Jacek Wakar

Koterski i inne rozczarowania

Chętnie napisałbym coś więcej o kampanii wyborczej, tyle że pisać nie ma o czym. Niby jest, niby trwa, niby wkracza w decydujący etap, ale – choć śledzę  ją dzień po dniu – następnego ranka nie zostaje zupełnie nic. Poza nieszczególnie przyjemnym poczuciem niesmaku, że polityka w Polsce uległa ostatecznej dewaluacji. Zero idei, za to nadmiar obietnic, a wszystkie nie do zrealizowania. Pytanie, czy się „ciemny lud” nabierze – oby nie. Na nijakim do bólu tle zauważalny staje się znowu Grzegorz Napieralski. Szydziłem już z lidera SLD, gdy w kampanii prezydenckiej rozdawał robotnikom jabłka o poranku. Teraz wydaje się politykiem już nie tylko groteskowym, ale i odstręczającym. To zaciągnie przed obiektywy kamer Bogu ducha winne córki, to płaczliwym głosem na konwencji będzie opowiadał, jak to Sojusz gra w Lidze Mistrzów i z tego powodu permanentnie wszyscy go prześladują, to stworzy przeciwstawne scenariusze przyszłych koalicji, połączone tylko jednym ogniwem – Grzegorzem Napieralskim w roli rozgrywającego. Nie od wczoraj wiadomo, że marzy mu się fotel wicepremiera. A to z kolei chyba nie tylko mój koszmar. Nic po wyborach 9 października nie zmartwiłoby mnie bardziej niż spełnienie ambicji Napieralskiego. Zakrzyknę wyświechtanym ostatnio go granic wytrzymałości hasłem: Polacy na to nie zasługują.

A skoro nie o polityce, to o innym rozczarowaniu. Ponad miesiąc przed zaplanowaną na 14 października premierą oglądam nowy film Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne”. Redaktor popularnego miesięcznika o filmie po seansie konstatuje pół żartem pół serio, że jeśli PIS wybory wygra, to tę premierę zablokuje. A ja zachodzę w głowę, o cóż mu chodzi. Bowiem przeżywam właśnie srogi zawód. Abdykację jednego z najbardziej oryginalnych polskich artystów, jego dezercję z zajmowanych przez lata pozycji. A wszystko na rzecz masowego sukcesu, bo nie zdziwię się, jeśli najnowszy obraz Koterskiego stanie się największym w jego karierze frekwencyjnym przebojem. Tyle że wtedy powiem bez satysfakcji, że publiczność nie ma racji. Albo po prostu – kupuje zlepki gagów, które mogłyby wyjść spod ręki wielu innej niż Koterski klasy artystów. Bo są w tym filmie rzadkie chwile, kiedy na drugą stronę ekranu przebija się mimo wszystko jego gorycz. I właśnie te momenty potęgują tęsknotę za tym Koterskim, którego przecież doskonale pamiętamy. Tym od „Domu wariatów”, „Życia wewnętrznego”, „Dnia świra”, a nawet „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Najnowsze jego dzieło plasuje się na samym dole tabeli utworów reżysera, obok „Ajlawju”, „Nic śmiesznego” i „Porno”. Jednak w tamtych filmach był mimo wszystko jakiś bezbrzeżny smutek, nawet jeśli ukryty za obrazkami z wybuchającą latryną („Nic śmiesznego”) lub przaśnym, brzydkim, siermiężnym seksem („Porno”). Owszem, słabsze filmy Marka Koterskiego poświęcają ogarniającą wiele metaforę na rzecz opisu ohydy polskiej codziennej. A że owa ohyda bywa śmieszna humorem z tanich kabaretów, publiczność zarykiwała się na nich ze śmiechem. Zapewne wpadnie w rechot także na „Baby są jakieś inne”, choć zapewne znajdą się tacy, co po powracającym do kina po pięciu latach przerwy twórcy spodziewali się dużo więcej.

„Baby są jakieś inne” trudno w ogóle nazwać filmem. Cała rzecz opiera się jedynie na trwającym półtorej godziny dialogu pary bohaterów, granych przez Adama Woronowicza i Roberta Więckiewicza. Woronowicz jest kolejnym wcieleniem Adasia Miauczyńskiego, tym razem jednak ulubiona postać Koterskiego straciła niemal wszystkie wyraziste cechy. Woronowicz po kilku świetnych rolach w kinie („Chrzest” i „Uwikłanie”) oraz teatrze („Bracia Karamazow” w lubelskim Provisorium)) też mu nie pomaga, grając niespodziewanie defensywnie, ogranicza się przede wszystkim do podawania piłek partnerowi. A i ten z pustej gadaniny nie zrobi kina, choć Robert Więckiewicz jest ostatnio w niebywałej formie. O jego roli w ostatnim filmie Agnieszki Holland „W ciemność” krążą legendy, głównie dzięki niemu „Wymyk” Zglińskiego wpisuje się  najlepszą tradycję spod znaku Kieślowskiego. Jadą więc Woronowicz z Więckiewiczem samochodem i bajdurzą o tym, że… baby są jakieś inne. Tyle że konstatacja to nieszczególnie nowa, przykłady częściej nietrafione niż błyskotliwe, poza tym – na Boga, jak długo można! Zostaje ciągle karkołomny język Koterskiego, urastający do rangi prawdziwego bohatera tego dziwnego skeczofilmu. Frazeologia reżysera „Dnia świra”, jego neologizmy i skojarzenia wciąż budzą zdumienie, Koterski w dalszym ciągu ma bezbłędny słuch na rzeczywistość. Wcześniej jednak obsesyjnie powykręcane jego frazy nie były celem samym w sobie, ale służyły całości. Wspierały bohatera, budowały jego świat, tworzyły samą opowieść. Tym razem wydają się pułapką, w jaką wpadli aktorzy i za czorta nie potrafią się z niej wyswobodzić.

Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Wenus – tyle ma nam do powiedzenia Marek Koterski. Są co prawda tacy, co nazywają jego film nową „Seksmisją”, ale przemawia chyba przez nich uporczywe pragnienie odtrąbienia sukcesu. W istocie zamiast przekonywać się, że „Baby są jakieś inne” warto wrócić do „Domu wariatów” albo „Życia wewnętrznego”, aby zobaczyć, że dzisiejsze eksperymenty takiego dajmy na to Marcina Koszałki nie są niczym nowym. I docenić na nowo bolesne aktorstwo na przykład Tadeusza Łomnickiego, na przykład Wojciecha Wysockiego. A przede wszystkim sprawdzić samemu, że lata nie zaszkodziły w najmniejszym stopniu „Dniowi świra”. Ten film ciągle jest jak siarczysty policzek. Nikt jak Koterski nie oddał rozczarowania i beznadziei, i jeszcze wewnętrznego zasklepienia, pokoleń polskiej inteligencji. Iluż ja znałem takich jak ten grany przez Marka Kondrata Miauczyńskich.

Dlatego wolałbym, że Koterski swego nowego filmu nie nakręcił. Żeby wciąż zbierał się w sobie, może gromadził pomysły, a może kumulował złość na nową rzeczywistość. Wtedy powróciłby naprawdę, a nie taką jak ta imitacją samego siebie.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 141 (38/2011) z 20 września 2011 r.