Łukasz Pawłowski
Z Bogiem, lecz czasem mimo Boga…
O tym, że szeroko rozumiany „Bóg” zajmuje w życiu publicznym Stanów Zjednoczonych miejsce szczególne, wiadomo powszechnie. Odwołanie do Boga można (a często należy) wpleść w niemal każde publiczne przemówienie i to właściwie niezależnie od jego treści. Na Boga może powołać się zarówno prezydent Obama, który, reklamując swoje plany redukcji bezrobocia, prosi, by Ten „pobłogosławił Amerykę”, jak i Lady Gaga, która, odbierając nagrodę za najlepszy kobiecy teledysk minionego roku, apeluje o błogosławieństwo dla MTV.
Kilka tygodni temu okazało się jednak, że i dla Boga istnieją tematy zakazane, w których nie powinien zabierać głosu. Jednym z nich jest krytyka Stanów Zjednoczonych.
Przekonała się o tym Michele Bachmann, kongresman z Minnesoty, ubiegająca się o nominację Partii Republikańskiej w nadchodzących wyborach prezydenckich. Podczas spotkania z wyborcami Bachmann ogłosiła, że niedawne katastrofy naturalne, jakie nawiedziły Stany Zjednoczone, to znak od Boga, który w ten sposób okazuje Waszyngtonowi swoje niezadowolenie z amerykańskiej polityki gospodarczej.
„Nie wiem co jeszcze Bóg musi zrobić, by wreszcie zwrócić na siebie uwagę polityków. Mieliśmy już trzęsienie ziemi, mieliśmy huragan. On pyta: «Czy wreszcie zaczniecie mnie słuchać?». Słuchajcie krzyku zwykłych Amerykanów. Oni wiedzą, że spasiony rząd jest na prostej drodze do zawału i musimy ograniczyć wydatki”.
Wypowiedź Bachmann wywołała szybką reakcję części mediów, które pytały, czy republikańska kandydatka naprawdę uważa, że Bóg zsyła huragany, aby ukarać Amerykanów za zbyt wysokie wydatki rządu. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Szczęśliwie okazało się, że nie jest aż tak źle, a Bachmann „jedynie żartowała”, chcąc zwrócić uwagę na problemy budżetowe kraju. „Oczywiście, że powiedziałam to w formie żartu. Jestem osobą, która uwielbia żarty i ma świetne poczucie humoru” – powiedziała pani kongresman („Michele Bachmann jokes that God sent hurricane, earthquake” ):
W żartobliwe intencje Bachmann trudno jednak uwierzyć i to co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze, jak donoszą wszechobecne w Ameryce sondaże, niemal 40 procent respondentów zgadza się ze stwierdzeniem, że trzęsienia ziemi, powodzie i inne katastrofy naturalne są znakiem zesłanym przez Boga. („Poll: Few Americans believe natural disasters are signs from God”). Po drugie, spośród tych 40 procent duża część to konserwatywny republikański elektorat, o którego poparcie walczy Bachmann. Wreszcie, po trzecie, to nie pierwsze odwołanie kandydatki do boskiej interwencji. W czerwcu, na samym początku kampanii, Bachmann wyznała, że o urząd prezydenta USA postanowiła się ubiegać właśnie z boskiej inspiracji. To również boskie „wezwanie” skłoniło ją w 2006 roku do podjęcia zwycięskiej walki w wyborach do Kongresu („Bachmann: Got „sense” from God to run for Office” ). Już wtedy jej wypowiedzi wywołały szereg ironicznych komentarzy ze strony liberalnej prasy, ale to nie skłoniło pani kongresman do odwołania swoich słów. Dlaczego tym razem było inaczej? Czyżby był to sygnał przebudzenia liberalnej opinii publicznej, która wreszcie uwierzyła w swoją siłę i zaczęła piętnować głupstwa plecione przez Republikanów mizdrzących się do radykałów z Tea Party?
To niestety jak na razie tylko pobożne (sic) życzenia. Bachmann wycofała się z wypowiedzi na temat boskiej kary za grzechy rządu tylko dlatego, że spotkała się ona z mieszanymi reakcjami w łonie samych radykalnych Republikanów, o których poparcie zabiega. Okazało się, że można wierzyć w boskie pochodzenie katastrof naturalnych, ale jednocześnie odrzucać twierdzenie, by Bóg chciał w ten sposób ukarać swą ukochaną Amerykę. Wpadka Bachmann to kolejny dowód na absurdalne sprzeczności w poglądach konserwatystów z Tea Party, które czynią z nich wyjątkowo niesforną grupę wyborców. Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że to elektorat idealny, banalnie prosty do pozyskania – wystarczą radykalne hasła antyrządowe, postulaty cięć budżetowych i obietnice zaostrzenia walki z nielegalną imigracją. Nic bardziej mylnego. Do radykalnej frakcji w Partii Republikańskiej przymilają się wszyscy ubiegający się o nominację. Obecnie najlepiej radzi sobie z tym zadaniem prowadzący w sondażach gubernator Teksasu, Rick Perry. Nie wiadomo jednak, czy to poparcie uda mu się utrzymać, bo sympatie Tea Party zmieniają się z zadziwiającą łatwością. Najgorsze z punktu widzenia kandydatów jest to, że nie bardzo wiadomo dlaczego.
„O co im chodzi?” — pytał niedawno na antenie swojego „Daily Show” , niekryjący niechęci do amerykańskiej prawicy, satyryk Jon Stewart. „Tego nikt nie wie” – odpowiadał jego korespondent nadający prosto z kolejnej debaty republikańskich kandydatów na prezydenta, tym razem występujących właśnie przed sympatykami Tea Party. „Po dzisiejszym wieczorze mogę powiedzieć, że nie istnieje taka postać, niezależnie od tego, czy współczesna, historyczna czy nawet fikcyjna, która mogłaby spełnić oczekiwania tych ludzi”. Gospodarz programu przyjął wyzwanie swojego korespondenta i rozpoczął poszukiwania kandydata idealnego z punktu widzenia republikańskich radykałów.
Ronald Reagan? – „Czyś Ty zwariował? – oburzył się korespondent. – To przecież hollywoodzki komik, który podniósł podatki, rozbudował rząd i ogłosił amnestię dla nielegalnych imigrantów. Ten biedny sukinsyn zostałby tu zjedzony żywcem”. Thomas Jefferson? „Ten facet wydał okrojoną wersję Biblii, uwielbiał Francuzów i chorował na malarię”. Superman? „Nielegalny imigrant”. Terminator? „Maszyna, która odebrała pracę porządnym amerykańskim mordercom na zlecenie”. „Chyba masz rację – przyznał w końcu zrezygnowany Stewart. – W końcu nawet sam Jezus redystrybuował jedzenie, więc z ideologicznego punktu widzenia…”. „Chwila, chwila – wtrącił się korespondent. – Czy Ty właśnie obraziłeś Jezusa?!”.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
lukasz.pawlowski@
„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.