Szanowni Państwo, gdy peany na cześć demokracji partyjnej mieszają się z deklaracjami wstrętu do polityków, znak to niechybny, że wybory niebawem. Dla części z nas to już kolejne, lecz dla niektórych, co warto podkreślić – pierwsze. „Kultura Liberalna” zdecydowanie opowiada się za udziałem w wyborach. W bieżącym Temacie Tygodnia przedwyborczy głos zabierają zatem członkowie naszej redakcji. Ostrzegamy: skrajnie subiektywnie!
Jakub Stańczyk, sam będący przedstawicielem najmłodszej części naszej redakcji, pisze o młodych wyborcach Prawa i Sprawiedliwości. Być może młodzi są niczym papierek lakmusowy polskiej demokracji: jako jedyni trzeźwo oceniają debatę, nie dają się ponieść emocjom z poprzednich kampanii, swoimi decyzjami pokażą starszym, jaka czeka nas przyszłość. Młodzi „nie pamiętają czasów, kiedy Jarosław Kaczyński był premierem, natomiast dobrze orientują się w jego polemice z rządami Platformy Obywatelskiej. (…) Głosują w ten sposób, bo chcą pokazać, że kategorie «fajności» we współczesnym świecie – we współczesnej Polsce – są wyzute z wartości, w które wierzą” – pisze Stańczyk.
Karolina Wigura pisze o rozczarowującym Ruchu Poparcia Palikota i o markowaniu liberalizmu przez polskie partie. „Liberalizm jest w Polsce Anno Domini 2011 zjawiskiem dziwacznym. Rozumiany jest najczęściej jako liberalizm ekonomiczny. (…) Znacznie rzadziej myśli się o liberalizmie jako o projekcie ideologicznym dotyczącym praw i obyczajów obywateli (…) w tej sytuacji niewygodny liberalizm zagarnia RPP”. Co jednak się za tym kryje – czy słupki w sondażach to kolejna socjologiczno-medialna fikcja, a przypadkowość deklaracji i chaotyczność postulatów jednak oczarują osierocony liberalny elektorat?
Bronią Platformy i Donalda Tuska w tej kampanii wyborczej miał być tzw. tuskobus objeżdżający całą Polskę, na trasie którego „innowacyjność będzie odmieniana przez wszystkie przypadki”. Paweł Marczewski wyjaśnia, jaką interpretację Polski pokazuje nam się ów premierowski wehikuł niosący go do kolejnych miejscowości: od priorytetu do priorytetu z programu Platformy. „Z tej wyliczanki wyłania się Polska, która tylko czeka, aż przetoczy się przez nią «trzecia fala nowoczesności»”. „Piękna wizja, ale może się okazać mocno spóźniona. (…) kryzys dowiódł, że innowacyjność bezrefleksyjna, chociażby w zakresie tworzenia nowych instrumentów finansowych, może się okazać katastrofalna”. Paweł Marczewski daje premierowi dobrą radę: „Można stymulować rozwój kapitału społecznego, budując «Świetliki» i «Koperniki», ale nic nie zacieśnia więzi równie mocno, co stworzenie ludziom warunków, by zbudowali je sami”.
O bezradności Sojuszu Lewicy Demokratycznej pisze z kolei Jarosław Kuisz. „Potencjalne slogany SLD zostały rozgrabione dawno temu przez PiS czy Ruch Poparcia Janusza Palikota. W programie od-liberalnionej PO oraz dbającego o własny elektorat PSL akcenty, które mogą uchodzić za lewicowe, znajdziemy bez większego trudu”. „Od lat «lewicowość» w wykonaniu SLD coś znaczy, ale trudno powiedzieć, co dokładnie”. Paradoksalnie SLD nie potrzebuje zmiany, a… pozostania sobą lub wręcz sięgnięcia do swojej przeszłości. „Ilu nie chcielibyśmy postawić zarzutów za okresy rządów lewicy w III RP, to wrażenie pozostaje takie, że pamiętający PZPR działacze w zakresie doświadczenia intelektualnego i wyrobienia politycznego są lata świetlne poza zasięgiem młodszych kolegów. SLD powinno traktować to jako pokoleniową katastrofę”.
A zatem… Głosujmy!
Redakcja
1. Jakub STAŃCZYK: Młodzi wyborcy PiS: buntownicy naszych czasów
2. Karolina WIGURA: Ruch Poparcia Palikota, czyli niewiarygodność CV
3. Paweł MARCZEWSKI: „Tuskobus” goni złudną nowoczesność
4. Jarosław KUISZ: SLD. Powrót starych towarzyszy jako program polityczny
Młodzi wyborcy PiS: buntownicy naszych czasów
Młodzi są liberalni, tolerancyjni, otwarci i zajmują się imprezami, a nie polityką. Natomiast ludzie starsi siedzą w domu, słuchają Radia Maryja i głosują na PiS. Tak wygląda stereotypowy podział Polaków pod względem wieku i preferencji politycznych. Musiał jednak zapanować pewien duch zmian, skoro okazuje się, że młodzi chodzą do kościoła, nie przeraża ich bogoojczyźniana wizja Polski i nie jest im wszystko jedno, kto rządzi naszym krajem. Chcą pokazać, że młodzież też ma swoje ideały i że nie muszą one być odległe od wartości osób od nich starszych.
Ci ludzie głosują na PiS i nie boją się do tego przyznać. Nie są wyborcami niezdecydowanymi, którzy wybierają partię Jarosława Kaczyńskiego dlatego, że nie widzą różnicy pomiędzy poszczególnymi ugrupowaniami. Prawo i Sprawiedliwość charakteryzuje stanowczy profil polityczny. Jego przekaz medialny nie jest zróżnicowany i nieokreślony − te ostatnie cechy można raczej przypisać PO. Wyborca PiS w dowolnym wieku musi przyjmować jego retorykę z dobrodziejstwem inwentarza, ponieważ partia ta mówi wyraźnie, co uważa za dobre, a co za złe. Pytanie zatem: z jakich powodów młodzi ludzie w ideały tejże partii zaczynają wierzyć?
W tym roku do urn pójdzie pokolenie, którego uczestnictwo w świecie polityki dopiero się rozpoczyna. Ta część społeczeństwa patrzy na IV RP braci Kaczyńskich z dystansem. Młodzi wyborcy PiS nie oceniają lat 2005–2007 negatywnie, bo nie partycypowali wtedy w polityce na tyle, by stwierdzić, czy rządy premiera Kaczyńskiego przysłużyły się Polsce czy nie. PiS z kolei umiejętnie wykorzystuje statystyki, które pokazują rzeczywisty wzrost polskiej gospodarki przed kryzysem. Dlatego młodzi nie wierzą w nieudane rządy Prawa i Sprawiedliwości, w atmosferę śledztw CBA i w kółko zwoływanych konferencji prasowych. Zarzuty takie uznają za próbę zdeprecjonowania PiS i walkę propagandową. IV RP była, jak wierzą, pewną formą zwycięstwa, dziś wyśmiewaną i krytykowaną przez oponentów, czujących gorycz swojej porażki. Za rządów braci Kaczyńskich mieli po 14, 15 lat, raczej nie oglądali programów informacyjnych, nie interesowali się politycznymi niuansami. Rzeczywistość IV RP jest im obca – a za to temat ich przyszłości i przyszłości państwa, które, jak słyszą, chce budować Jarosław Kaczyński – wcale nie. Nie pamiętają czasów, kiedy był premierem, natomiast dobrze orientują się w jego polemice z rządami Platformy Obywatelskiej.
W „Gazecie Wyborczej” sprzed dwóch tygodni znajdziemy fragment programu wizerunkowego PiS: „Być w PiS, sympatyzować z PiS czy głosować na PiS to nie tylko żaden obciach, ale wręcz postawa i działanie cool, jazzy. Działanie budzące zrozumienie, akceptację, solidarność, podziw”. Kategorii „cool i jazzy” użyto w tym zdaniu w nowym znaczeniu. Prawo i Sprawiedliwość chce stworzyć nową definicję bycia modnym, w pewien sposób zaprzeczając samemu siebie. Partia ta propaguje przecież tradycyjne wartości, jak rodzina czy patriotyzm. „Cool”, „jazzy”, „hip”, „trendy”: te sformułowania, jak zwykliśmy je rozumieć, nie dotyczą konserwatywnej wizji polityki. Opisują rzeczywistość, w której uczestnictwo czyni człowieka „fajnym”, to jest spełniającym standardy bycia osobą znającą się na tym, co dobre, ciekawą i interesującą.
Młodzi ludzie głosują na PiS, bo nie zgadzają się z tym rozumieniem bycia „fajnym”. Głosują w ten sposób, bo chcą pokazać, że kategorie „fajności” we współczesnym świecie, we współczesnej Polsce są wyzute z wartości, w które wierzą. Pragną również ustanowić nowe rozumienie bycia „na topie”, polegające na przykład na chodzeniu do kościoła, szybkim założeniu rodziny, wierze w patriotyczny etos. W tym rozumieniu głosowanie na PiS to pewna forma kontrkulturowości. I wbrew pozorom to myślenie, tak dalekie od kultury lat 60., może być dzisiaj, w świecie konsumpcjonizmu, liberalizmu i swobody decydowania o własnym życiu prawdziwym pójściem pod prąd. To nie hipsterzy nawiązujący do kontrkultury 1968 roku, ale właśnie młodzi wyborcy PiS mogą być nazwani buntownikami dzisiejszych czasów.
W poczuciu alternatywności utwierdza ich reakcja otoczenia. Młodzież liberalna, nie wierząca w wartości wyznawane przez Prawo i Sprawiedliwość, wyśmiewa PiSowską retorykę. A to młody elektorat partii Jarosława Kaczyńskiego tylko umacnia. Na facebookowej stronie „Młodzi, wykształceni i z dużych ośrodków” można znaleźć dowcipy i posty szydzące z żyjącej w miastach młodzieży, która uważa się za lepszą od zwolenników zaściankowego PiS. Zwykle to tak zwani bananowi studenci i licealiści z „dużych ośrodków” wyśmiewają wartości, które propaguje Prawo i Sprawiedliwość. Mit Smoleńska został sprowadzony do szyderstw i złośliwości, Kościół uznany za instytucję skostniałą i przestarzałą, małżeństwo i rodzina przedstawiane są jako instytucje ograniczające wolność jednostek. Młodzi PiSowcy nie walczą z tymi sądami otwarcie. Gdy są wśród ludzi je głoszących nic nie mówią, ale utwierdzają się w przekonaniu o zepsuciu i pysze drugiej strony. Natomiast gdy spotkają się w swoim gronie, tym razem to oni wyśmiewają: „bananową młodzież“ i to jak postrzega ona swoje wolne od trosk życie, prowadzone na modłę japiszonów i hipsterów. Pogardzają próżniackim życiem bizneslunchów i kawiarń. Pragną oprzeć się o silny system wartości, wspierany przez Prawo i Sprawiedliwość i uważają się za równych lub lepszych od tych, którzy rozbijają się po filiach Coffee Heaven i głosują na PO jako na partię wspierającą ich styl życia.
Twierdzenie, że młody elektorat PiS to ludzie, których nie stać na wielkomiejski sposób życia, jest błędem. Choć motywacji tej nie sposób wykluczyć, nie jest ona najważniejszą, dla której decyduje się on głosować na partię Jarosława Kaczyńskiego. Ci młodzi ludzie po prostu chcą pokazać, że liczy się coś więcej. Ironię i dystans do spraw politycznych postrzegają jako godny pożałowania cynizm. Nie boją się martyrologii, mesjanizmu, a przyjmują je jako schedę polskiej tradycji i chcą o nią walczyć. Szyderstwa z tych wartości przyjmują za dowód zeświecczenia i upadku patriotyzmu pośród młodych.
Sentyment do PiS wyrasta zatem z, wbrew temu, co skłonni bylibyśmy sądzić, z młodzieńczego zapału, chęci znalezienia swojego miejsca i pójścia pod prąd. Młodzi wyborcy PiS chcą się dookreślić, potwierdzić swoją wartość. Buntują się i budują nową kontrkulturę. Nazwijmy ich hiPiSami.
* Jakub Stańczyk, student drugiego roku Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych. Stażysta w „Kulturze Liberalnej”.
***
Ruch Poparcia Palikota, czyli niewiarygodność CV
Jeszcze niedawno ziewano z nudów na myśl o kampanii wyborczej 2011. A tu proszę. Dramatyczne zwroty akcji niemal co tydzień. Najgłośniejszym wydarzeniem w polskich mediach kilka dni temu był sondaż preferencji wyborczych Polaków, przygotowany przez SMG/KRC. Zdumiewająco wysoko uplasował się w nim Ruch Poparcia Palikota: na czwartym miejscu, z poparciem aż siedmiu procent respondentów (zamiast prognozowanych mu wcześniej wyników poniżej pięcioprocentowego progu wyborczego). Jeszcze bardziej zdumiewający był wynik RPP podczas prawyborów, odbywających się w ramach Kongresu Kobiet: aż 25 procent.
Wyniki sondaży i prawyborów można oczywiście podważać. Wiele osób pamięta wciąż sondaże SMG/KRC, które w 2005 roku przepowiadały Platformie zwycięstwo w wyborach parlamentarnych. Błąd wynikał z metody: zamiast ankiet bezpośrednich przeprowadzano telefoniczne, a te należą do mniej wiarygodnych. Nie mamy wiedzy, jakiej metody użyto przy ostatnim sondażu, warto być jednak świadomym, że badania takie bywają z różnych względów ułomne. Kongres Kobiet to z kolei miejsce, w którym z założenia przeważają osoby o poglądach liberalnych. Stąd ten wynik RPP bardzo nie dziwi. Trudno natomiast było spodziewać się, by kongresowy sukces miał przełożenie na wybory, do których pójdziemy za kilka dni.
A jednak… Agnieszka Graff, pisała ostatnio, że choć nie odpowiadały jej polityczne happeningi Palikota w rodzaju wyjmowania świńskich łbów czy pokazywania małpek z alkoholem, do głosowania na RPP przekonuje ją daleki od spolegliwego ton Palikota wobec Kościoła katolickiego. A także obecność na jego listach osób od lat zaangażowanych w liberalizację obyczajową w Polsce: Wandy Nowickiej, zaangażowanej w kobiece prawa reprodukcyjne i Roberta Biedronia, działacza Kampanii na Rzecz Homofobii. Jeśli jeszcze przyjrzymy się programowi, który RPP umieściło na swojej stronie internetowej, zobaczymy, że popularność Palikota może wynikać z tego, że w kampanii udało mu się coś, co dawno już w polskiej polityce nie było obecne: naszkicowanie polskiego projektu liberalizmu integralnego.
Liberalizm jest w Polsce Anno Domini 2011 zjawiskiem dziwacznym. Rozumiany najczęściej jako liberalizm ekonomiczny – w debacie medialnej bywa brutalnie upraszczany do przeciwieństwa społecznej solidarności i sprowadzony do skompromitowanego kryzysem finansowym neoliberalizmu.
Znacznie rzadziej myśli się o liberalizmie jako o projekcie ideologicznym dotyczącym praw i obyczajów obywateli. Może dlatego, że postulaty, z takim programem związane, były w polskim życiu publicznym w ostatnich 20 latach przekazywane w sztafecie ugrupowań politycznych niczym gorący kartofel. Liberałowie, częściowo wywodzący się z tak zwanego środowiska gdańskiego, współtworzący Kongres Liberalno-Demokratyczny, Unię Wolności, a dziś Platformę Obywatelską, mieli wielki szacunek do gospodarki wolnorynkowej, jednak gdy chodzi o kwestie obyczajowe, podszyci byli konserwatyzmem.
W naturalnej konsekwencji przez jakiś czas liberalizm obyczajowy został zatem w Polsce przejęty przez lewicę – w wymiarze politycznym mogło chodzić o SLD. Sojusz koncentruje się jednak ostatnio przede wszystkim na połączeniu retoryki socjalnej, konkurującej z PiS (i obiecuje m. in. bezpłatne żłobki i przedszkola, opiekę lekarska w szkołach, zrównanie zasiłków chorobowych, finansowanie in vitro, laptopy dla pierwszoklasistów). To, że dla wspomnianych wcześniej Nowickiej i Biedronia nie znalazły się miejsca na listach Sojuszu, wskazuje, że kwestie obyczajowe zostały przez SLD odłożone na bok.
W tej sytuacji niewygodny liberalizm zagarnia RPP. I, łącząc go z retoryką wolnorynkową, tworzy coś w rodzaju liberalizmu integralnego. Ponieważ liberałów integralnych jest w Polsce jak na lekarstwo, rozumiem, skąd popularność partii Palikota, nawet jeśli przytaczane przeze mnie sondaż i wyniki prawyborów mogą okazać się dla niej zbyt łaskawe. Ba, być może nawet przyklasnęłabym tej partii sama, gdyby nie kilka niepokojących szczegółów – i wynikające z nich pytania.
Po pierwsze, przypadkowość list. Skoro na listach Palikota znajdują się zarówno osoby takie, jak Wanda Nowicka czy Robert Biedroń, jak i wsławiony niefortunną wypowiedzią na temat Białorusi Wiesław Rozbicki, warto zastanowić się, jaki wniosek z tego wynika. Pytanie: dlaczego nie miałoby się okazać, że program RPP będzie realizowany równie przypadkowo, jak jego listy? Nie tylko w ramach potencjalnej koalicji, ale samego RPP członkowie będą dopiero uczyć się współpracy z osobami o odmiennych temperamentach. Nie ma zatem żadnych gwarancji, że RPP nie rozpadnie się nazajutrz po wejściu do parlamentu.
Po drugie, osoba Palikota. W życiorysie przewędrował od popierania prawicy do podbierania elektoratu lewicy. Pomimo nowego wyglądu i rezygnacji z retoryki wibratorowej nie sposób zapomnieć, że przewodniczący Komisji Przyjazne Państwo niewiele przez okres swojej działalności zdziałał – chyba, żeby zaliczyć mu w poczet osiągnięć okrągłe zdania. Pytanie: czyżby miało się okazać, że działalność RPP w przyszłym Parlamencie będzie równie owocna, jak rzeczonej Komisji?
I po trzecie, zaskakujące deklaracje na przyszłość. „Nie mam zamiaru obejmować żądnych stanowisk, w razie wygranej chcę powołać rząd najlepszych Polaków” – oświadczył w poniedziałek Janusz Palikot. I wymienił, jako przyszłych ministrów, Adama Bodnara, Magdalenę Środę i Jerzego Hausnera. Warto przytoczyć odpowiedź, jakiej udzielił na tę deklarację Adam Bodnar. „Nie życzę sobie, by Janusz Palikot szafował moim nazwiskiem […]. Nigdy nie rozmawiałem na temat stanowisk rządowych z Januszem Palikotem, nie zamierzam być ministrem sprawiedliwości, niezależnie od wyniku wyborów”. Pytanie: czyżby Janusz Palikot w ten sposób zamierzał budować przemianę polityczną w Polsce? Jak mają się czuć członkowie RPP, pracujący na wygraną lidera w chwili, gdy obiecuje on najwyższe stanowiska osobom nie związanym z partią?
Nadzieje związane z RPP są ważne, bo wyrażają marzenie o liberalizmie integralnym. Niestety, wypada je chyba odłożyć na bok. Nie można z dnia na dzień zapomnieć o CV lidera i aleatorycznym składzie RPP.
* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarka. Członkini redakcji „Kultury Liberalnej” i adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu br. opublikowała książkę „Wina narodów. Przebaczenie jako strategia prowadzenia polityki”.
***
„Tuskobus” goni złudną nowoczesność
Kiedy w Polskę ruszył „tuskobus”, wożący premiera na spotkania z wyborcami, niektórzy dziennikarze ironizowali, że podobno Tuska dowozi się ekspresowo do autobusu na kilka kilometrów przed odwiedzaną w danym momencie miejscowością. Inni odpowiadali, że to normalne – w końcu nikt nie chciałby, żeby szef rządu jego kraju zajmował się przez cały czas agitacją wyborczą, a nie rządzeniem. Niezbyt odkrywcze podsumowanie, że „tuskobus” to chwyt wyborczy, mniej lub bardziej udatnie naśladujący amerykańskie campaign tours, niewiele wnosi. Podobnie jak nieco naiwna wiara Daniela Passenta, że ruszenie w trasę było odważną decyzją zmierzenia się z głosami rozczarowanych rządami Platformy („Czy wyborcy docenią jego [premiera] odwagę, czy też uznają, że skoro tyle jest żalów, to winien jest rząd i trzeba było trzymać się z daleka od ludzi, pojawiać się tylko na konferencjach prasowych?” – pytał na swoim blogu Passent siląc się na dramatyzm).
Z okien „tuskobusu” można jednak zobaczyć całkiem sporo. To, jaką Polskę oglądają podczas swoich przedwyborczych objazdów partyjni liderzy i jak te podróże relacjonują ich sztaby wyborcze, mówi całkiem sporo nie tylko o ich wyborczych strategiach, ale i o podzielanej przez nich wizji kraju. Śledząc opisy kolejnych przystanków szefa rządu mam wrażenie, że wyruszył w podróż, by przekonać samego siebie, że innowacyjna i kreatywna Polska z raportów ministra Boniego rzeczywiście istnieje.
„21 priorytetów” programu Platformy (powtarzającego najważniejsze tezy raportów Boniego „Polska 2030” i „Polska 2030 – Trzecia fala nowoczesności”) ilustrowane jest przystankami na trasie „tuskobusu”. Przykłady? Priorytet 01 – „Wynegocjujemy ponad 300 mld złotych w budżecie UE na lata 2014–2020 na nasz program inteligentnego rozwoju, który wesprzemy kolejnymi 100 mld złotych środków własnych”. I spotkanie w Chełmży, 19 sierpnia o 17.41, które strona autobustuska.pl relacjonuje następująco: „W Chełmży ponad stu mieszkańców miasta, którzy przyszli spotkać się z premierem mówili przede wszystkim o bezrobociu i problemach w służbie zdrowia. Premier przekonywał mieszkańców Chełmży, że Polska ma wielką szansę – 300 miliardów złotych z budżetu UE”. Czy mieszkańcy Chełmży dali się przekonać, nie wiem. Kolejny przykład, priorytet 06 – „W Polsce rodzi się coraz mniej dzieci. Żeby temu zaradzić, radykalnie zwiększymy ulgę rodzinną na trzecie i kolejne dziecko” i wizyta w szkole rodzenia w Skarżysku Kamiennej, gdzie „Donald Tusk tłumaczył, że wybrał jako cel swojej wizyty szkołę rodzenia nie dlatego, że czuje się w tej dziedzinie «szczególnym fachowcem», ale dlatego, że to najlepsze miejsce, żeby porozmawiać o tym, co jeszcze można zrobić, żeby w Polsce było więcej dzieci”. I tak dalej – Orliki, przedszkola, szkoły, gospodarstwa agroturystyczne, innowacyjne zakłady produkcyjne, ekologiczne przystanie pasażerskie…
Z tej wyliczanki wyłania się Polska, która tylko czeka, aż przetoczy się przez nią „trzecia fala nowoczesności”. Źródłem „przewagi konkurencyjnej” Polski ma się stać, odmieniana przez wszystkie przypadki, innowacyjność. To ona pozwoli nam wyjść z rozwoju zależnego, wytwarzania nowoczesnych dóbr i usług na licencji i dobić do grona państw, w których rozwój mierzy się nie tylko stopniem zaspokojenia potrzeb materialnych, ale i satysfakcją z poziomu życia.
Piękna wizja, ale może się okazać mocno spóźniona. Z kryzysu gospodarczego obronną ręką wychodzą państwa-producenci i posiadacze złóż zasobów naturalnych, niekoniecznie państwa-innowatorzy. Co więcej, kryzys dowiódł, że innowacyjność bezrefleksyjna, chociażby w zakresie tworzenia nowych instrumentów finansowych, może się okazać katastrofalna. Z tej perspektywy dużo istotniejszy niż wszystkie „priorytety” programu PO okazuje się inny postulat ze słowa wstępnego Donalda Tuska: „Musimy naszą kreatywność obudować nawykiem współpracy, współdziałania dla dobra wspólnoty – tej lokalnej, narodowej i europejskiej. Bez więzi społecznej, solidarności międzypokoleniowej i kapitału społecznego nikomu nie udało się zbudować zamożności”. Wątpliwe, by więź społeczną udało się stworzyć za pomocą unijnych dotacji czy pieniędzy z wydobycia gazu łupkowego. Można stymulować rozwój kapitału społecznego, budując „Świetliki” i „Koperniki”, ale nic nie zacieśnia więzi równie mocno, co stworzenie ludziom warunków, by zbudowali je sami.
* Paweł Marczewski, socjolog, historyk idei. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
***
SLD. Powrót starych towarzyszy jako program polityczny
„Palikot zabija SLD” – powiedział Adam Lipiński z PiS, gdy przedstawiono mu najnowsze sondaże. Błędy statystyczne błędami statystycznymi, ale na tydzień przed wyborami Ruch Poparcia Janusza Palikota znalazł się minimalnie przed SLD i PSL. Czy to naprawdę Palikot jest „oprawcą” lewicy? Można w to szczerze powątpiewać.
Z punktu widzenia szarego obywatela wypadałoby raczej zapytać, kogo jeszcze może na serio interesować los SLD. Zwykły obywatel w ciągu ostatnich kilku lat widział już to i owo. Projekt wysunięcia się w stronę centrum („Lewica i Demokraci”), eufemistycznie rzecz ujmując, nie powiódł się. „Trybuna” upadła. Słynna siedziba przy Rozbrat 44 – sprzedana. Nie raz i nie dwa obywatele pewnie dziwili się, dlaczego aż tyle miejsca poświęca się w mediach coraz mniej popularnemu ugrupowaniu. Czyżby z uwagi na pewną wpływowość wśród warszawskich elit i osławione struktury partyjne z „betonu”? Niestety, do wygrania wyborów to nie wystarczy. Grono zainteresowanych losem lewicy miało się zwiększyć, dzięki programowi „prawdziwie lewicowemu”. SLD przygotowało gargantuicznych rozmiarów publikację.
I co z tego? Przeciętnemu zwolennikowi lewicy mogą pobrzmiewać w uszach słowa jednego z kandydatów o tym, że program zawsze można zrealizować tylko częściowo. Inni zaś będą pamiętać, jak mało medialny Jacek Rostowski wprawił merytoryczne zakłopotanie Grzegorza Napieralskiego w pojedynku na rachunki za obietnice. Wystarczyło sprowadzić rzecz do trudnych pytań… Na przykład takiego: „Co i ile będzie kosztować?”.
Niewykluczone, że pod ciężarem własnego programu lewicowa partia przewędrowała na pole bitwy na hasła. Niesie on w sobie dialektyczny potencjał łatwości i trudności. Łatwość pozwala, tak jak innym partiom, na dopuszczenie do debat mniej wyrobionych intelektualnie działaczy. Trudność zaś polega na tym, że kto samymi hasłami wojuje, ten hasła może łatwo stracić…
I tak się stało. Potencjalne slogany SLD zostały rozgrabione dawno temu przez PiS – które, wnosząc po sondażach, w sposób wiarygodny dla swojego elektoratu znów pompuje hasła socjalne (na przykład ostatnio Jarosław Kaczyński wypowiedział się na temat problemu osób niepełnosprawnych) czy Ruch Poparcia Janusza Palikota (postęp w sferze obyczajowości, antyklerykalizm w wersji raczej „hard” i tak dalej). W programie od-liberalnionej PO oraz dbającego o własny elektorat PSL akcenty, które mogą uchodzić za lewicowe, znajdziemy bez większego trudu.
Co to znaczy? Wydaje się, że SLD, przez tyle lat pozostawiania w opozycji, mając dostęp do mediów, zasobów, środków i tak dalej, nie tylko nie potrafiło mocno zaznaczyć swojej tożsamości, ale zwyczajnie ją utraciło. Od lat „lewicowość” w wykonaniu SLD coś znaczy, ale trudno powiedzieć, co dokładnie. Możliwe, że właśnie dlatego możliwy był (jest?) romans SLD z „Business Center Club”. Podkreślmy: romans, a nie zdrada.
W tej sytuacji być może najważniejszym wydarzeniem o charakterze programowym – realnym , a nie wirtualnym – jest powrót starych towarzyszy. Były premier, Leszek Miller*, jest tutaj najlepszym przykładem, albowiem (w przeciwieństwie do Józefa Oleksego) zaoferowano mu jedynkę. To, iż w 2007 roku SLD pozwolił na osunięcie się swoich dawnych liderów, piastujących wcześniej najwyższe funkcje w państwie, poza partię – niezależnie od sympatii wyborców – świadczył fatalnie o nim jako o organizacji. Wystarczy jednak przeczytać wywiad z kandydatem SLD do Sejmu, Łukaszem Naczasem [„Rzeczpospolita” z dn. 10-11 września 2011 r.], by zrozumieć, dlaczego stara kadra okazuje się jeszcze lekiem na kampanię. Ilu nie chcielibyśmy postawić zarzutów za okresy rządów lewicy w III RP, to wrażenie pozostaje takie, że pamiętający PZPR działacze w zakresie doświadczenia intelektualnego i wyrobienia politycznego są lata świetlne poza zasięgiem młodszych kolegów. SLD powinno traktować to jako pokoleniową katastrofę.
Socjolog Henryk Domański w Polskim Radio powiedział o SLD, że to „partia, która pójdzie z każdym. Być może tylko z PiS-em nie”. Jeśli to prawda, to większość lewicowych kandydatów przez najbliższy tydzień będzie znajdować się wśród zwolenników partyjnego nihilizmu, który modnie obnosi złotą myśl: „wszystko jest PR-em”.
To oczywista nieprawda. Wstyd przypominać, ale nawet Machiawelli mówił o zdobywaniu władzy dla osiągnięcia pewnego celu. Dziś wyborcy trudno powiedzieć, o jaki cel może chodzić SLD, skoro lewicowe postulaty krążą po sztabach wyborczych wszystkich partii.
Gdy przychodzi obserwować kampanię wyborczą, wciąż powraca stara myśl, że SLD potrzebny jest tylko… SLD. Ta tautologia oznacza, że wąż może niebawem zjeść własny ogon. Może nawet w najbliższą niedzielę.
* Patrz debata „Kultury Liberalnej” z Leszkiem Millerem: [link].
** Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
***
Koncepcja Tematu Tygodnia: Paweł Marczewski, Karolina Wigura.
Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.