Jacek Wakar

Mistyfikacja

Do wyborów niespełna tydzień. Wśród ludzi daje się wyczuć narastającą gorączkę. Każda rozmowa ze znajomymi kończy się przypuszczeniem, że już za kilka dni obudzimy się na powrót w państwie PiS i pytaniami, jakie tym razem to państwo będzie. Pod powierzchnią słów kryje się jednak nadzieja, że można za ich pomocą zaklinać rzeczywistość. Że to się jednak nie stanie, nie może.

Otóż zapewne może i mnie też wcale się to nie uśmiecha. Tyle że nie wydaje mi się sensowne straszenie PiS-em jak kolejną wojną, powrotem faszyzmu albo innym kataklizmem. To fakt, możemy cofnąć się daleko, na dobre unurzać się odmętach katastrofy smoleńskiej, usłyszeć o partnerskiej, a w istocie konfrontacyjnej polityce wobec Rosji. Możemy znowu być skazani na dyplomację w wydaniu Anny Fotygi, przypomnieć sobie, jakim ministrem był przed laty Antoni Macierewicz, zasmakować w kwiecistych frazach rzecznika rządu Adama Hoffmana. Sytuacja przez ostatni rok się nie zmieniła – Jarosława Kaczyńskiego opuścili najwybitniejsi współpracownicy i dziś zapewne miałby on problem ze skonstruowaniem wiarygodnego gabinetu. A mimo to, gdyby PiS zyskał zdolność koalicyjną, jakiś tam rząd by powstał. Można złośliwie powiedzieć, że taki, na jaki zasłużyli wyborcy, obdarzając swym zaufaniem partię, której wysoka funkcjonariuszka bez wahania składa poręczenie za „Starucha” – bandytę, co powinien przez lata być za kratkami.

Rzecz oczywista, na taką perspektywę i mnie przechodzi po plecach nieprzyjemny dreszcz. A jednak nie będę udawał, że 10 października zacznie się inny świat, całkiem inna Polska. Na taką zmianę jakikolwiek polityk byłby za słaby, Jarosław Kaczyński za słaby jest w dwójnasób. Być może tylko spojrzę inaczej na współpasażerów w tramwaju. Bo to się może zdarzyć, choć z jednego powodu zdaje się pozornie niemożliwe. Jak można bowiem zawierzyć tak grubymi nićmi szytej mistyfikacji?

Kampania wyborcza przebiegła według scenariusza napisanego przez Kaczyńskiego. Pamiętny klęski w debacie z Donaldem Tuskiem sprzed czterech lat nie wziął udziału choćby w jednej konfrontacji. Każde jego wystąpienie odbywało się na warunkach narzuconych przez samego prezesa. Do tego rozgoryczeni ludzie, idealnie odgrywający role marionetek w teatrze szefa PiS. Słynny producent papryki oskarżający Tuska o wszystkie możliwe kataklizmy, chore pytanie „Jak żyć?” zadawane premierowi, jakby on osobiście odpowiadał za biedę. Pan od papryki stał się ikoną PiS do tego stopnia, że prezes postanowił uhonorować go zjedzonym w jego domu obiadem. I wtedy okazało się, że ów pan wie chyba dobrze „jak żyć”, a przynajmniej „jak żyć dostatnio”, co wyborcom PiS zdaje się w ogóle nie przeszkadzać. Podobnie jak i szermowanie przytoczonym hasłem. Politycy nie są od tego, by na nie odpowiadać. Zresztą można by postawić je każdemu decydentowi świata.

Mimo to wyglądało, że polskiemu społeczeństwu próba przygwożdżenia Tuska tym pytaniem przypadła do gustu. I przypadła mu do gustu nowa twarz Jarosława Kaczyńskiego, jakby kompletnie zapomniało, że to jest już dobrze znany trick. Przecież podobna strategię zastosował Kaczyński podczas ubiegłorocznej kampanii prezydenckiej, wtedy podobno zwiedziony sugestiami ludzi ze swego sztabu, których skądinąd nie ma już w Prawie i Sprawiedliwości. Nie sądzę, by podobnych los spotkał po wyborach Hoffmana i Tomasza Porębę, bo są to ludzie bez reszty prezesowi posłuszni, a zatem nie stanowiący najmniejszego zagrożenia. Tym razem na domiar można się obawiać, że „ciemny lud” tę zagrywkę kupi, więc może nie trzeba będzie tłumaczyć potem, że się było na proszkach. Przyznać trzeba jednak, że po Kaczyńskim widać ciężką pracę speców od wizerunku. Kiedyś ich koledzy po fachu „ulepszyli” Donalda Tuska, dziś modyfikują Kaczyńskiego. Dlatego w tej kampanii wypadał zwykle niczym jowialny starszy pan, miękki i miły, jak ognia unikający drażliwych tematów. A kiedy już takie pytanie padło, mający w zanadrzu jedną, jakże bezpieczną odpowiedź – „Bez komentarza”. W efekcie gros wypowiedzi szefa PiS było kompletnie pozbawionych treści. Jedynym punktem programu miała być zmiana, na czym dokładnie miałaby ona polegać, poza tym, że będzie inaczej niż za rządów Platformy, mówiono nad wyraz zdawkowo. Patrząc na sondaże, nikomu to jednak nie przeszkadzało.

W ostatnim „Wprost” odezwę przeciw głosowaniu na PIS kieruje do młodych czytelników Kuba Wojewódzki. Na okładce jego czarno-białe zdjęcie i hasło „Boję się PIS”. Wyraziste. Artykuł wyrazisty również, utrzymany w formie manifestu, a więc celowo przerysowany. Zdania poświęcone społeczeństwu właśnie brzmią najbardziej gorzko. Wojewódzki pisze, że zapadło w letarg, że cierpi na polityczną amnezję. „Społeczeństwo obywatelskie sprawia wrażenie, że ma samo siebie w społecznej, obywatelskiej dupie” – zaczyna swój artykuł Wojewódzki. Z jego diagnozą można się zgodzić, bowiem ewentualne zwycięstwo PIS będzie w sporej mierze efektem słabej kampanii PO, ewidentnych błędów rządu Tuska (by wymienić tylko politykę edukacyjną minister Katarzyny Hall z ostatnimi wpadkami z płatnościami za przedszkola oraz z posyłaniem do szkoły raz sześcio-, a teraz już z powrotem siedmiolatków) oraz skuteczności PIS, możliwej jednak tylko przy powszechnym obniżeniu wymagań. I przede wszystkim stanie się realne przy tym stopniu zaniechań ze strony społeczeństwa. I tylko pod tym względem 10 października Polska może stać się inna. Bowiem uświadomimy sobie, nie daj Boże, toczącą ją chorobę. Nie wyleczył jej Tusk i nie wyleczy Kaczyński. Nawet nie spróbuje.

* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.

„Kultura Liberalna” nr 143 (40/2011) z 4 października 2011 r.