Łukasz Pawłowski
Sadźmy drzewa
Pewien człowiek zauważył na poboczu dwóch robotników przy pracy. Jeden z nich kopał niewielką dziurę, którą drugi natychmiast zasypywał, po czym obaj przesuwali się dalej wzdłuż drogi, kopiąc i zasypując kolejne dziury. Zdumiony przechodzeń podszedł do nich w końcu i spytał: – Panowie, co wy robicie, przecież to bez sensu! – Widzi pan – usłyszał w odpowiedzi – normalnie jest z nami jeszcze trzeci, który sadzi drzewka, ale dziś się rozchorował.
Patrząc na sposób, w jaki rząd Stanów Zjednoczonych do tej pory radzi sobie z kryzysem, dochodzę do smutnego wniosku, że w tym wypadku człowiek od „sadzenia drzewek” w ogóle nie został zatrudniony.
Kiedy w 2007 roku wybuchł kryzys finansowy, w wielu analizach można było przeczytać, że jednym z jego skutków będzie powrót państw narodowych do roli głównych aktorów światowej gospodarki. Państwo – wcześniej skazywane na pożarcie przez sieć globalnych korporacji – okazało się pierwszym adresatem, do którego te same korporacje kierowały się z prośbą o pomoc. Wszystko wskazywało na to, że rządy odzyskują znaczenie, a w raz z nim traconą przez lata suwerenność. Cztery lata i setki miliardów dolarów później nic nie zapowiada, by te przepowiednie miały się spełnić. Nawet władzom najpotężniejszego państwa nie udało się odzyskać kontroli nad tymi, których niedawno ratowały. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, by w ogóle próbowały ją odzyskać.
„Bez wiedzy o wietrze i prądach, bez poczucia kierunku ludzie i społeczeństwa nie utrzymają się długo na powierzchni, w sensie moralnym i ekonomicznym, tylko dzięki wylewaniu wody z dna” – pisał przed kilkudziesięciu laty jeden z twórców brytyjskiego welfare-state, Richard Titmuss¹. Tymczasem jak na razie nic innego nie robimy. Ogromne sumy pieniędzy wydawane na ratowanie zagrożonych sektorów gospodarki nie były i nie są lekarstwem na obecne problemy, a jedynie reakcją mającą złagodzić (czy może lepiej odłożyć w czasie) doświadczenie ich katastrofalnych skutków. Bez poważnej zmiany funkcjonowania rynków finansowych i powrotu do regulacji znoszonych przez kolejne administracje Białego Domu nawet najhojniejsze pakiety stymulacyjne kupią nam jedynie trochę więcej coraz droższego czasu.
Najnowszy, warty blisko 450 miliardów dolarów American Jobs Act, czyli pakiet ustaw zaproponowany przez Baracka Obamę do walki z bezrobociem, także się w ten trend wpisuje. Administracja prezydenta planuje ożywić amerykański rynek pracy poprzez realizację wielkich zamówień publicznych oraz wprowadzenie szeregu ulg podatkowych dla pracowników i pracodawców. Tak ogromny zastrzyk finansowy z pewnością pomoże wielu bezrobotnym, problem jednak w tym, że po raz kolejny jest to rozwiązanie czysto reaktywne, doraźne i niedające nadziei na rzeczywistą „zmianę”, którą Obama obiecywał w 2008 roku, wygrywając wybory.
Po pierwsze, nawet jeśli ogromne sumy z budżetu doprowadzą do wzrostu liczby miejsc pracy nie dają żadnych gwarancji, że będą to dobre miejsca pracy. Zwalczanie bezrobocia polegające na sztucznym wytwarzaniu tanich, niewymagających kwalifikacji wakatów nie pomoże Stanom Zjednoczonym wyjść z kryzysu. Na dłuższą metę Amerykanie potrzebują nie jakichkolwiek, lecz właśnie dobrych miejsc pracy. Po drugie, nie bardzo wiadomo, co się stanie, kiedy rządowe pieniądze się skończą. Co skłoni pracodawców do zatrzymania do tej pory „dotowanych” pracowników? Kiedy ulgi budżetowe zostaną wycofane, wielu z tych ludzi wyląduje na bruku, a w kulejącej amerykańskiej gospodarce trudno będzie dla nich znaleźć zatrudnienie.
Pakiety stymulacyjne, subwencje, dotacje, a z drugiej strony plany oszczędnościowe, cięcia kosztów i podnoszenie podatków mają sens tylko jako działania wspomagające rzeczywistą reformę systemu finansowego, czyli ponowne wprowadzenie kontroli nad rynkami finansowymi. Nie chodzi o totalną rewolucję, która zmiecie z powierzchni ziemi wyzysk i zaprowadzi powszechną szczęśliwość. W obecnej sytuacji nie potrzeba nam wielkiego skoku naprzód, ale raczej… kilka kroków wstecz. Kiedy zabrnęło się w ciemną, ślepą uliczkę, to najlepsze z możliwych rozwiązań. Najpierw cofnijmy się w bezpieczne miejsce, a potem podejmiemy decyzję, gdzie pójdziemy tym razem.
Żeby tak się stało, potrzebna jest jednak inicjatywa polityczna, a tej jak na razie nie widać. Rząd amerykański nie może wiecznie występować w roli hojnego statysty, biernie obserwującego rozwój wydarzeń. Zamiast bezmyślnie wykładać pieniądze na kolejne dotacje państwo powinno zastanowić się, jak wykorzystywać je do wprowadzenia korzystnych zmian. Działania rządów będą bez tego tylko zasypywaniem dziur, które inni nadal kopią.
Kryzys gospodarczy jak do tej pory nie przywrócił państwu znaczącej kontroli nad systemem finansowym. Pokazał jednak, że bez tej kontroli kolejne załamania są jedynie kwestią czasu. Potwierdził tym samym to, o czym w swojej ostatniej przed śmiercią książce pisał Tony Judt: „Jedyną rzeczą gorszą od państwa zbyt silnego, jest państwo zbyt słabe”².
Przypisy:
¹ Cyt. za: Tony Judt, Źle ma się kraj. Rozprawa o naszych współczesnych bolączkach, Mikrokosmos Makrokosmos 2011, s. 150
² Ibid.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, visiting scholar na Wydziale Nauk Politycznych Indiana University, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
Kontakt z autorem: [email protected].
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.