, trudnej sytuacji polskiej wsi, jej mieszkańców, w szczególności młodych, aż po podkreślanie pobłażliwego stosunku polskich elit i mieszkańców miast do wsi. W tym tygodniu uzupełniamy poprzednie wypowiedzi głosami nowych autorów, zastanawiając się również nad nowym kontekstem politycznym, w którym oglądamy wieś w telewizyjnych spotach.
Michał Buchowski przestrzega przed generalizacjami, zwraca uwagę na zróżnicowanie wsi i podkreśla jakie mogą być polityczne konsekwencje uproszczeń i prostuje nieporozumienia. Tłumaczy, iż jest to postawa „wpisana w postawę tych, którzy są kulturowym hegemonem – miejskich inteligentów i pseudo-inteligentów”. Marian Pilot podejmuje temat otwarty przez Izabellę Bukrabę-Rylską w pierwszej odsłonie niniejszego Tematu tygodnia. Nawiązując do literatury przypomina, jaki jest rodowód Polaków: „widmo niestrudzonego tropiciela sięga współczesności, jego księga, wreszcie opublikowana, ciągle jest łapczywie, choć ukradkiem czytywana przez kolejne pokolenia obawiających się zdemaskowania. »Liber chamorum« to księga traum i tragicznych zawęźleń polskiego losu”. Ostatni głos należy do autorek filmu „Warszawa do wzięcia”, Karoliny Bielawskiej i Julii Ruszkiewicz. W naszej rozmowie, której całość znajdą Państwo w zakładce „Pytając”, opowiadają o rzeczywistości byłych pegeerów i nieprzystosowaniu ich mieszkańców do samodzielnego życia. „Myślałyśmy, że będzie to film o »stawaniu się«, osiąganiu celu. Okazało się, że dotykamy zupełnie innego tematu: bezradności życiowej i zupełnej bezsilności”.
Zapraszamy do lektury,
Redakcja
1. Michał BUCHOWSKI: Inteligenci ignorują różnice
2. Marian PILOT: Współczesny Polak, nieszczęsny potomek chłopskiego uciekiniera
3. Karolina BIELAWSKA, Julia RUSZKIEWICZ: Zdystansowani przez rzeczywistość
Inteligenci ignorują różnice
Mówienie o „polskiej wsi” jest taką samą generalizacją, jak mówienie o „polskim mieście”. W drugim wypadku każdy zgodzi się, że w swej historii społecznej i charakterze innym miastem jest Poznań w Wielkopolsce, innym Legnica na Dolnym Śląsku, a jeszcze innym Chełm na Lubelszczyźnie. Wszelako świadomość, że podobnie sytuacja ma się z polską wsią, jest znacznie mniej powszechna. A przecież jakże różne są, na przykład, popegeerowskie wsie na Pomorzu Zachodnim, Mazurach czy Ziemi Lubuskiej, typowo małopolskie wsie z małymi gospodarstwami rolnymi, wielkoobszarowe wsie gospodarskie w Wielkopolsce i na Kujawach czy bliskie mieszczuchom wsie podmiejskie, na obszary których przenoszą się licznie z centrów wielkich miast. Wrzucanie do jednego worka szczególnie tych pierwszych i ostatnich wzbudzałoby u wielu opory, przy tym każda z tych kategorii jest także uogólnieniem, bo chociażby w Wielkopolsce jest również wiele wsi popegeerowskich, a szereg wsi ma charakter mieszany.
Wsie w centrum Polski mają znaczącą ciągłość osadniczą, do innych ludność była przesiedlona, a po wojnie migracje nie tylko ze wsi do miasta, lecz i między wsiami – zwłaszcza pegeerowskimi – były znaczące. Toteż „wieś” bezustannie się zmienia. Jej mieszkańcy bardzo się różnią i, jakkolwiek upraszczające są to kategorie społeczne, są wśród nich i robotnicy rolni, i rolnicy, i inteligenci, i przedsiębiorcy… Dziś jedynie co czwarta osoba żyjąca na terenach wiejskich utrzymuje się przynajmniej częściowo z rolnictwa. Dlatego, nawiasem mówiąc, uzurpowanie sobie przez polityków prawa do reprezentowania mieszkańców wsi jest jedynie czczą deklaracją – ci ostatni głosują przecież bardzo różnie, np. na prawicę w Tarnowskiem i na lewicę w Leszczyńskiem. Powyższe przykłady dowodzą wielkiego zróżnicowania „polskiej wsi”, a powszechnie mówimy i myślimy o niej jako o jednolitej i zarazem oczywistej kategorii. Na wsi średnia gęstość osadnicza jest mniejsza niż w mieście (a i to podziały wynikające z administracyjnych rozstrzygnięć), większa niż w miastach część ludności trudni się rolnictwem, lecz to chyba jedyne cechy świadczące o osobliwości i jedności wsi. Reszta to fikcja, chyba że uwzględnimy właśnie ideologizację wsi.
Zdaję sobie sprawę, że piszę wbrew powszechnym intuicjom, lecz pragnę zwrócić uwagę, że „wieś” jako opozycja „miasta” jest zamrażającą i homogenizującą płynną rzeczywistość klasyfikacyjną inwencją. Jak się okazuje, bardzo mocno zakorzenioną w wyobrażeniach społecznych, a przez to zapewne niezbędną i nieuniknioną. Nie da się jej arbitralnie znieść, lecz dobrze jest jej umowność sobie uświadomić. Wyobrażenia wpływają na to, jak widzimy otaczającą nas przestrzeń i zamieszkujących ją ludzi. Stosownie do nich porządkujemy świat, mówimy o nim i w nim działamy. Także polityka państwa jest sterowana tego rodzaju przesłankami i bardzo często dzieli się ją na tę skierowaną do mieszkańców wsi i tę do mieszkańców miast. W najnowszej historii częstokroć stawało się to przyczyną działań, których efekty okazywały się wielce niekorzystne dla mieszkańców wsi.
Pozostańmy w ramach tej nominalnej kategorii i uzmysłówmy sobie kilka faktów. Po II wojnie światowej na wsi mieszkało dwie trzecie ludności kraju, a dziś jest to mniej niż jedna trzecia populacji. Wieś tradycyjnie dostarczała miastu nie tylko żywności, ale i ludzi. Można zaryzykować twierdzenie, iż industrializacja i urbanizacja to przede wszystkim dzieło wieśniaków. W istniejących wyobrażeniach i pragnieniach przez całe dekady przeprowadzka do miasta była awansem. Państwo robiło wszystko, by było tak rzeczywiście, albowiem wpisywało się to w modernizacyjną wizję kraju, którego socjalistyczny ustrój miał pomóc dogonić przemysłowe potęgi Zachodu. Składową planu było przekształcenie chłopów w robotników przemysłowych lub rolnych. Chłopi (zwłaszcza osławieni kułacy) byli, mówiąc słowami Maksyma Gorkiego, bezmyślnym „workiem kartofli”, symbolem zacofania, ciemną masą niezdolną do przyswojenia postępowych idei proletariackich. Dopiero z czasem uznano ich za sojuszników, choć długo jeszcze z uporem kultywowali zabobonne postawy i nie przestawali chodzić do kościoła. Faktem jednak jest, że liczba zatrudnionych w rolnictwie w czasach komunistycznych szybko malała, średnio o dziesięć procent na dekadę, a jednocześnie możliwości bezpłatnej edukacji pozwoliły na wykształcenie rzesz wywodzącej się ze wsi inteligencji (nie zapominajmy, że prowadzono również akcję afirmatywną, w ramach której dzieci robotników i chłopów otrzymywały dodatkowe punkty).
W postkomunizmie zaskakują trzy rzeczy: po pierwsze, w latach 90. tempo przekształceń strukturalnych, czyli tzw. deagraryzacja wsi została spowolniona; po drugie, szanse edukacyjne zostały ograniczone; i po trzecie wreszcie, ludność wiejską ponownie uznano za przeżytek dawnej epoki. Może po kolei.
Proporcja mieszkańców wsi i miast ustatkowała się na tym samym poziomie (ok. 30/70 proc.), a jednocześnie liczba utrzymujących się z rolnictwa nie malała (choć obecnie się to zmienia). Szanse młodych na bezpłatne kształcenie zostały zminimalizowanie, gdyż większości na pobyt na studiach w mieście zwyczajnie nie stać. Wybierają zaoczne studia płatne. W ten sposób płacą podwójnie: najpierw podatki, za które za darmo studiują uprzywilejowane i bogate, uczęszczające do dobrych szkół i prywatnie dokształcane dzieci z miasta, a potem opłacając własne studia. Trudno o bardziej niesprawiedliwy układ, w którym państwo nie potrafi wyrównywać szans, a wręcz pielęgnuje dyskryminujący system.
Problem ostatni zasługuje na szczególną uwagę. Po raz kolejny, tak jak w komunizmie, „wieśniacy” przedstawieni zostali jako przeszkoda na drodze do modernizacji i w doganianiu Zachodu. Neoliberalni ekonomiści i politycy uznali, iż w szczególności robotnicy rolni są przykładem nieuleczalnie chorych „homo sovieticus”. By nie być gołosłownym, powiem tylko, że na przykład Jan Winiecki w swych wypowiedziach prasowych opisywał ową kilkusettysięczną armię zwolnionych z dnia na dzień z pracy w zamykanych PGR-ach jako ludzi, którzy „niczego się na nauczyli, tylko kraść” i „czekają na mannę z nieba”, dodając także, że „rodziny pracowników byłych pegeerów są zdemoralizowane”. Co gorsza, taka retoryka zakłada, że są oni przeszkodą w budowaniu świetlanej przeszłości, bo gdyby nie ich nawyki, to reformy przebiegałyby szybko i bezboleśnie. Cóż, łatwo zrzucić winę na bezbronne ofiary, które nie mają wpływu na strategiczne decyzje ekonomiczne i polityczne. Ciekawe, jak poradziliby sobie owi decydenci, gdyby mieszkali na obszarach z kilkudziesięcioprocentowym strukturalnym bezrobociem, we wsiach odciętych komunikacyjnie od świata? Jakikolwiek opór z ich strony jest traktowany równie podręcznikowo. „A nie mówiliśmy, że nie rozumieją systemu i nie potrafią się przystosować! Ich sprzeciw właśnie pokazuje, że są »homo sovieticus«”.
Czy da się powyższe wyobrażenia i zabiegi wyjaśnić z perspektywy kulturowej? Nasuwa się tu jeden z tropów interpretacyjnych. Z czasów studenckich pamiętam dowcip: „Dlaczego na wsi jest czyste powietrze? Bo chłopi nie otwierają okien”. Wówczas wydawał mi się śmieszny, lecz szybko zdałem sobie sprawę, jak jest okrutny i powielający stereotypy. To uwłaczające mieszkańcom wsi podejście swe historyczne korzenie ma przypuszczalnie w systemie stanowym, w którym obok łyków (mieszczan) i parchów (Żydów) byli pany (szlachta) i chamy, czyli chłopi. Zaczerpnięta z Biblii nazwa dla tej klasy społecznej wskazuje jednocześnie na jej zły charakter i przeklęty los. W pochodzie historii wywodząca się przecież ze wsi szlachta przeniosła się już jako inteligencja do miast, lokując wykreowanego Innego, a więc własne alter ego na wsi. W czasach panowania władzy ludowej aspirujący do miana miejskiej inteligencji chłopi przejmowali częściowo tamten etos i wartości. Temu własnemu Innemu, podobnie jak mieszkańcom Orientu, przypisywano cechy negatywne, takie jak zacofanie i prymitywizm, ale i pewne pozytywne, jak prostolinijność i uczuciowość. Stąd płynie ambiwalencja w ocenie „wsi” i „wieśniaków”, a w dalszej kolejności bukolicznego życia. Jest to jednak ambiwalencja wpisana w postawę tych, którzy są kulturowym hegemonem – miejskich inteligentów i pseudointeligentów. Dobrze byłoby wysłuchać głosu wieśniaków. Dobrze, że etnografowie i socjologowie wsi usiłują to robić i bezustannie podważają skostniałe stereotypy.
* Michał Buchowski, profesor antropologii społecznej.
***
Współczesny Polak, nieszczęsny potomek chłopskiego uciekiniera
„Pro captu lectoris habent sua fata libelli”, pisał w swoim traktacie „De litteris” rzymski gramatyk z II wieku naszej ery – Terentianus Maurus z Muretanii… Istnieją dwie szczególnie istotne dla polskiej kultury książki, których losy są tak niezwykłe, tak zastanawiające i znamienne, że zasługują nie tylko na miejsce w księdze rekordów Guinnessa (może zresztą już tam figurują), ale przede wszystkim na baczniejszą uwagę badaczy polskich dziejów ostatnich kilku stuleci. Dość powiedzieć, że jedno z tych dzieł, „Liber generationis plebeanorum” (wedle innej nazwy „Liber Chamorum”) Waleriana Nekandy Trepki czekało na druk – bagatela – trzysta pięćdziesiąt lat (1624 – 1963). Dla drugiego, „Tarasa Bulby” Mikołaja Gogola – ów Terencjanowy kapryśny czytelnik okazał się już odrobinę łaskawszy, każąc na jego polski przekład czekać zaledwie półtora wieku z niewielkim okładem (1842 – 2002).
Oba te dzieła – bardzo różne, w jednym przypadku mamy bowiem do czynienia z wielkim alfabetycznym katalogiem „gentis chami”, którzy dopuścili się czynów przez prawo zabronionych, w drugim z powieścią wielkiego pisarza, pisaną po rosyjsku, przetłumaczoną na kilkadziesiąt języków, na ostatku, jako się rzekło, także na język polski – łączy ostre, bezkompromisowe, skandaliczne i haniebne w rozumieniu elit – ba, całych pokoleń elit – widzenie kardynalnie ważnych założeń ustrojowych i instytucji Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Tu w dwu słowach chociażby przypomnieć trzeba – nigdy nie dość przypominać istotnie ważnych a wstydliwie spychanych w niepamięć faktów – że fundamentem ideologicznym I Rzeczypospolitej był sarmatyzm, uzasadniający prawo szlachty do sprawowania absolutnej władzy nad swoimi poddanymi jej rasową wyższością. Prawo to sarmacka szlachta wykorzystała w stopniu maksymalnym, polskiego, ruskiego czy żmudzkiego chama sprowadzając do poziomu niewolnika. Ucisk chłopa przekraczał wszelkie miary, pańszczyzna przygniatała go dosłownie do ziemi. Dziedzic był jego absolutnym właścicielem, jedynym prawodawcą i sędzią, panem życia i śmierci. Miał bowiem prawo, jako część inwentarza żywego, sprzedać go, wymienić na psa czy konia, a nawet – jeśli taka fantazja – odebrać mu życie. Prawo zwyczajowe, czytam w „Dziejach kultury polskiej” Aleksandra Brücknera, skłaniało jedynie mordercę, by bezpośrednio po morderstwie na ciało zamordowanego rzucił kilka groszy okupu; nie potrzebował nawet spowiadać się ze swego czynu: wszakże nie był on przestępstwem. Sławne „państwo bez stosów” było państwem bezprawia, niewyobrażalnej samowoli i zbrodniczego samosądu.
Ustawicznie poniżanego, bitego, masakrowanego, zabijanego chłopa, skazanego na pięć, a nawet sześć dni w tygodniu pracy na pańskim, nie stać było na bunt. Zdolny był zaledwie do tego, by w swej obronie użyć „zajęczej broni” – to podszyty sowizdrzalską goryczą oznaczający uciekinierstwo termin ukuty już w XX wieku przez poniekąd specjalistę od tego rodzaju broni, Jakuba Wojciechowskiego, autora „Życiorysu własnego robotnika”… Z sarmackiej Rzeczypospolitej chłop zwiewał dosłownie, gdzie pieprz rośnie: na Słowację, Morawy, Węgry, na Śląsk, do krajów niemieckich – ale przede wszystkim na Ukrainę, na Zaporoże, na Dzikie Pola, gdzie od dawna tlił się bunt powiększającego się z roku na rok zbiorowiska pokrzywdzonych, wykluczonych i zdesperowanych, by w 1648 roku wybuchnąć i niebawem przekształcić się w otwartą wojnę. Gogol jest piewcą tej wojny – czy dziś nie nazwalibyśmy jej wojną sprawiedliwą? Wojną wydziedziczonych plebejuszy, walczących z opresyjnym sarmackim państwem nawet nie o wolność, ale o prawo do życia? Nie odnieśli zwycięstwa, zaś Sienkiewicz „Ogniem i mieczem” (która to powieść, jak wiadomo, jest odpowiedzią na „Tarasa Bulbę”), czarowną baśnią o szlachetnych i mężnych rycerzach, którzy samotrzeć ucięli łeb kozackiej hydrze, zdołał zamydlić oczy nawet potomkom chłopskich mścicieli i buntowników.
Walerian Nekanda Trepka natomiast w swojej monumentalnej „Księdze chamów”, maczanym w witriolu piórem z iście sienkiewiczowską swadą i prawdziwie epickim rozmachem opiewa łajdactwa, oszustwa i przemyślne fortele skrupulatnie ponumerowanych 2534 podejrzanej konduity osobników, mieniących się szlachtą chamów.
Bowiem o chłopie epoki Nekandy Trepki powiedzieć bodaj można bez obawy popełnienia błędu, że jeśli o czymś marzył, to o ucieczce, żył jej nadzieją, przemyśliwał nad tym, jakiego rodzaju „zajęczej broni” użyć. Najsłabsi, najbardziej bezradni, uciekali w śmierć – kroniki notują zastraszającą liczbę chłopskich samobójstw; częstsza bodaj jeszcze była ucieczka w alkoholizm, która w gruncie rzeczy oznaczała samobójstwo na raty. Jednak jednostki najbardziej przedsiębiorcze, bystre, daj Boże w dodatku piśmienne, podejmowały ucieczkę od przeklętego chamskiego losu poprzez szturm na sarmackie okopy. Szlacheckie papiery były na wagę złota, ba! na wagę życia, stąd też ambitny i zdesperowany plebejusz zdolny był do wszystkiego, do każdego podstępu, każdej zbrodni, każdego łotrostwa – byle tylko osiągnąć upragniony cel. Mimo zakazów i najsurowszych kar wcale licznej gromadzie ucieczka z pańszczyźnianej niewoli powiodła się; żyliby szczęśliwie na folwarku czy urzędzie, gdyby nie krążące po Rzeczpospolitej widmo niestrudzonego tropiciela z gęsim piórem na uchem i zwojem papieru w zanadrzu, autora swoistego anty-herbarza, Waleriana Nekandy Trepki… Jego długi cień sięga współczesności, jego księga, wreszcie opublikowana, ciągle jest łapczywie, choć ukradkiem czytywana przez kolejne pokolenia obawiających się zdemaskowania. „Liber chamorum” to księga traum i tragicznych zawęźleń polskiego losu.
Francuska socjolog Annie Ernaux ukuła termin transfuge culturel, dla którego trudno znaleźć polski odpowiednik; samo słowo „transfuge” słownik definiuje jako „żołnierz, który przeszedł na stronę wroga, zdrajca”: ani to precyzyjne, ani zręczne i kto wie, czy nie byłoby najprościej przełożyć owego transfuga na język rosyjski, w którym to języku funkcjonuje dobitne, dobrze zresztą tu nad Wisłą znane słowo pierebieżczik. Annie Ernaux z godną podziwu bezwzględnością i chłodnym obiektywizmem analizuje status pierebieżczika na swoim własnym przykładzie – córki wyrobnika, która przedarła się do elity francuskiego społeczeństwa. Jaki jest warunek sine qua non sukcesu: odrzucić i znienawidzić całą swoją przeszłość, stać się osobą, jakby rzekł święty Paweł, „sine patre, sine matre, sine genealogia”.
Fatum polskiej historii sprawia, że polski naród jest dziś narodem pierebieżczików. Statystyczny Polak to ktoś z tej Nekandowej „Księgi chamów” – niemający zielonego pojęcia o żadnych Gogolach, czytujący Sienkiewicza i raz jeszcze Sienkiewicza. Z biedą bo z biedą, akceptujący chłopskie jadło i wiejskie jajka od kur wolnego chowu…
* Marian Pilot, pisarz, dziennikarz i scenarzysta filmowy. Nominowany do Nagrody literackiej Nike 2011 za powieść „Pióropusz”.
***
Karolina Bielawska, Julia Ruszkiewicz
Zdystansowani przez rzeczywistość (fragmenty wywiadu z działu Pytając – całość dostępna tutaj)
Julia Ruszkiewicz: Dawne pegeery to osiedla składające się z kilku bloków postawionych na pustkowiu, przy zakładzie – dawnym gospodarstwie. Tereny te są słabo skomunikowane, często nie dojeżdża do nich nawet autobus, a jeśli dojeżdża – ceny biletów okazują się zaporowe. By regularnie docierać do pracy, lepiej więc mieć samochód, co oczywiście także pociąga za sobą koszty. To samo dotyczy możliwości kształcenia – szkoły są tylko w dużych miejscowościach. Dlatego większość młodych ludzi kończy edukację na gimnazjum. Pracy w najbliższej okolicy nie ma, więc chwytają się jedynie prac sezonowych. Tylko takie oferty mogą znaleźć. W najgorszej sytuacji znajdują się kobiety, dla których jest najmniej ofert zatrudnienia.
[…] Dwadzieścia lat po zlikwidowaniu PGR-ów, młodzi ludzie, którzy z tamtą rzeczywistością nie mają już nic wspólnego, nadal płacą za zmiany systemowe. Likwidacja PGR-ów stała się dla pracowników i ich rodzin prawdziwą katastrofą, ponieważ były one nie tylko zakładami pracy, ale i miejscem życia. Mieszkańcom organizowano czas wolny, dowożono i dożywiano dzieci, zapewniano mieszkanie, opiekę lekarską, przedszkola, szkoły i kolonie. Ten model nijak ma się do nowej rzeczywistości, w której się znaleźli. Z dawnej rzeczywistości pozostało niewiele.
Karolina Bielawska: Od czego zależy to kim jesteśmy? Czy sami decydujemy o swoim życiu? To były podstawowe pytania, które interesowały nas przed przystąpieniem do realizacji filmu „Warszawa do wzięcia”. Myślałyśmy, że będzie to film o „stawaniu się”, osiąganiu celu. Okazało się, że dotykamy zupełnie innego tematu: bezradności życiowej i zupełnej bezsilności.
[…]Większość młodych ludzi, których spotkałyśmy podczas realizacji filmu godzi się z życiem z dnia na dzień. Nie chcą wyjeżdżać, bo nie widzą w tym żadnego sensu. Cierpią na wrodzoną bezradność. Często nie mają żadnych planów, celów czy marzeń dotyczących ich przyszłości. „Po co marzyć lub planować, skoro i tak nic z tego nie wychodzi?” – mówią.
[…] Z naszego filmu wyłania się przede wszystkim obraz społeczeństwa, w którym wyrównywanie szans jest nadal aktualnym problemem, nierozwiązanym w polskiej rzeczywistości. Okazuje się, że życie wielu młodych ludzi jest zdeterminowane miejscem urodzenia i dorastania, a dystans dzielący ich od reszty społeczeństwa rośnie w ogromnym tempie.
* Karolina Bielawska, reżyserka, scenarzystka. Współautorka „Warszawy do wzięcia”, „Końca lata”, „Bielińskiego 6”.
** Julia Ruszkiewicz, reżyserka, scenarzystka. Współautorka „Warszawy do wzięcia” i „Sezonu na kaczki”.
Koordynacja Tematu tygodnia: Ewa Serzysko
Współpraca: Anna Piekarska
Autor ilustracji: Wojciech Tubaja
„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.