Paweł Marczewski

„Mad Men” w dyskoncie

Co mają wspólnego prezydent Obama i Don Draper? Zdaniem dziennikarzy „The New Republic” całkiem sporo. Komentując najnowszą książkę zdobywcy Pulitzera Rona Suskinda „Confidence Men: Wall Street, Washington, and the Education of the President” dowodzą pół żartem, że prezydent i jego najbliższe otoczenie przypominają postacie głośnego serialu „Mad Men”.

Stwierdzenie, że zarówno prezydent, jak i cudotwórca świata reklamy mieli analogiczne problemy, gdyż kwestionowano ich pochodzenie, lepiej nadawałoby się zapewne do kolorowego pisma analizującego politykę z perspektywy garniturów i żakietów niż do wpływowego magazynu opinii. Analogie między dzisiejszymi Stanami a ukazaną w serialu Ameryką lat sześćdziesiątych okazują się jednak wyjątkowo pouczające i to nie tylko w amerykańskim kontekście. Formułowano je oczywiście zaraz po premierze serialu. W końcu trudno uwierzyć, by widzowie pasjonowali się losami agencji reklamowej działającej przed niemal półwieczem, gdyby losy jej pracowników nie mówiłyby im czegoś o ich codzienności. Mam jednak wrażenie, że ton tych porównań znacząco się zmienił, podobnie jak zmienił się sposób postrzegania dzisiejszej Ameryki przez samą siebie.

Początkowo „Mad Men” miał być panoramą raju utraconego, w którym wprawdzie znany jest grzech, ale srogi Bóg nikogo jeszcze nie wygnał z Edenu (w tym tonie, krytycznie o serialu pisał Daniel Mendelsohn na łamach „New York Review of Books”). Mężczyźni są świetnie ubrani, seksistowscy i zarabiają na tyle dużo, by utrzymać swoje atrakcyjne żony i piękne dzieci. Panuje kult dyskrecji i przywiązanie do pozorów. Gdyby Ewa zjadła jabłko, na pewno miałaby dość rozumu, by nie rozpowiadać o tym w biurze i nie szeptać o tym na ucho mężowi. Ta iluzja okazuje się jednak coraz trudniejsza do utrzymania, na fasadzie spokojnego życia zamożnej, białej klasy średniej pojawia się coraz więcej pęknięć. O ile dla niektórych widzów oglądanie pierwszych odcinków „Mad Men” mogło stanowić swego rodzaju guilty pleasure, jaką daje przeniesienie się w czasy, kiedy seksizm i rasizm były normami obyczajowymi, a papierosy nie wywoływały raka, to stopniowo stawało się jasne, że oglądamy nie tyle raj utracony, co narodziny współczesnej Ameryki, z jej wszystkimi problemami politycznymi, ekonomicznymi i społecznymi.

„Mad Men” chwyta moment, kiedy dogorywający etos protestancki usiłuje jeszcze walczyć z biznesem robionym wyłącznie z pomocą słów i dobrego wrażenia. To stąd niezliczone utarczki z klientami agencji reklamowej, szacownymi dżentelmenami, którzy wierzą jeszcze, że istnieje coś, co nie przystoi ich budowanemu od pokoleń przedsiębiorstwu. Dokonuje się też przewartościowanie relacji między polityką a gospodarką. Wybory polityczne stają się pochodną wyborów konsumenckich i stylów życia. Na przykład jedyny pracownik agencji przedstawiający się (od pewnego momentu) jako szczery obrońca praw człowieka i zaciekły wróg segregacji rasowej buduje przede wszystkim swój wizerunek, a nie walczy o jakąkolwiek sprawę. W krótkiej, kapitalnej scenie widzimy, jak ze zbolałą miną jedzie rozklekotanym autobusem na demonstrację o prawa czarnoskórych.

Rację ma Richard Cohen, kiedy pisze, że „Mad Men” „to nie nostalgiczna opowieść o przeszłości i utraconej przyjemności palenia, lecz historia o niespełnionej przyszłości” („Mad Men” and the lost American Dream: A great show heralds the decline of a great nation). Ostatni kryzys gospodarczy dobitnie pokazał, że nie da się oprzeć gospodarki wyłącznie na aspiracjach. Cohen przytacza koronny dowód z koszyka zakupów przeciętnej amerykańskiej rodziny. Otóż firma Procter and Gamble, właściciel sztandarowych marek jak choćby mydła Ivory czy maszynki Gillette, rozbudzających również swego czasu materialne marzenia Polaków złaknionych kapitalistycznych luksusów, po raz pierwszy wypuściło na rynek tani płyn do mycia naczyń o znamiennej nazwie Gain (Zysk). Okazuje się zatem, że nie da się spełnić obietnic kapitalizmu bez panów w staromodnych garniturach, którzy nie chwytają żartów speców od reklamy i godzinami przesiadują w swoich kantorkach, a także bez robotników, którzy przez lata nabierają prawdziwego mistrzostwa w swoim fachu czy wreszcie bez twardych negocjacji między pracownikami i pracodawcami. Marzenia klasy średniej o wiecznej prosperity kończą się w dyskoncie.

*Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.

„Kultura Liberalna” nr 142 (39/2011) z 27 września 2011 r.