Magdalena M. Baran
Mózg Himmlera. Laureat Goncourtów patrzy na wojnę
Nagroda Goncourtów najwyraźniej lubi wojnę. Patrząc na jej niedawne losy, nie można temu zaprzeczyć. Dla jury konkursu książki o tematyce wojennej stanowią, jak się zdaje, pewien priorytet. I tak, minęło ledwie kilka lat od czasu, jak zaczytywaliśmy się opasłym tomiskiem „Łaskawych” Jonathana Littella. Konia z rzędem temu, kto przez książkę przebrnąć zdołał w czasie w miarę rzeczywistym i, wsłuchując się w specyficzną spowiedź wymyślonego niemieckiego żołnierza, dr. Aue, przewędrował z nim fronty II wojny światowej. Do dziś pamiętam realizm jego opowieści, jak również moment, w którym, czyniąc nas mieszkańcami swego świata, mówił: „Taką miałem pracę. Ale przecież musicie umieć powiedzieć sobie, że na moim miejscu robilibyście to samo”. Wobec takich stwierdzeń literatura nie pozostaje obojętna.
Dwa lata później przyszła nagroda dla „Kamienia cierpliwości” autorstwa Atiqa Rahimi, książeczki niezwykle kameralnej, osadzonej w realiach współczesnej nam wojny w Afganistanie. Na tle targanego zbrojnymi akcjami świata autor ukazał wewnętrzne zmagania islamskiej kobiety, która pośród lęku i świszczących nad głową pocisków opiekuje się znienawidzonym rannym mężem. Szuka ostatniego imienia Boga, którym okazuje się być cierpliwość. Zarówno ona, jak i dr Aue, mimo iż powstali w wyobraźni swych twórców, są jakoś realni, obecni, niemal bliscy. Aue stara się postrzegać wojnę jako powracający mit ludzkości, historię jedną pośród wielu innych. Bohaterka „Kamienia cierpliwości” prowadzi walkę, w której religijna powinność ściera się z wywołanym przez ból pragnieniem wyzwolenia. W obu przypadkach jest to jednak wojna widziana oczami swych mniej lub bardziej świadomych uczestników. Wojna angażująca uwagę czytelników. Inaczej ma się rzecz z powieścią „HHhH”, autorstwa Laurenta Bineta, laureata Nagrody Goncourtów za literacki debiut 2010.
Od śmierci do śmierci
Autor zaprasza swoich czytelników do czegoś więcej niż tylko zwyczajna lektura powieści. Pragnie, by towarzyszyli mu oni w jej odkrywaniu i odtwarzaniu prawdziwego przebiegu minionych zdarzeń. Rekonstruuje historię, która za Olzą jest tak samo dobrze znana, jak nam Akcja pod Arsenałem. Opowiada o zamachu na Reinharda Heydricha, jednego z najokrutniejszych zbrodniarzy hitlerowskich planującego zagładę narodu czeskiego i przez niektórych typowanego na następcę samego Hitlera. Wchodząc w świat Bineta, widzimy bardzo konkretnych ludzi, śledzimy przygotowania do zamachu, sam jego szczegółowy przebieg, zdradę jednego ze współtowarzyszy, który za wydanie sprawców zamachu zainkasował pół miliona marek. W końcu i śmierć Heydricha. W odwecie Niemcy zamordowali około pięciu tysięcy Czechów. Odnaleźli również samych zamachowców – Czecha Jana Kubiša i Słowaka Jozefa Gabčika – oraz ich towarzyszy, garstkę spadochroniarzy, którzy przez siedem godzin stawiali opór Niemcom, ukryci w cerkwi św. Cyryla i Metodego. Śmierć przyniosły im ostatnie kule wystrzelone z własnej broni..
Warto jednak przyjrzeć się głównemu bohaterowi. U Bineta essesman nie jest postacią fikcyjną, nie spowiada się historii jak littellowski dr Aue. Nie poszukuje imienia Boga, jak bohaterka Rahimi, nie wchodzi w „relację” z czytelnikiem. Podobnie jak ci, co przeprowadzają na niego zamach, jest postacią historyczną. A przynajmniej ma nią być, gdy autor odwołuje się do źródeł historycznych. Wśród tych ostatnich znajdziemy choćby historię, prezentującą Heydricha jako „mózg Himmlera”, architekta Ostatecznego Rozwiązania, człowieka wyrachowanego, z odrażającą precyzją aplikującego światu okrucieństwo. W opowieści Bineta Heydrich bywa jednak nie tylko „blond bestią” z podręcznika historii, ale i małym blondynkiem, a czasem bohaterem opowieści cudzych – dzieł filmowych i literackich.
Po te ostatnie Binet sięga z nieskrywaną przyjemnością. Postać essesmana wydaje się przez to zapożyczona, wykreowana przez osoby z zewnątrz. Nasuwa się pytanie, czy autor w swych literacko-turystycznych dociekaniach chce wykreować Heydricha „na własny użytek”, czy ukazać go prawdziwym do szpiku kości. W swojej licentia poetica pisarz posuwa się dość daleko. Binet wtłacza w historię najprawdopodobniej nigdy nie wypowiedziane słowa. Nie one są tu jednak podstawowym źródłem faktów. Te autor odnajduje w rozmowach z prażanami, w ścianach, co pamiętają ślady kul, w drodze, co pod stopami, w rzeczach, które mają własną pamięć. W ludziach, którzy chcą, by ich historia została opowiedziana. W Pradze, którą na użytek powieści francuski prozaik opisuje niezwykle wiernie, niemal przewodnikowo. Dziwny to jednak przewodnik, prowadzący od śmierci do śmierci. To prawdziwa wartość powieści młodego laureata Goncourtów.
Hans Frank w Warszawie
Debiutanckiej powieści Bineta trudno odmówić płynności narracji i dobrego języka. Opisywane przezeń miasto żyje swoją teraźniejszością, ale w zakamarkach skrywa rany i rozważane w sercu historie. Jednak sposób prowadzenia narracji zwolennikom literackiego tradycjonalizmu może nieco przeszkadzać. Mamy oto powieść, która chce być (i pod wieloma względami jest) książką historyczną. Powieść, z którą można zasiąść w fotelu i – jeśli kogoś nie odstraszy nieco zbyt natrętna wszechobecność autora – nie wstawać aż do odwrócenia ostatniej karty. Źródła – czytane, pisane, oglądane, opowiadane – dają świadectwo minionej rzeczywistości, ukazują determinację garstki cichociemnych, mniej lub bardziej nieszczęśliwe losy jednostek, zdradę współtowarzysza, pistolet, który zacina się w trakcie zamachu, śmierć Heydricha i wreszcie same Czechy, które po śmierci zbrodniarza spłynęły krwią. Podawane są one jednak tak, byśmy nie łapali się za głowę i nie mieli ochoty jak najszybciej zatrzasnąć książkę.
Taka chęć pojawia się tylko raz, w momencie, w którym Binet myli się (pytanie do znawców historii, czy dzieje się tak tylko ten jeden raz) twierdząc, że Hans Frank zawiadywał Generalną Gubernią z… Warszawy. Nie jest to pomyłka błaha i może budzić nieufność co do historycznej rzetelności autora. Podobne odczucia mogą towarzyszyć czytelnikowi i w innych momentach lektury – choćby wówczas, kiedy Binet bez najmniejszego zażenowania stwierdza, że nie ma pojęcia, z którego Halle pochodził Heydrich, albo gdy początkowo wydaje się zaskoczony, iż jednym z zamachowców był Słowak (wszak w powszechnej świadomości Słowacy byli kolaborantami).
Byłem, widziałem
Dlaczego zatem nagradzać, dlaczego czytać Bineta? Choćby ze względu na jego sposób obcowania z historią, na lekcję odtwarzania jej krok po kroku, pokazywania co, gdzie i jak się zdarzyło. Łatwość z jaką pisarz balansuje na granicy faktów, prywatnych przeżyć i świata przedstawionego, pozwala przybliżyć historię tym, którzy niekoniecznie maja ochotę sięgnąć po głębokie, naukowe analizy. Bineta – może szczególnie dziś, gdy wiedzę coraz częściej czerpie się ze stron internetowych i dziwacznych encyklopedii – cenić można również za umiejętność dzielenia się własnymi historycznymi odkryciami. To one stanowią etapy zarówno rozwoju opowieści, jak i etapy jej tworzenia. Kolejne odsłony tej przedziwnej podróży-dziennika konfrontują czytelnika za światem, którego już nie ma. A przecież on istniał, pozostawił tak duchowe, jak i materialne ślady. Ten świat to wojenna Praga, która na kartach powieści Bineta ożywa i jawi się tak, jakbyśmy na dzisiejsze miasto nałożyli obraz ze starej fotografii. To wszystko sprawia, że stajemy się uczestnikami tej historii, jakbyśmy mogli powiedzieć „Byłem, widziałem”. Taka opowieść nawet dla „późnego wnuka” staje się fascynująca.
Książka:
Laurent Binet, „HHhH. Zamach na kata Pragi”, przełożyła Magdalena Kamińska-Maurugeon, Wydawnictwo Literackie, 2011.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”, koordynator projektów Instytutu Obywatelskiego. Przygotowuje rozprawę doktorska z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 144 (41/2011) z 11 października 2011 r.